Smutek galaktyk Smutek galaktyk
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Kosmos

Smutek galaktyk

Grzegorz Uzdański
Czyta się 6 minut

Czy jesteśmy we wszechświecie sami? A jeśli nie, to czy obcy okażą się naszymi przyjaciółmi? Te pytania zaczęły zaprzątać mi głowę w pewną sierpniową noc na Mazurach.

W sierpniu byłem z przyjaciółmi na Mazurach, no i zgodnie z przewidywaniami w nocy zobaczyliśmy niewiarygodne ilości gwiazd. A do tego jeszcze spadały Perseidy.

Pewnego wieczoru, kiedy skończyłem pić piwo z przyjaciółką, okazało się, że to już żaden wieczór, tylko prawie czwarta nad ranem. Ona poszła spać, zostałem sam, ale miałem jeszcze ochotę na życie towarzyskie, więc pomyślałem, że pójdę na pomost, może ktoś jeszcze tam siedzi (spoiler – wszyscy spali i nikogo tam nie było, ale nie to jest w tej historii istotne). Szedłem sobie przez ośrodek i patrzyłem w niebo, myśląc, że może zaraz zobaczę Perseidy. Ale zobaczyłem coś innego.

Wąż złożony z kilku gwiazd przesuwał się po niebie, nie błyskawicznie jak spadająca gwiazda, tylko powolutku. Gwiazdy były jasne i wyraźne – płynęły nade mną w stronę horyzontu, w zupełnej ciszy śpiącego ośrodka. Najpierw pomyślałem, że to dziwne, spowolnione Perseidy, no ale jaki meteoryt leci tak wolno? Potem, że może to jakieś zjawisko astronomiczne, np. wędrujące gwiazdy. A potem, że UFO (choć racjonalna część mnie wiedziała, że to akurat najmniej prawdopodobne). No więc stałem tam, patrząc w niebo i powtarzając sobie, że szansa na to jest oczywiście malutka, ale może jednak? Może właśnie teraz widzę statek kosmitów w formie złotej gwiezdnej liny? Przestraszyłem się, że to zaraz walnie w Ziemię i ją całą zniszczy, a przynajmniej Mazury. Ale ruch gwiazdeczkowego węża był na tyle spokojny, że strach szybko mi przeszedł, a pozostało coś w rodzaju lekkiego uniesienia mistycznego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Następnego dnia opowiedziałem o tym przyjacielowi i – jak to mówią – czar prysł (to znaczy prysł częściowo). Przyjaciel powiedział, że nie były to ani wędrujące gwiazdy, ani UFO, tylko Starlink, czyli jakieś satelity, które Elon Musk wystrzelił w niebo, żeby dawały Internet. I że one przesuwają się właśnie w takiej formacji, bardzo dobrze widoczne, w okolicach tej pory nocy.

No dobrze. Czyli nie widziałem kosmitów. Spotkał mnie taki sam zawód jak tyle osób przede mną – one też widziały statek obcych, a potem okazywało się, że to samolot, satelita, opona na linie albo cokolwiek w tym stylu.

Czytałem kiedyś tekst, w którym matematycznie argumentowano, że przy rozmiarach wszechświata jest w zasadzie pewne, że gdzieś istnieją inne inteligentne formy życia. Czytałem też niestety inny tekst, w którym dowodzono, że to absolutnie niemożliwe. Nie zrozumiałem ani jednej argumentacji, ani drugiej, więc nie wiem, która jest słuszna (i czy którakolwiek jest). W tym drugim przypadku odczułem jednak zawód, a może nawet więcej niż zawód – lekkie przerażenie. Z tego, co wiemy, wszechświat jest albo nieskończony, albo skończony, ale i tak niewyobrażalnie wielki. No i taki ogrom miałby być pusty?

