„Wydawało mi się dziwne, żeby umysł ludzki nie był zdolny poprzez swą wiedzę dojść do tego, co z natury zostało udzielone innym istotom od nas niższym” – pisał Tytus Liwiusz Burattini, z zazdrością spoglądając na wzbijające się w powietrze ptaki. Wierzył, że dzięki potędze rozumu wkrótce latać będzie także człowiek. Żył i tworzył w XVII-wiecznej Rzeczypospolitej.
Burattini urodził się w 1617 r. we Włoszech, gdzie odebrał wykształcenie nie tylko z zakresu nauk matematycznych, lecz także architektury, języków czy literatury klasycznej. Ten niezamożny szlachcic zaraz po studiach wyjechał do Egiptu, by uzupełnić wiedzę książkową doświadczeniem zdobytym w tak wówczas egzotycznym miejscu. Młody, wszechstronnie uzdolniony badacz w pocie czoła mierzył więc piramidy, prowadził wykopaliska archeologiczne i sporządzał mapy kraju. Być może zmęczył go zbyt gorący klimat, bo na początku lat 40. XVII w. wyjechał do Krakowa.
Wybrał dobrze. Rzeczpospolita, wciąż bogata i potężna, stanowiła wówczas oazę tolerancji i swobód obywatelskich w targanej wojnami Europie, a utalentowani młodzi ludzie z Zachodu mogli tu znaleźć hojnych protektorów i zrobić karierę. Tą drogą chciał podążać i Burattini. Od razu podjął pracę badawczą, m.in. konstruując „wagę tak czułą, że włos wyprowadza ją z równowagi” i wyliczając procentowe składy stopów na podstawie prawa Archimedesa. Niestety, co konkretnie odkrył i ustalił, nie wiadomo, ponieważ jego rozprawy fizyczne, zapiski z Egiptu oraz inne notatki zrabowano mu podczas podróży do Wenecji w 1645 r. Ambitny Włoch zbliżał się więc do trzydziestki i musiał zaczynać od zera.
Dać człowiekowi skrzydła
Na szczęście już rok później, z polecenia królowej Marii Ludwiki Gonzagi, Burattini trafił do Warszawy na dwór Władysława IV Wazy. Od razu zaimponował królowi, przedstawiając mu traktat o sensacyjnie brzmiącym tytule Latanie nie jest niemożliwe, tak jak to dotychczas sądzono.
Przede wszystkim – przekonywał w rozprawie – „nie powinniśmy martwić się, rozważając tę przewagę, jaką mają nad nami ptaki, ponieważ choć w wielu rzeczach są one uprzywilejowane przez naturę, to jednak nie została im dana taka materia, która byłaby lżejsza od powietrza”.
„I chociaż pióra są bardzo lekkie – pisał dalej – doświadczenie nam pokazuje, że spuszczone z góry, nawet najdrobniejsze pióra opadają i gdyby nie było tak gwałtownych ruchów skrzydeł, ptaki nie tylko nie potrafiłyby się wzbijać, lecz spadałyby na ziemię ze znaczącym uderzeniem”. Poczyniwszy tę obserwację, Burattini rozpoczął projektowanie ornitoptera – machiny, która dałaby człowiekowi skrzydła i umożliwiła poruszanie nimi za pomocą własnych mięśni z siłą taką, aby cała konstrukcja mogła wzbić się w powietrze. Swojemu wynalazkowi nadał formę… smoka.
Smok według projektu Burattiniego miał aż osiem skrzydeł napędzanych ruchami pilota dzięki systemowi dźwigni i sprężyn (o którym, niestety, nic nam nie wiadomo). Funkcję steru pełnił ogon maszyny, konstrukcję należało wykonać z drewna i fiszbinów, a następnie pokryć tkaniną. Co więcej, kadłub smoka mógł służyć jako łódka, gdyby maszyna musiała usiąść na wodzie, a dodatkowym zabezpieczeniem dla lotników był spadochron. Gdyby więc złamało się któreś skrzydło, machina – jak uspokajał konstruktor – „nie runęłaby z tego powodu w dół, lecz spadałaby powoli, tak że ludzie wewnątrz doznaliby tylko bardzo nieznacznych uszkodzeń” (w tym miejscu dodajmy, że choć w czasach Burattiniego nieliczni wynalazcy obmyślali już projekty spadochronów, nie znalazł się póki co żaden śmiałek, który by działanie takiego urządzenia przetestował w praktyce).
W smoku docelowo mieściłyby się dwie osoby, przy czym wystarczyłoby, aby jedna pracowała, napędzając skrzydła, druga natomiast w tym czasie mogłaby odpoczywać. Wynalazca przewidział wewnątrz pojazdu także miejsce na zapasy jedzenia i picia umożliwiające wielodniową podróż bez lądowania, planował również wyposażyć swój statek w busolę, dzięki czemu problemu nie stanowiłyby nawet loty nocne.
Kot latający smokiem
Trzeba przy tym pamiętać, że rozważania włoskiego wynalazcy miały całkowicie autorski charakter, niewielu bowiem wizjonerów wierzyło wówczas, że możliwe będzie oderwanie się człowieka od ziemi. Nawet wielki Leonardo da Vinci, który już w XV w. wnikliwie badał mechanikę lotu ptaków oraz konstruował i testował rozmaite modele statków powietrznych, poniósł na tym polu porażkę i nie rozpowszechniał wyników swoich dociekań. Klęską – a niekiedy i zgonem oblatywacza – kończyły się także wszystkie następne próby wzbicia się w powietrze, co nie zniechęcało twórcy latającego smoka.
