Od stuleci protestujemy w ruchu, maszerując. Dawniej z żądaniami i postulatami lepszego świata wylegali chłopi feudalni, robotnicy, ofiary kolonializmu. Teraz idą kobiety, młodzi obrońcy Ziemi, równości rasowej. Pochodów i powodów do masowego chodzenia przybywa, ale czy marsze są skuteczne i zmieniają świat?
„Wyszłam na spacer, a do domu odprowadza mnie sto tysięcy znajomych” – napisała żartem moja znajoma, mieszkanka warszawskiego Żoliborza, który na przełomie 2020 i 2021 r. stał się celem obywatelskich wizyt tysięcy osób oburzonych m.in. zaostrzeniem przepisów antyaborcyjnych. Marsze kobiet – i popierających ich postulaty mężczyzn – były częściowo koordynowane, ale w znacznej mierze spontaniczne, organizowane oddolnie lub wręcz improwizowane. Trzy cechy dla nowej fali marszów wydają się szczególne: po pierwsze wśród protestujących wiele jest osób młodych, nastoletnich. Po drugie nie potrzebują one struktur organizacyjnych ani wyraźnej przywódczyni. Po trzecie poza gniewem ich bronią są też błyskotliwy język i nowe media. Do wyobraźni zbiorowej via Internet przeszły nie płomienne przemówienia liderek marszów, tylko memy i transparenty tworzone samodzielnie przez wielu uczestników. Moc jest rozproszona, iskrzy w tłumie. Współcześnie żaden marsz nie idzie tylko tu i teraz, towarzyszą mu cyfrowe multiplikacje: relacje, odpryski, które natychmiast wzbudzają dalsze echa w sieciowym uniwersum dyskusji. Kto sądził, że Internet zabije uliczne marsze, mylił się podwójnie. Nie tylko podbija siłę komunikatów, nie tylko zmienia protestujących – uwiecznionych w dramatycznych pozach i efektownych strojach – w globalne ikony, lecz także służy szybszej i skuteczniejszej organizacji wspólnego spacerowania.
Forma buntu
Dobrym przykładem takiej akceleracji jest globalny strajk klimatyczny młodzieży, czyli światowy ruch zainspirowany samotnymi piątkowymi protestami Grety Thunberg, znany m.in. jako Fridays For Future – to jego częścią jest polski Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Choć tego się po młodych nikt dorosły nie spodziewał, wyszli oni sprzed ekranów na ulice i zrobili to masowo, błyskawicznie koordynując działania na kilku kontynentach. We wrześniu 2019 r. podczas „Globalnego tygodnia dla przyszłości” zorganizowano 4,5 tys. strajków w 150 krajach. Trudno dokładnie policzyć, ile osób wzięło w nich udział, ale tylko 20 września 2019 r. na marsze, zamiast do szkół, udało się około 4 mln uczniów w różnych krajach. Protestujących łączyło przekonanie, że rządzący robią zbyt mało i zbyt wolno wobec galopujących zmian klimatycznych. Jednym z przejawów tych zmian była globalna pandemia (będąca pośrednio skutkiem ludzkiej ingerencji w naturalne ekosystemy), która zatrzymała młodzieżowy ruch akurat w chwili, gdy się wzmagał i wciągał kolejnych uczestników. Czy odbierze mu skuteczność oraz impet? Niekoniecznie, ale o tym za chwilę, bo efektywność ruchów zmierzyć trudno.
Jak młodym wystarczył niewielki impuls do opuszczenia zajęć w szkole i zebrania się w centralnych punktach ich miast oraz krajów, tak minionej jesieni i zimy w Polsce ubrani na czarno protestujący wychodzili z domów, intuicyjnie dążąc do tych przestrzeni publicznych, które dają szansę widoczności i spotkania. Polskie miasta – w ostatnim roku mało „używane” z powodu pandemii – stały się ważną planszą w politycznej grze o wolność i demokratyczne standardy. Przestrzeń publiczna, wciąż mało u nas szanowana, przypomniała o swojej nieusuwalnej wartości: to „niczyje” ulice, place, ronda i skwery umożliwiają ruch społeczny, rozumiany dosłownie jako wolność przemieszczania się z postulatami, kształtowania i okazywania swojej tożsamości, bycia widocznym w swoim przekazie, a także jako prawo do spotkania się z innymi uczestnikami życia i rozpoznanie skumulowanej energii międzyludzkiej. To ostatnie nazywamy okazją do „policzenia się”, sprawdzenia, ilu z nas myśli podobnie.
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1196/1968 r.
