Kiedy wybierzecie się do lasu na jesienny spacer i będziecie patrzeć na drzewa, pomyślcie, że większość ich komórek nie żyje: popełniły samobójstwo, aby roślina jako całość mogła żyć. Ten niesamowity akt poświęcenia kontempluje biolożka i poetka Urszula Zajączkowska.
Kiedy idziesz lasem, zagajnikiem, łąką, doświadczasz harmonii natury, bo natura jest przecież idealnie skomponowana. Nie ma dysonansów, żadnych fałszów czy arytmii. Odbierasz z niej łagodną doskonałość przywracającą wewnętrzny ład. W przyrodzie jest powinność i pokora, jest piękno i nieposkromiona chęć życia. Właśnie ta obca ci energia, energia dzikiego żywiołu, wysycona nadzieją na odżywanie, odrastanie, odbijanie, kiełkowanie i regenerację czyni w tobie to, że pijesz z niej, czerpiesz pokrzepienie, że natura da i tobie swoją iskrę życia, stwarzania się od nowa, w zapomnieniu o tym, co było kiedyś. I wtedy ty będziesz mogła na nowo robić swoje. A przecież drzewo, którego dotykasz, wierząc, że bierzesz z niego energię, drzewo, do którego przyciskasz swoją zmęczoną, doświadczoną twarz – to drzewo w większości składa się z komórek, które dawno temu w okrutny sposób popełniły samobójstwo. Niemal wszystkie z nich zabiły się w sposób bezwzględny, trawiąc się, wypalając jak kwasami to, co sprawiało, że komórka żyła, pozostawiając tylko pustą osnowę, ścianę. Zrobiły to i będą tak robić nadal. W imię pragmatyzmu fizjologii.
Samobójstwo komórek roślinnych jest zapisane w ich losie, zaprogramowane jako akt życia, który musi wybrzmieć, by istniała i stwarzała się cała roślina.
Apoptoza, programowana śmierć komórki, dzieje się serio, to znaczy bez prób i udawania. U drzew dotyczy zwłaszcza powstawania drewna i kory.
Martwe z nakazu przetrwania
Wiosną, gdy kambium, ta cieniutka galaretka, którą oklejone jest drewno, dzieli się, powstają nowe komórki, świeże i żywe, nawodnione, tak że wszystko w nich jest czułe i przezroczyste jak folijka po cukierkach. To one mają się zaraz stać drewnem, mają stanowić pień, konary, wypełniać stelaż siateczki nerwów liści, budować trzon korzenia; i nie ma znaczenia, czy to korzeń bratka czy sekwoi. Dlatego komórki muszą się najpierw wzmocnić, utrwalić ściany. Więc już po kilku tygodniach żywa komórka macierzysta drewna, jak Antygona, zostaje przez siebie powoli zamurowywana od środka utwardzającą jak cement materią ligniny. Tak się dzieje, gdy wszystko kwitnie, i latem, gdy wszystko żyje, fotosyntetyzuje, rozrasta się i trwa. A wtedy trzeba się zabić. Komórka się trawi, pękają w niej enzymy hydrolityczne. Miała je od samego początku. Znikają żywe składniki wnętrza. Dopiero na samym kresie samobójstwa dochodzi do rozpadu jądra komórkowego i DNA, dopiero wtedy księga genów, zapis dziedzictwa ewolucji i planu danej rośliny, zostaje unicestwiona. Jakby aż do końca rośliny miały wpisany nakaz przetrwania.
Masowe umieranie komórek drzew to w pełni pragmatyczne poświęcenie macierzystej rośliny. Wszystko to dla przepływów wody, która tylko w ten sposób, w opustoszałych korytarzach labiryntów drewna, ma szansę napoić każdy liść, dotrzeć do każdej żywej komórki.
Ale dlaczego? Dlaczego komórki muszą umrzeć, dlaczego systemy nie wyewoluowały w kierunku utrzymywania życia, całego życia za wszelką cenę?
Bo we wszechświecie panoszy się fizyka, jak w zdaniach Prigogine’a [fizyka, nagrodzonego Noblem w dziedzinie chemii za badania dotyczące termodynamiki nierównowagowej procesów nieodwracalnych – przyp. red.], w których opisuje chaos struktur złożonych. Wielkie drzewa – w całości żyjące i skomplikowane byty – można sobie tylko wyobrazić. I tylko tam jest to możliwe. Miliardy wielokrotnie pomnożonych komórek, tworzących przebogaty system, rojowisko złożoności, w tym świecie może funkcjonować tylko do pewnego poziomu pomnożenia. Zawsze bowiem powstanie gdzieś rebelia, nowotwór lub niekontrolowane lenistwo. Byłoby to zbyt trudne do utrzymania, do zsynchronizowania w tak ogromnej żyjącej machinie.
