Chrześcijańscy misjonarze włożyli wiele trudu, by zabić święte sporty mieszkańców Hawajów. Szczęśliwie przegrali. Surfing jest dziś coraz popularniejszy na całym świecie, a zapaleńcy zajęli się właśnie przywróceniem do życia hawajskiego „saneczkarstwa”: zjeżdżania po zboczach wulkanów.
„Wielokrotnie zdarzało się, że szli w głąb lądu uprawiać ziemię, ale odwracali się w kierunku oceanu i widząc łamiące się fale czeszące plażę, natychmiast zawracali. Biegli do domów, chwytali deski i ruszali pływać. O pracy myśleli w ostatniej kolejności, na pierwszym miejscu były zabawa i sport. Żona i dzieci mogły chodzić głodne, ale głowa rodziny tym się nie przejmowała. Dla niej liczył się tylko sport – to było jej pożywienie”.
To nie jest fragment najnowszego wydania magazynu „Surfer”, zwanego przez zawodowców „biblią”, opisujący hawajskich zapaleńców, dla których nie ma większej świętości niż dobra fala. Powyższy cytat pochodzi z napisanej w 1868 r. przez hawajskiego historyka i misjonarza Kepelino książki Moolelo Hawaii o zwyczajach poprzednich pokoleń. Surfing od wieków był bowiem ulubioną rozrywką rdzennych mieszkańców Hawajów. A właściwie nie surfing, tylko he‘enalu, bo tak nazywali oni pływanie na desce.
Pierwsza wzmianka o ślizgających się po falach Polinezyjczykach pochodzi z dzienników pokładowych Jamesa Cooka i jest ponad 100 lat starsza niż fragment z książki Kepelino. Cook – angielski żeglarz i podróżnik – własnoręcznie tych słów, we wpisie datowanym na 1779 r., jednak nie skreślił. Kilka miesięcy wcześniej zginął w trakcie awantury z Hawajczykami o łódź. Tubylcy zostali oskarżeni o kradzież szalupy ze statku. Na plaży wywiązała się regularna bitwa – w ruch poszły kamienie, dzidy i pałki, a ze strony Europejczyków broń palna. Cook zginął na miejscu.
Notkę sporządził James King, który po śmierci dowódcy został mianowany pierwszym oficerem na statku „Discovery”. Aż dwie strony dziennika poświęcił opisowi surfingu („jeździe po falach”) w zatoce Kealakekua. Po dość niezgrabnym, ale jednak wyczerpująco dokładnym i obrazowym opisie ślizgania się na deskach King zaznaczał, że robią to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. A także podkreślał, że „surf-riding” nie ma żadnego praktycznego celu i uprawiany jest wyłącznie dla zabawy.
W rzeczywistości w czasach prekolumbijskich surfing był na Hawajach czymś znacznie więcej niż rozrywką. Był ważną częścią kultury, miał nawet swoje miejsce w obrzędach religijnych – chociażby w Makahiki, festiwalu na cześć Lono, boga płodności, rolnictwa i deszczu, zwiastującego nadejście nowego roku. Samo pływanie było czynnością religijną. Przed surfowaniem odmawiano modły dziękczynne. Gdy nie było dobrych fal, proszono kahunę (kapłana), by przebłagał pieśnią ocean. Najstarsze znane pieśni pochodzą z XV w. Dzięki umiejętności ślizgania się po falach na desce można było liczyć na sławę i awans społeczny. Najlepsi sportowcy stawali się bohaterami i zyskiwali status niemalże półbogów. Ich imionami nazywane były zatoki oraz plaże ze szczególnie dobrymi falami.
Najlepszymi surferami zazwyczaj zostawali nie podwładni, tylko królowie, czyli lokalni przywódcy. Mieli bowiem najwięcej czasu i warunki, by doskonalić się w pływaniu na falach – to prawdopodobnie oni jako pierwsi wstali z deski. Bo w pozycji leżącej „surfowano” na Tahiti (o czym pisał Cook) i pozostałych wyspach Polinezji.
Na Hawajach, podobnie jak na innych wyspach polinezyjskich, do czasu przybycia haole (ludzi o białej skórze) panował system prawny oparty na niepisanych zakazach. Na wyspach Polinezji nazywano je tabu, na Hawajach – kapu. Ściśle określało ono wszelkie dziedziny życia: co należy jeść i kiedy, jak hodować rośliny, jak budować łodzie i deski surfingowe, jak na nich pływać. To kapu regulowało, kto z kim może rozmawiać, witać się czy przebywać w tym samym miejscu. Kapu obejmowało też surfowanie – niektóre plaże i zatoki z najlepszymi falami zarezerwowane były więc tylko dla królów, czyli ali‘i.
Wyłącznie królowie mogli pływać na olo – długich, bardzo wąskich i niesamowicie zwrotnych deskach, które idealnie sprawdzały się także na mniejszych falach. Olo wykonywano z drzewa wiliwili (endemicznego gatunku sandałowca) uznawanego za święte. Dla podwładnych zarezerwowane były szersze, zdecydowanie krótsze i cieńsze deski – alaia. Lepiej sprawdzały się na trudniejszych, wyższych i przede wszystkim łamiących się gwałtownie falach. Czyli takich, do których dostęp nie był objęty kapu. I chociaż niektórzy historycy piszą, że wodzowie surfowali wspólnie z poddanymi, to prawdopodobnie nie działo się tak zbyt często. Surfing do dziś na Hawajach nazywany bywa „sportem królów”.