Oczywiście, pisząc „pusty”, od ra­zu uprzywilejowuję wszelkie organizmy żywe (a już zwłaszcza istoty żywe ze świadomością i inteligencją zbliżoną jakoś do naszej), no bo zasadniczo wszechświat nie jest pusty – są w nim gwiazdy, planety, mgławice i mnóstwo innych rzeczy. Tu pojawia się problem, jak istnieją wszelkie rzeczy nieożywione – jak bardzo ich sposób istnienia jest dla nas w pewnym aspekcie niezrozumiały. Znamy wprawdzie rzeczy doskonale, widzimy je, używamy ich, ale być rzeczą? To już trochę jak śmierć. Nie zmienia to faktu, że rzeczy sobie jednak wesoło istnieją, tzn. oczywiście tak naprawdę nie tyle wesoło, ile neutralnie, albo mówiąc inaczej: rzeczowo (ale nie tak rzeczowo jak my, tylko jak one).

Dlatego może lepiej nie mówić o pustce, lecz o tym, że tych niewyobrażalnie wielkich połaci wszechświata (przy założeniu, że nie ma ani kosmitów, ani żadnych boskich czy nadprzyrodzonych istot) nikt nie widzi i nikt nigdy nie zobaczy. Nikt nigdy nie stanie na niewiarygodnej liczbie planet i nie rozejrzy się dookoła, nic sobie nie pomyśli ani o tych planetach i ich krajobrazach, ani w ogóle o niczym, bo nikogo nigdy tam nie będzie. Tylko na jednej planecie są istoty myślące i czujące (my oraz inne zwierzęta), a ta planeta jest w stosunku do reszty wszechświata tak mała, że w zasadzie nie da się tego oddać żadnym porównaniem – ziarnko piasku i Pałac Kultury? Nie. Ziarnko piasku i Warszawa? Też nie. Ziarnko piasku i, no, powiedzmy patriotycznie, CAŁA POLSKA? Nie, wciąż za mało. Ziarnko piasku i cała Ziemia? Nie, nieporównywalnie większa proporcja.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Myślę w tym kontekście o znanym (tzn. znanym w dość wąskich kręgach osób jarających się filozofią, czyli raczej nieznanym) zdaniu Pascala:

„Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie”.

Pascal żył w epoce, kiedy kończył się pewien proces, w czasach przejścia „od zamkniętego świata do nieskończonego wszechświata”, co w książce pod tym tytułem opisuje Alexandre Koyré. Powoli, stopniowo, poprzez kolejne przemiany to, co wcześniej wydawało się dużą, ale jednak mającą jakieś wyobrażalne rozmiary, zamkniętą, uporządkowaną, zhierarchizowaną całością, okazało się nieskończonym kosmosem. Co ciekawe – pamiętam, jak opowiadał nam o tym na zajęciach w Instytucie Filozofii UW wspaniały nauczyciel, doktor Jerzy Łoziński. Z filozofów głównego nurtu, tych uznanych za wielkich i sławnych, chyba tylko Pascal zareagował takim – całkiem przecież zrozumiałym – przerażeniem. Inni raczej się cieszyli, „jupi, wszechświat jest nieskończony, ale my znamy prawa, które nim rządzą i poznamy je jeszcze lepiej, więc NIE MA PROBLEMU”. Natomiast Pascal uważał, że jest problem, no i ja jestem raczej Team Pascal – to zresztą chyba doświadczenie wielu z nas, kiedy nocą poza miastem patrzymy w gwiazdy, zdajemy sobie sprawę, jak niewyobrażalnie daleko są od nas, jaki to absolutnie nieobejmowalny myślą ogrom, no i robi się nam dziwnie, strasznie i samotnie.