Dlaczego orkiestry nie mają tysiąca muzyków, by brzmiało wszystko jeszcze głębiej, donośniej i żeby po tym cisza też była jeszcze bardziej ciszą? Wprawdzie w 2013 roku na stadionie w Brisbane 7224 muzyków w ramach bicia rekordu Guinnessa odegrało Odę do radości, ale wybrzmiało to nijak. Bo z pewnością jacyś muzycy nie grali, zagapili się, inni kichali, ktoś jadł kanapkę, inny esemesował, a tamten właśnie się zakochał. Sektor A z B był niedostrojony, a w C połowa niedosłyszała. Nie tędy prowadzi droga do kontrolowania, to znaczy szybkiego reagowania na zmiany otoczenia. Dlatego pień, gałęzie, patyki drzewa w większości muszą być martwe, a tylko nieliczne komórki miękiszu czy sama obwódka pnia – ściśle przylegająca nawodniona warstewka komórek łyka – pozostają żywe. Reszta umiera w młodości, decyzją będącą echem selekcji wykonanej w przeszłości, ponad czterysta milionów lat temu.
Piszę to, jest bardzo cicho. Dotykam dłonią bukowego stołu, opieram stopy na świerkowej podłodze.
Apoptoza jesienna
Ale przecież jest też jesień. Czas rozrzedzony, spowolniony, odpuszczony. Rośliny zastygają we wzroście i ruchach.
W sztywnych geometriach gałęzi zapisany jest pogłos gasnącej wiosny i lata. Błyski lat człowieka korkowacieją u drzew powoli, łukami gałęzi. Zmienia się kolor dnia, łagodnieje, szaroburzy się. Wszystkie liście, które były tylko na chwilę, jak zielone latawce przechwytujące promienie słońca, wreszcie mogą się uwolnić z uścisku pędu. Można się zgubić w bezmiarze odcieni czerwieni i pomarańczy jaworów, wpaść tam, zakręcić się, zawirować, wpuszczając w źrenice barwy ich wnętrza. One odchodzą, obnażają się. W odrębności każdego liścia, jego niepowtarzalności wycieka w powietrze kolor. Plamią je.
Jesień wreszcie zwalnia drzewa z kieratu metabolizmu, zapowiada mrok i chłód. Dlatego liście muszą umrzeć, ale to drzewa decydują, kiedy to się stanie. Ostatecznie odlatują gdzieś, w ciepłe kraje rozkładu materii, by zaraz stać się żukiem albo piórem. Apoptoza jesienna. Oskrobany z romantyzmu gorączkowy pośpiech; ἀπόπτωσις – opadanie (pewnie) liści zaczyna się w jednym, wyrzeźbionym przez roślinę miejscu, tak aby to nie bolało, by stało się szybko. W sznureczku między blaszką liścia a łodygą, w ogonku liściowym, mieści się wyjątkowo czuła podstawa, nazwana miejscem odcinania. To strefa komórek innych niż pozostałe, wąski paseczek cienkościennych, delikatnych komórek. Nawet latem, gdy odrywam liść, to niszczę właśnie miejsce odcinania. Tylko tam podda się liść. Enzymy trawienne rozpuszczają blaszki środkowe między tamtejszymi komórkami; owo lepiszcze podobne do zaprawy między cegłami wieży wtedy znika. I tak cała przestrzenna konstrukcja rozsypuje się, odczepia, opada, ἀπόπτωσις. Liście odrywają się, szturchnięte wiatrem. Mają pierwszy i ostatni czas całkowitej swobody w powietrzu. Kilka sekund niezależności.
Na pędzie pozostaje rana. Można ją tak nazwać, bo przecież przerwana zostaje ciągłość żywych szlaków między liściem a łodygą. Miejsce to długo jeszcze będzie widoczne. Nazywa się je blizną liściową. Jesienią średnie drzewo ma kilkadziesiąt tysięcy takich blizn. Nie chcę o nich zapominać, kiedy idę w grudniu z kołnierzem pod nos.
Fragment książki Urszuli Zajączkowskiej Patyki, badyle, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.