Istnieje wiele sytuacji, w których doświadczamy trudnych emocji – kiedy przeżywamy stres w miejscu pracy albo wręcz pracę tracimy, albo kiedy rozpada się nam związek i tak dalej. Rozmowa z Allanem Horwitzem.
Zaczęło się od tego, że był overbooking i poleciałem do Nowego Jorku we wtorek, a nie w poniedziałek. Nie kłóciłem się specjalnie z przedstawicielami PLL LOT, bo na rozmowę z Allanem Horwitzem, na którą czekałem od lat – to jeden z moich intelektualnych idoli, jego książki The Loss of Sadness, What is normal? albo Creating Mental Illness pochłaniałem z wypiekami na twarzy – byłem umówiony dopiero w środę. Wysłałem więc e-mail do hotelu z informacją, że z powodów losowych przylecę dzień później, i spokojnie wróciłem do domu.
Kiedy jednak nazajutrz, po trzygodzinnej (z powodu gigantycznych, nawet jak na Nowy Jork, korków) podróży z lotniska JFK na Manhattan, do hotelu w końcu dojechałem – w stanie zaawansowanego jet lagu i ogólnego zmęczenia – okazało się, że mój e-mail nie dotarł, a rezerwację anulowano. „Nie mamy pańskiego pokoju i co pan nam zrobi?” – mniej więcej coś takiego powiedział mi wyjątkowo niesympatyczny recepcjonista.
Cóż było robić, ruszyłem na poszukiwania. Po kolejnych trzech godzinach udało mi się wreszcie znaleźć jakiś pokój. Niestety zamontowany przy oknie ogromny wentylator – urządzenie z piekła rodem, które, daję słowo, huczało niemiłosiernie nawet po tym, jak już wyciągnąłem wtyczkę z kontaktu – skutecznie uniemożliwił mi sen.
Starając się, mimo wszystko, zachować kontenans, w środę o poranku poszedłem na Port Authority Bus Terminal, żeby złapać autobus do Princeton. Po dosłownie kilku minutach spędzonych w tej budowli, wydobytej żywcem z koszmarów sennych Franza Kafki, miałem ochotę uciekać. Setki stanowisk, tysiące spieszących się gdzieś ludzi, tłok, hałas i chaos. W co ja, na miłość boską, mam wsiąść i gdzie?
Ostatecznie jakimś cudem wsiadłem i dojechałem na miejsce. Po 36 godzinach bez snu, w innej strefie czasowej, zziajany i spocony z powodu koszmarnego upału oraz wiszącej w powietrzu wilgoci, stanąłem na ganku uroczej, drewnianej willi. No cóż, z pewnością mogłem sprawiać cokolwiek ekscentryczne wrażenie, nie wykluczam jednak, że z tego wszystkiego coś mi się po prostu przywidziało i, otworzywszy drzwi, Horwitz wcale nie spojrzał na mnie z niejakim zdziwieniem. A może nawet – zaniepokojeniem.
Jak wiadomo, najlepszą metodą odwrócenia uwagi od własnego stanu mentalnego jest zainteresowanie się stanem mentalnym rozmówcy. Zwłaszcza jeśli ten rozmówca jest wybitnym socjologiem, który na co dzień zajmuje się pojęciami choroby, zdrowia, zaburzenia i normy. Dlatego, kiedy tylko zasiedliśmy w salonie, natychmiast przeszedłem do rzeczy.
Tomasz Stawiszyński: Czy pan jest normalny?
Allan Horwitz: Ależ skąd!
Proszę się nie obrażać, ale nie dziwi mnie ta odpowiedź.
Pojęcie „normy” ma nader szeroki zakres zastosowań i jeśli „normalny” ma oznaczać typowy albo statystyczny, wówczas absolutnie się w tej definicji nie mieszczę. Ale – i niech będzie, że się teraz