W pewien sposób myśl o nieobecności kosmitów bardzo przypomina mi myśl o nieobecności istot boskich – budzi we mnie podobne wrażenie niewiarygodnego osamotnienia. Zresztą kosmici – przynajmniej ci, którzy przylecieliby na Ziemię – musieliby być od nas znacznie potężniejsi, co budzi kolejne skojarzenia z Bogiem lub innymi bóstwami. Mamy nadzieję, że byliby przyjaźni (i wtedy mogliby odgrywać nawet jakąś zbawczą rolę, jak Doktor w serialu Doktor Who), ale jest też oczywiście strach, że nie (i wtedy mielibyśmy Dzień Niepodległości). Byłyby to potężne istoty, od których moglibyśmy wiele oczekiwać, ale których powinniśmy także się bać. Analogia z różnymi koncepcjami boskości jest jasna (ewentualnie mogłyby być też odpowiednikiem Boga, który w ogóle się nami nie przejmuje, a my znosimy konsekwencje jego działań zupełnie przypadkowo – jak w jednym z fragmentów Pikniku na skraju drogi Arkadija i Borisa Strugackich). Wyobrażając sobie kosmitów i Boga, często zadajemy też sobie następujące pytanie: czy obcy byliby do nas podobni, czy całkowicie, radykalnie wręcz inni (kwestię tej inności wspaniale opisuje Stanisław Lem w Solaris)? A może i bardzo podobni, i bardzo różni (tu z kolei mamy np. Ursulę Le Guin i jej rewelacyjną Lewą rękę ciemności).

Wszelkie wizje, w których kosmici są do nas podobni, wzbudzają we mnie jeszcze jedno uczucie (znowu analogiczne do uczuć wobec bóstw): chciałbym, żeby byli naszymi przyjaciółmi, i ewentualna perspektywa, że nie istnieją, jest dla mnie także pod tym względem nieprzyjemna – oto obojętny, nieświadomy wszechświat, a w nim brak jakichkolwiek bliskich istot. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć: „Hej, Grzesiek, może znajdź sobie przyjaciół i przyjaciółki wśród ludzi, zamiast przejmować się kosmitami”, no ale cóż, kto oglądał Alfa albo E.T., wie, o co chodzi. Do dziś pamiętam, jak mały Elliott wabi E.T. cukierkami albo jak Alf mówi: „Willie, Willie, Willie”.

Fajnie byłoby mieć takich przyjaciół – zarówno w skali jednostkowej, jak i kosmicznej – i pewnie dlatego wysyłamy w kosmos kolejne kapsuły z dorobkiem ludzkości. Wyobrażam sobie, że kosmici znajdują te płyty Bacha, rysunki Leonarda da Vinci i co tam jeszcze umieszczono, i po prostu to wszystko zjadają, tak jak Muzzy z Muzzy in Gondoland zjadał zegary. Jeden kosmita rozgryza Hamleta, drugi chrupie płytę Bacha, trzeci żuje Ellę Fitzgerald i wszyscy zgadzają się, że to bardzo niesmaczne. Gdyby jednak żadnych potencjalnych adresatów tam nie było, gdyby okazało się, że nie ma szans, aby przesyłka do kogokolwiek dotarła, byłaby to jednak bardzo smutna perspektywa.

zdjęcie: Michał Mancewicz/Unsplash
zdjęcie: Michał Mancewicz/Unsplash

Czytaj również:

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2020 Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2020
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Kosmos

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2020

Łukasz Kaniewski

Ku dojrzałości

Bardzo cienka paraboliczna żelbetowa kopuła – grubości 12 cm u nasady i 6 cm u szczytu – miała 25 m średnicy. Pod nią umieszczono stalową ramę z półsferycznym ekranem. Zamówiono z Niemiec najnowszy projektor, firmy Carl Zeiss, który mógł wyświetlać 119 niezależnie od siebie poruszających się obrazów ciał niebieskich lub ich grup. Największe planetarium w Europie. Duma Moskwy. Cud techniki.

Projekt powstał jeszcze w swobodnych czasach Nowej Polityki Ekonomicznej, ale gdy przybytek otwierano w roku 1929, życie w ZSRR było już bardzo trudne. Ruszyła kolektywizacja, zaczęły się niedobory żywności. Wkrótce nadejść miały najgorsze czasy terroru i wojna. Jednak planetarium cały czas działało. Władza o nie dbała – wielki projektor Carla Zeissa był bowiem jej zdaniem najlepszym narzędziem umacniania ateistycznego światopoglądu. Oprócz zwykłych pokazów i licznych odczytów pod kopułą wystawiano także przedstawienia – o Koperniku, Galileuszu, Giordanie Brunie. Waliły na nie tłumy.

Czytaj dalej