Społeczeństwo istnieje w przestrzeniach wspólnych – tej fizycznej i tej symbolicznej – a rozwijać się może właśnie pod warunkiem ruchu, interakcji i zmiany. Dlatego marsze pozostają, mimo wielu innych sposobów manifestowania, najpopularniejszą formą wyrażania nastrojów oraz aspiracji zbiorowych. I to bez względu na epoki, rodzaje problemów, szerokość geograficzną czy wirtualizację kultury. Gdy dzieje się coś ważnego, wychodzimy z domów.
Tylko w ostatniej dekadzie z formy marszu korzystali uczestnicy tzw. arabskiej wiosny w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie, ruchu Occupy sprzeciwiającego się drastycznym nierównościom ekonomicznym na świecie, kobiety zjednoczone przeciw przemocy seksualnej hasłami #MeToo czy #SlutWalk, ludzie wstrząśnięci zabójstwem czarnoskórego George’a Floyda przez policjanta, uczniowie szkół w USA domagający się wyeliminowania broni palnej z ich codzienności, ludność Hongkongu, w którym chińskie władze miażdżą swobody obywatelskie, mieszkańcy Rosji, Białorusi, Sudanu zmęczeni reżimami pozorującymi demokracje… Tworzący te marsze, a także adresaci podnoszonych w drodze postulatów, są różni. Wspólne natomiast okazują się dwa elementy: niesłabnąca w ludziach zdolność współdziałania oraz potrzeba gromadzenia się i łączenia, a więc trafne rozumienie, że do wprowadzenia zmiany politycznej konieczna jest gra zbiorowa.
Razem, choć osobno
Protestujących jednoczy odruch, instynktowna chęć bycia razem. To główny powód, dla którego marsze znacznie skuteczniej niż strajki, okupacje czy demonstracje kumulują energię społeczną. Silne pobudzenie i wzmożenie emocjonalne – a tego doświadczamy w chwilach politycznych kryzysów i zawirowań – domaga się pilnego rozładowania. A w tym ruchu fizycznego nie sposób biologicznie i psychologicznie zastąpić. Niepokój, złość, żądanie zmiany domagają się podjęcia czynności. Postawienie pierwszego kroku i chód są najprostszą, najłatwiej dostępną akcją, odpowiedzią na silny bodziec. Na protesty społeczne mało kto przyjeżdża samochodem. Już samo bycie w drodze do miejsca wspólnego przemarszu, samo przemieszczanie się w przestrzeni, w której inni mogą zobaczyć nasz akt oporu (podkreślony strojem, przypinką, transparentem albo miną), jest ważną częścią społecznego misterium ruchu. Na marsz zjeżdżamy się i schodzimy z różnych części miasta, a także kraju, dosłownie przeżywając przemianę indywidualnych postaw, przemyśleń oraz aspiracji we wspólny i masowy akt ruchu.
Możliwość istnienia pojedynczego, a jednocześnie stawania się częścią większej całości czy choćby tymczasowej umownej wspólnoty jest kolejną cechą wielkiej atrakcyjności marszów. Na marszu jest się i razem, i osobno. Bez bezwarunkowego zlania się czy podporządkowania własnej postawy tłumowi, a jednak w poczuciu bazowej jedności – idziemy w jednym kierunku, choć z różnymi transparentami, językami i różną wrażliwością. Marsze współczesne nie służą już unifikacji w takim stopniu, w jakim chciały to robić propagandowe marsze doby internacjonalnego socjalizmu. Dziś zlanie się w masę chyba nie jest już możliwe (siły indywidualizmu wspierane przez mechanizmy nowych mediów i rynek skutecznie temu przeciwdziałają), ale nie wydaje się również potrzebne. Marsz działa raczej jak agregat, skupia osobiste moce ilustrowane np. rozmaitymi hasłami, pełniącymi też funkcję rozrywki oraz inspiracji dla współprotestujących. Wyrażając siebie, łączymy się z nimi, szukamy języka na określenie żywych emocji, myśli. I właśnie w ruchu, we wspólnej drodze dochodzi do kształtowania się postaw, przekonań, a także zupełnie nowych wartości.
