Śmierć i bezradność
i
Two Women on the Shore (1898), Edvard Munch (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Śmierć i bezradność

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 4 minuty

O tym, że śmierć jest jednym z największych tabu współczesnej kultury, wiemy już od dawna – jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało. Jeszcze w latach 50. XX w. znamienity antropolog Geoffrey Gorer postawił taką tezę w kultowym eseju The Pornography of Death. Twierdził, że śmierć jest dzisiaj tym, czym w kulturze wiktoriańskiej był seks. Nie rozmawia się o niej, udaje się, że jej nie ma, a skoro tylko ma się z nią naprawdę do czynienia – bo nie sposób nie mieć – czyni się to ukradkiem i pokątnie, żeby inni nie zauważyli.

Od czasów, kiedy Gorer opublikował swoją analizę, ten trend niewątpliwie się pogłębił. Śmierć nie pasuje do współczesnego świata, no chyba że jako element kultury popularnej albo nadawanych 24 godziny na dobę newsów – ale wówczas oglądamy ją z dystansu fotela, jeszcze bardziej zobojętniając się na jej grozę. Nasze cyfrowe awatary na portalach społecznościowych przecież się nie starzeją, przeciwnie, funkcjonują w świecie nieograniczonych możliwości, które będą się realizować wiecznie – pod jednym tylko warunkiem: że nam starczy na to funduszy.

A ponieważ kultura śmierci nie przewiduje i stara się ze wszystkich sił, byśmy o niej zapomnieli – kiedy stajemy z nią nagle oko w oko, okazuje się, że jesteśmy na to kompletnie nieprzygotowani.

***

Z drugiej strony jednak słyszymy mnóstwo o konieczności akceptacji śmierci. Przypominają nam o tym najczęściej kaznodzieje i autorzy poradników.

W narracji religijnej śmierć jest nieodłącznym elementem życia, ale też karą za nieodpowiednie poczynania naszych odległych przodków. Jest także momentem ostatecznego sądu, w którym będą się ważyć losy naszej nieśmiertelnej duszy. Możliwości są dwie: wieczna męczarnia albo wieczna szczęśliwość. Kto jeszcze w trakcie trwania cielesnej egzystencji ochoczo wykonuje polecenia pracowników religijnych organizacji i kto aktywnie, finansowo ich wspiera, ten gwarantuje sobie w ten sposób rozstrzygnięcie na wieczną korzyść. Kto zaś tak nie czyni – ten się, zdaniem pracowników organizacji religijnych, powinien przygotowywać na nieskończone męki. Trzeba przyznać, że system ten jest w swej prostocie i skuteczności naprawdę genialnie pomyślany. Cóż to za głębinowa intuicja – przywiązywać do siebie ludzi, odwołując się do ich najskrytszych lęków.

W narracji poradnikowej z kolei, zarówno własna, jak i cudza śmierć jest jeszcze jednym wyzwaniem, któremu musimy sprostać. Akceptacja śmierci natomiast – przydatną umiejętnością, której opanowanie zapewni nam większy dobrostan oraz adaptację do rynkowej rzeczywistości. A na dodatek pozwoli bardziej cieszyć się życiem. Paradygmatycznym przypadkiem tego rodzaju literatury jest książka kanadyjskiej pielęgniarki Bronnie Ware Czego najbardziej żałują umierający. Wielki światowy bestseller, którego autorka dowodzi, że pod koniec życia ludzie mają zazwyczaj do siebie mnóstwo pretensji: że zbyt wiele czasu poświęcali pracy albo że nie pozwalali sobie na większą otwartość emocjonalną. Cóż – gdyby to tylko było takie proste. W każdym razie Ware przekonuje, że akceptacja śmierci wzbogaca życie, a w dalszym planie powoduje, że i sama śmierć przestaje się jawić jako dramat, staje się natomiast czymś na kształt wiśni na torcie: dopełnieniem i domknięciem naszego losu.

***

Przyznam: nie wierzę w to.

Nie wierzę, że śmierć można zaakceptować, nie wierzę we wszystkie te cukierkowe opowieści o spokojnym i radosnym podejściu do śmierci, o tym, że nadaje ona życiu sens albo że stanowi jego dopełnienie.

Każda śmierć – zarówno cudza, jak i własna, zarówno ludzka, jak i zwierzęca, zarówno poprzedzona długim życiem, jak i nagła i przedwczesna, otóż każda śmierć jest jednakowo przerażająca, niezrozumiała i okrutna.

I pozostawia niemożliwą do zapełnienia lukę, wyrwę w tej misternie plecionej przez nas sieci, która okazuje się nagle, w jednym momencie, tak bardzo nietrwała, tak bardzo prowizoryczna.

Zarówno religia, która śmierć demonizuje w służbie swoich instytucji, jak i poppsychologia, która śmierć banalizuje i lukruje – uciekają od konfrontacji z jej dramatyczną realnością.

***

Czy jednak istnieje w ogóle jakaś postawa, jaką wobec niej można przyjąć, żeby jakkolwiek przygotować się na jej nadejście?

A może odpowiedzią jest po prostu bezradność?

Doświadczenie własnej bezradności uwrażliwia na cudzą bezradność. Otwiera oczy na bezmiar cierpienia i lęku, który jest dookoła. Odciąża nasze „ja” z tego ciężkiego brzemienia: poczucia własnej wartości, ważności i nieśmiertelności.

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Życzenie kresu

Tomasz Stawiszyński

Profesor David Goodall, australijski biolog botanik, nie cierpi na żadną nieuleczalną chorobę. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie, cieszy się znakomitym zdrowiem. Przynajmniej jak na swój wiek. Choć z drugiej strony, ciężko tu o jakikolwiek wyrazisty punkt odniesienia. To znaczy jasno zdefiniowaną normę, co jest zdrowiem, a co nie. Profesor Goodall ma bowiem 104 lata. Szacuje się, że obecnie żyje na świecie niespełna pół miliona stulatków. Nie jest to zatem jakoś szczególnie liczna grupa. Naukowcy jednak przewidują, że się będzie w przyszłości systematycznie zwiększać. Około jednej trzeciej wszystkich dzieci urodzonych w Wielkiej Brytanii w 2013 roku ma szansę dożyć setki.

Wydawałoby się, że to wspaniała wiadomość. Bo przecież każdy z nas chciałby osiągnąć taki wiek. Zwłaszcza z gwarancją, że nie będą temu towarzyszyć jakieś drastyczne zdrowotne problemy.

Czytaj dalej