Jedna z legend przestrzegająca przed łamaniem kapu opowiada, jak Piikoi – chłopak ze zwykłej rodziny – przez nieuwagę znalazł się nie tylko w zatoce przy plaży Waikiki, która zarezerwowana była dla królowej, ale nawet na tej samej fali co ona. Gdy dobili do brzegu, został dotkliwie pobity przez strażników. Ledwie uszedł z życiem.
Być może gniew strażników wynikał również z tego, że w społeczeństwie dawnych Hawajczyków surfowaniu mężczyzn z kobietami towarzyszyło seksualne napięcie. Na falach ślizgano się nago, wiele romantycznych historii kręci się wokół surfingu – wedle historyka J. Waimau sposobem na zdobycie serca było zaprezentowanie umiejętności surfingowych. I to zarówno w przypadku mężczyzn, jak i kobiet.
Chociaż nie zawsze ten sposób skutkował. Częścią mitologii hawajskiej jest opowieść o księżniczce Laieikawai ukrytej przed ojcem pragnącym pierworodnego syna w jaskini, do której można się było dostać, wyłącznie nurkując pod wodospadem. W księżniczce zakochał się Huailiki, najlepszy surfer na wyspie Kauai. Gdy jego zaloty zostały odrzucone, zdesperowany Huailiki pokazał, jak świetnie pływa na desce. Odczekał, aż będzie miał falę tylko dla siebie, i cały swój kunszt włożył w ten jeden, mistrzowski, ślizg. Na brzegu księżniczka Laieikawai założyła mu na szyję wieniec (lei) z czerwonych kwiatów, ale na nic więcej Huailiki nie mógł liczyć.
Surfing był także przedmiotem hazardu. Na wyspach odbywało się mnóstwo turniejów, a widzowie zakładali się, kto będzie zwycięzcą. W czasach prekolumbijskich nie istniała waluta, więc stawiano zwierzęta – najpopularniejsze były świnie i drób – łodzie, domostwa, a nawet życie. W turniejach surfingowych rozwiązywano spory i kłótnie, królowie zaś wyzywali się wzajemnie na pojedynki na falach.
Legenda mówi, że pomniejszy wódz Paiea rzucił kiedyś wyzwanie znacznie potężniejszemu Umi-a-liloa. W trakcie rywalizacji doszło do wypadku: Paiea stracił kontrolę nad deską, która uderzyła jego rywala boleśnie w ramię, zdzierając mu skórę. Gdy lata później Umi-a-liloa został głównym wodzem Hawajów, pierwszą decyzją, jaką miał podjąć, był rozkaz zabicia Paiea i poświęcenia jego ciała bogom.
Do dziś Hawajczycy traktują surfing niezwykle poważnie. Tym bardziej że rośnie świadomość, iż pływanie na desce jest łącznikiem z rdzennymi mieszkańcami wysp, sprzed czasów białych haole, którzy
tak zgorszyli się stylem życia tubylców, że zaczęli ich na siłę cywilizować i nawracać.
Surfing, jak już wspomniałem, uprawiany był – o zgrozo! – nago i koedukacyjnie, w dodatku odciągał od pracy. Poszedł więc na pierwszy ogień, ale protestanccy misjonarze zabrali się także za inne tradycyjne sporty. Jak chociażby he‘eholua, czyli zjeżdżanie po zboczach wulkanów na bardzo długich (3,5 m), wąskich, drewnianych konstrukcjach z płozami przypominających nieco sanki. To był rodzaj surfingu w górach – podobnie jak w wodzie, w przypadku holua na sankach można stać, leżeć lub klęczeć.
Ostatnie udokumentowane zawody w holua odbyły się w 1825 r. Dlatego kilka lat temu grupa zapaleńców musiała zaczynać niemal od zera. Sami zrekonstruowali sanki i zjeżdżali po zboczach wulkanów. Tak jak surfing, holua również miało związek z religią. Jazda na sankach była formą oddawania czci bogini ognia – Pele.
Misjonarze, cywilizując Hawaje, zakazali też zapasów, skoków z klifów i nurkowania. Zawzięcie zwalczali mokomoko – rodzaj walki, podczas której przeciwnicy zadawali ciosy na przemian i nie mogli ich blokować ani się przed nimi zasłaniać, tylko musieli je przyjmować, najczęściej na głowę. Wygrywał ten, który znokautował rywala. Hawajczycy zostali zmuszeni do założenia ubrań i wzięcia się do pracy. Surfing został uratowany dzięki tzw. renesansowi hawajskiemu, gdy na przełomie lat 60. i 70. XX w. zaczęto odkrywać kulturę rdzennych Hawajczyków i zaczęła być ona modna.
Dziś mówi się o kolejnym renesansie, a zainteresowanie rdzennymi mieszkańcami wysp znajduje odbicie także w surfingu, który stał się liczonym w miliardach dolarów światowym biznesem. A dobry surfer – jak przed wiekami – wzbudza znów podziw, i to pod każdą szerokością geograficzną.