Idąc wśród innych, w niejednorodnym tłumie, mamy możliwość krystalizowania własnej tożsamości. To spacer wśród odłamków lustra, które dają wzmocniony i skomplikowany obraz rzeczywistości – tym bardziej wartościowy, że ruchomy i prawdziwy. Dopóki tłum idzie, jego energia jest żywa, a potencjał – aktywny. Sama forma spotkania, wspólne przejście doskonale odpowiada temu, co w istocie się dzieje. Dla wielu osób marsze są doświadczeniem formującym – wpływają na to, jak własną polityczność i sprawczość rozumieją młodzi, ale też dla starszych okazują się one silnym doznaniem, czasem odkryciem. A dla każdego okazją, by lepiej nazwać własne przemyślenia, wyrazić siebie na zewnątrz. Tego wymiaru skuteczności marszu zmierzyć nie sposób: przechodzenie przez krajobraz przestrzeni publicznej wraz z innymi jej uczestnikami wyraża przejście od dawnego ładu do nowego, od czasu, w którym jakiś konsensus społeczny wystarczał, do chwili, gdy potrzebny jest inny. Właśnie na marszach powstają nowe hasła, definicje i rodzi się język, który lepiej oddaje przekształcającą się rzeczywistość. Wczoraj mówiliśmy o gejach i lesbijkach, dziś już o osobach nieheteronormatywnych i niebinarnych. Dawniej na marszach palono opony, teraz używa się ekologicznych farb oraz transparentów z recyklingu. Uczymy się i po drodze zmieniamy.
Klęska warta zachodu
Dobrze byłoby więc myśleć o marszach jako o windach przewożących całe grupy społeczne na kolejne poziomy świadomości i rozwoju. W tym aspekcie marsze wydają się niezastąpione, a ich wartość zapisuje się w subtelnej materii wspomnień tych, którzy na nich byli i wiedzą, że to uczestnictwo pomogło im dojrzeć.
Jeśli zaś pytać o polityczną skuteczność protestów przybierających formy marszu, to od wczesnych historycznych przykładów – choćby średniowiecznych angielskich marszów chłopów domagających się równości pod wodzą Johna Balla – dysponujemy licznymi przykładami klęsk. Kto oczekuje od marszu szybkich efektów, pomija ich właściwy sens. Energia sprzeciwu oraz oczekiwań wylewa się na główne arterie i objawia swoją moc w chwili zbiorowego ruchu, ale na co dzień chodzi mniej spektakularnymi ścieżkami. Przemarsz nadziei jest więc eksplozją i nie musi od razu szukać dla siebie formy stałej, np. w postaci partii politycznej, a nawet dobrze, jeśli tego nie robi. Polityczni zawodowcy powinni być sojusznikami ruchów społecznych, częściej jednak próbują żerować na ich paliwie z różną dozą nieuczciwości. Niech nas to jednak do wspólnego chodzenia nie zniechęca, bo w drodze dzieją się cuda niecodzienne: rosną wiara w ludzi i zaufanie do nieznajomych, przekonanie o tym, że masa dobrej woli we wszechświecie przeważa nad ciemną moralnie materią. Wreszcie – kwitnie pewność, że w każdym z idących jest ktoś do nas podobny. Marsze to szczepionka na poczucie społecznej samotności, nieleczoną pandemię naszych czasów.
Na koniec jeszcze słowo o marszach optymistycznych. Bo przecież chodzimy nie tylko gnani złością czy zagrożeniem. Ludzie maszerują – sami lub w masowych walkathonach – także z powodów pozytywnych. 100-letni kapitan sir Thomas Moore, weteran birmańskiego frontu drugiej wojny światowej, przeszedł (za pomocą chodzika) sto razy wokół swojego ogródka, wcześniej nakłaniając internetową publiczność, by wsparła ten wyczyn drobnymi datkami. Zebraną sumę postanowił przekazać brytyjskim pracownikom ochrony zdrowia, którzy walczyli z koronawirusem. Miał nadzieję, że zbierze 1000 funtów. Zebrał 13 mln. Inne rekordy dobrych intencji bijemy, chodząc na rzecz pacjentów onkologicznych albo ludzi ubogich. Największy, według Księgi rekordów Guinnessa, marsz dobroczynny odbył się na Filipinach w lutym 2014 r. Ponad 175 tys. ludzi przeszło ulicami Manili, by zebrać datki dla ofiar supertajfunu Yolanda.
Powrót z dużego marszu do domu zwykle niesie dwa uczucia: siły zaczerpniętej od innych, ale też chłodu na ramionach, nagłego braku obecności ludzi wokół. Bo choć łatwo wracamy do pojedynczości, którą tak dobrze umiemy i znamy, to przecież jesteśmy już inni, świadomi współistnienia ze światem, który możemy współtworzyć. A człowieka, który raz poczuł się połączony, trudniej przestraszyć, trudniej uciszyć. Chodzenie zmienia nas i zmienia wszystko.
rysunek: Marian Eile