Informacje o sensacyjnym wynalazku szybko obiegły salony całej Europy, a dokonania Włocha, który – jak go opisywano – „ofiarował swój rozum królowi polskiemu” i złożył mu „cudowną propozycję latania w powietrzu”, były żywo komentowane na dworach francuskich, angielskich i niemieckich.
Projektem zainteresował się również sam Władysław IV, będący prawdopodobnie świadkiem niezwykłego pokazu. W lutym 1648 r. w Warszawie wzbił się bowiem w powietrze latający smok. W maszynie długości przekraczającej metr siedział… kot pełniący funkcję pilota oblatywacza. Burattini napędzał mechanizm odpowiedzialny za ruch skrzydeł za pomocą sznurka, a jeden z widzów opisywał później w liście, że „gdyby kot miał rozsądek, który by pozwalał mu pracować, mógłby utrzymywać się w powietrzu przez czas dłuższy”. Niestety, w źródłach historycznych nie znajdujemy informacji o losie dzielnego zwierzęcia.
Kolejny model Burattini wykonał dla uczonych francuskich. Aby ułatwić transport urządzenia, Włoch przygotował egzemplarz w częściach przeznaczonych do samodzielnego montażu, powątpiewał jednak, że znajdzie się we Francji konstruktor zdolny do tego, aby tak skomplikowaną maszynę poskładać. Prawdopodobnie obawy te okazały się słuszne, gdyż kroniki milczą o analogicznych lotach smoka nad Paryżem.
Ambicją Burattiniego było jednak stworzenie aparatu, który umożliwiłby powietrzną żeglugę nie tylko kotom, ale też ludziom. Wierzył, że dzięki jego wynalazkowi lotnicza podróż z Warszawy do Konstantynopola trwać będzie zaledwie 12 godzin. Władysław IV, zapewne ciesząc się na myśl o potencjalnych militarnych zastosowaniach takiego urządzenia, zobowiązał się pokryć koszt budowy pełnowymiarowej wersji maszyny. Pewny swego konstruktor obiecał ukończyć prace w ciągu ośmiu miesięcy oraz stwierdził, że nie będzie przez ten czas pobierał żadnego wynagrodzenia. Zasłużoną nagrodę chciał otrzymać dopiero wtedy, gdy smok wraz z załogą wzbije się w powietrze.
Niestety, król Władysław IV zmarł trzy miesiące po pokazie latającego modelu z kotem, a jego następca Jan Kazimierz od początku panowania musiał zmagać się z licznymi poważnymi zagrożeniami, takimi jak powstanie Chmielnickiego, i nie w głowie mu były loty nad Warszawą. A może brak zainteresowania nowego władcy stał się tylko wygodnym pretekstem, który pozwolił honorowo wycofać się Włochowi z prób skazanych na niepowodzenie? Jakikolwiek był powód, próżno szukać w historycznych źródłach dalszych wzmianek o latającym smoku.
Śladem Ikara
Sam Burattini pozostawał jednak aktywny twórczo. Wciąż spoglądał w niebo, prowadząc obserwacje astronomiczne przez własnej konstrukcji teleskop, których efektem było odkrycie plam na Wenus. Wykonał także soczewki do teleskopu Jana Heweliusza. Jak czytamy w dawnych listach, był również pomysłowym mechanikiem: zbudował podobno maszynę hydrauliczną napędzaną przez wiatrak, mogącą dostarczać nawet kilka tysięcy beczek wody na dobę. Ogłosił też rozprawę naukową Misura Universale, w której rozwijał koncepcję miary powszechnej, jednakowej dla całego świata. W międzyczasie ożenił się z Polką, spłodził syna, a w latach potopu szwedzkiego walczył u boku Jana Kazimierza, za własne pieniądze wystawiając oddział piechoty. W uznaniu zasług otrzymał w dzierżawę mennice krajowe, a bicie monety, choć najpewniej nie przynosiło mu specjalnej satysfakcji, stało się głównym źródłem jego dochodów (a także przysporzyło licznych wrogów oskarżających go o finansowe nadużycia przy produkcji pieniądza).
Próby wznoszenia się w powietrze przez naśladownictwo ruchu ptaków – czynione przecież od czasów Ikara – okazały się ślepym zaułkiem lotnictwa, choć rozmaici wynalazcy podejmowali je jeszcze 250 lat po Burattinim. Ostatecznie ku przestworzom powiodły ludzkość nie ornitoptery, lecz balony, lotnie, szybowce i samoloty. Tego już jednak Burattini nie doczekał. Włoski konstruktor i wynalazca zmarł w 1681 r. w Wilnie – podobno w takiej biedzie, że nie było go za co pochować. Miejsce wiecznego spoczynku Tytusa Liwiusza Burattiniego nie jest znane.
Dostępna nam dziś wiedza przekonuje, że latający smok napędzany siłą mięśni pilota latać w żaden sposób nie mógł. Co jednak ciekawe, w pracy Johanna Joachima Bechera, XVII-wiecznego niemieckiego lekarza i chemika, odnajdujemy wzmiankę świadka twierdzącego, że na własne oczy widział, jak Burattini miał w takim właśnie smoku osobiście podróżować nad Warszawą… Czy Włoch, który „ofiarował swój rozum królowi polskiemu”, rzeczywiście wzniósł się w powietrze? Najważniejsze, że zdołał przekonać ludzi do bardzo istotnej idei. Przypomnijmy tytuł jego rozprawy: Latanie nie jest niemożliwe, tak jak to dotychczas sądzono.