Szóste – będziesz unikał nietoperzy Szóste – będziesz unikał nietoperzy
i
Nietoperz, miniatura z „Bestiariusza Aberdeen”, autor nieznany, XII wiek; źródło: University of Aberdeen (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Szóste – będziesz unikał nietoperzy

Marta Panas-Goworska, Andrzej Goworski
Czyta się 13 minut

Pięć błogosławieństw

W tradycji chińskiej funkcjonują tak zwane rebusy. Nam kojarzą się z dziecięcą łamigłówką, tam – jak chcą niektórzy badacze – stanowią podstawę języka, gdzie kilka znaków zapisuje się pod postacią jednego.

Dwa słynne rebusy z Wu Fu Peng Shou i Wu Fu He He mają szczególną formę i przeznaczenie. Za pomocą pięciu nietoperzy przedstawiają pięć najważniejszych błogosławieństw: zdrowia, bogactwa, długiego życia, miłości-cnoty i spokojnej śmierci. Wizerunek tych niewielkich, latających ssaków, często otaczających chiński znak nieskończoności, odnajdujemy na różnorakich amuletach, naczyniach, kartach z okolicznościowych. Często też umieszczano go na domach, żeby w ten sposób zapewnić jego mieszkańcom pomyślność.

Kto wie, może to dzięki tym amuletom chińska cywilizacja trwa nieprzerwanie od pięciu tysięcy lat, opierając się kolejnym najeźdźcom, od Mongołów poprzez europejskich kolonizatorów aż po Japończyków?

W tradycji europejskiej jest zgoła inaczej, jak pisał choćby Szekspir w Makbecie:

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Patrzmy więc w przyszłość. Nim nietoperz skończy
Swój rewir wkoło zamku, nim na rozkaz
Bladej Hekaty nocny chrząszcz wybrzęczy
Chrapliwy nokturn, spełnione zostanie
Strasznej ważności dzieło.

Dziś naukowcy (nie tylko europejscy) są niemal zgodni. Nietoperze są rezerwuarem wielu groźnych także dla człowieka wirusów.

Ab ovo

W 165 r. n.e. przez Cesarstwo Rzymskie przetoczyła się epidemia, zwana później plagą Antoninów bądź chorobą Galena. Nie była to pierwsza tego typu zaraza, ale zapewne najlepiej opisana. Rzymski historyk Dio Cassius (155–235 n.e.) oszacował 2000 zgonów dziennie w samym Rzymie, współcześnie przyjmuje się, że w efekcie niezidentyfikowanej zarazy (badacze podejrzewają, że były to odra i ospa, w dwóch oddzielnych rzutach) zmarła 1/4–1/3 całej populacji; w tym sam Marek Antoniusz i cesarz Lucjusz Werus. Legenda głosi, że w czasie oblężenia Seleucji, miasta nad rzeką Tygrys, rzymski żołnierz (a jak chcą inne źródła: sam Werus), wszedł do świątyni i otworzył złotą skrzynię. Tym świętokradczym czynem miał wzbudzić gniew bogów, którzy wypuścili na ludzi chorobę. Tyle mityczne źródła. W rzeczywistości wirusy miały swoje źródło w Chinach i na krótko przed rokiem 166 n.e., rozprzestrzeniły się na zachód wzdłuż Jedwabnego Szlaku oraz na statkach handlowych dotarły do Rzymu. Równolegle gdzieś pomiędzy późnym 165 a początkiem 166 r. n.e. rzymskie wojsko zetknęło się z patogenami w Mezopotamii. Oddziały powracające z wojen na wschodzie przywlekły zarazę na północ, do Galii i epidemia wybuchła wśród żołnierzy stacjonujących wzdłuż Renu. Galen tak opisywał wygląd zarażonych:

Z niektórych części [ciała], które uległy owrzodzeniu, ta część powierzchni zwana strupem odpadła, a pozostała część w pobliżu była zdrowa i po jednym lub dwóch dniach pokryła się bliznami. W tych miejscach, gdzie nie było owrzodzenia, wysypka była szorstka i strupiona i odpadała.

Ponadto chorobie towarzyszyła cuchnąca, czarna biegunka, fetor wydobywający się z ust i liczne krosty. Ci, którym udało się przeżyć, zyskali odporność, większość jednak zmarła. Dlaczego ta tajemnicza choroba okazała się tak śmiercionośna? O ile historycy medycyny nie są zgodni co do tego, jaki wirus stał za plagą antonińską, tym bardziej że pojawiał się w kilku odrębnych falach, o tyle wiadomo, że śmiertelność wzrasta, gdy choroby zakaźne są wprowadzane do „populacji dziewiczej”, czyli populacji pozbawionej nabytej lub odziedziczonej odporności na określoną chorobę i tak też stało się w tym przypadku.

Starożytne uniwersum nawiedzały i inne słynne „dżumy”, choć za pierwszą udokumentowaną zarazę uważa się plagę ateńską (429–426 p.n.e.). Opis tej epidemii zachował się dzięki historykowi Tukidydesowi i jego Wojnie Peloponeskiej. W tej antycznej monografii dostajemy opis nie tylko kolejnych wojskowych strategii, ale też przebiegu choroby, która uśmierciła twórcę ateńskiej demokracji Peryklesa. Objawy obejmowały gorączkę, kichanie, ból gardła, bardzo nieświeży oddech, gwałtowny kaszel, bóle w klatce piersiowej, bezsenność i drgawki. Nawet ci, którzy nigdy na zdrowie nie narzekali, umierali w ciągu 10 dni po wystąpieniu gorączki. Wysoka temperatura utrzymywała się cały czas, chorującym przeszkadzały najlżejsze ubrania, a wskutek męczących wymiotów czuli nieustające pragnienie. Ci, którzy próbowali pomóc, zarażali się tak szybko, że zdrowi porzucali chorych. Wspomniany Tukidydes opisuje m.in. notoryczne łamanie prawa i zaniechanie praktyk religijnych:

Nikt nie był skłonny wytrwać w walce o to, co uważano za honorowy wynik, ponieważ nie mógł być pewien, że nie zginie, zanim go osiągnie. To, co było przyjemne na krótką metę i co w jakikolwiek sposób temu sprzyjało, zostało przyjęte jako honorowe i pożyteczne. Żaden strach przed bogami lub prawami ludzkimi nie miał żadnej mocy powstrzymującej, ponieważ uznano, że nie ma znaczenia, czy ktoś jest pobożny, czy nie, ponieważ wszystkich jednakowych można było zobaczyć umierających. Nikt nie spodziewał się, że będzie żył wystarczająco długo, by zapłacić karę za swoje występki; ludzie mieli dużo większe skłonności do myślenia, że wisi nad nimi wyrok, który już został rozstrzygnięty, i że zanim zostanie wykonany, mogliby czerpać z życia jakąś radość.

W warunkach trwającego konfliktu zbrojnego nie były możliwe zalecane nam i dzisiaj kwarantanna i izolacja. Jedni żołnierze zarażali się od drugich, za nimi kolejno ludność cywilna. Także wynik wojny nie mógł być inny. Sparta wygrała.

W kręgu podejrzanych

Czy za antycznymi epidemiami stały nietoperze? Jak na razie nie ma na to wystarczających dowodów. Opisy przebiegu chorób znajdujemy niejako przypadkiem, m.in. jako glosy do relacji z działań wojennych. Nie mamy też możliwości zbadania, jaki gatunek był pierwotnym rezerwuarem i przekazał wirusa dalej, przyczyniając się do zoonozy, a więc międzygatunkowej transmisji patogenu od zwierzęcia do człowieka.

Skoro brak bezpośrednich danych, sięgnijmy po naukową paralelę. Otóż z badań opublikowanych w „Nature” w 2008 r. wynika, że w ciągu 64 lat (1940–2004) wśród przeanalizowanych 335 „nowo pojawiających się chorób zakaźnych” (emerging infectious diseases, EID), choroby odzwierzęce stanowiły ponad 60%. Warto podkreślić, że największe zagrożenie pochodziło od zwierząt dziko żyjących i wynosiło prawie 72% wszystkich transmisji. Badacze nie udostępnili procentowego udziału poszczególnych gatunków, ale tu posłużymy się właśnie analogią. Gatunków ssaków, które są głównymi pośrednikami w zoonozie, jest od 4600 do 5800 (dane wahają się zależnie od źródeł). Jednak samych nietoperzy znamy ponad 1300 gatunków i logicznym będzie założenie, że to one odgrywają znaczącą rolę w roznoszeniu wszelakich chorób. Kiedy spojrzy się na te liczby, może ogarnąć nas zdziwienie. Kto z nas widział kiedykolwiek nietoperza? Pierwsze skojarzenia biegną zapewne w stronę ruin albo opuszczonych strychów, choć przyjdzie nam zweryfikować te stereotypy. Nietoperze zasiedlają bowiem wszystkie kontynenty, poza Antarktydą, obszarami polarnymi i niektórymi wyspami oceanicznymi. I choć wciąż nie zostały dostatecznie zbadane, naukowcy z całą pewnością mogą przypisać im roznoszenie konkretnych patogenów groźnych również dla człowieka. Lista wydłuża się z roku na rok i znajdują się na niej, m.in. wywołujące wściekliznę lyssawirusy, paramyksowirusy i tu bardzo niebezpieczny Nipah, a także kilka koronawirusów, które aż do epidemii SARS-CoV w 2003 r., uznawano za dość niegroźne. Prac wirusologicznych i chiropterologicznych (czyli dotyczących nietoperzy) nie ułatwiają zwyczaje tych długowiecznych, bo żyjących niekiedy nawet kilkadziesiąt lat, ssaków. Nierzadko zamieszkują one trudno dostępne miejsca, a z ich bytowaniem wiążą się liczne tabu i tajemnice, którymi autochtoni niechętnie dzielą się z badaczami. Oprócz tego nietoperze są w stanie lecieć do tysiąca kilometrów w poszukiwaniu pożywienia i tym samym bardzo trudno ustalić, w którym miejscu doszło do zakaźnego oprysku, jak obrazowo moglibyśmy nazwać czynności fizjologiczne nietoperzy. A istotne jest to o tyle, że do zoonozy dochodzi najczęściej przez kontakt z wydzielinami, zazwyczaj moczem bądź śliną zainfekowanego zwierzęcia. Czy jednak wiedza ta będzie przydatna dla archeologa chorób, próbującego zbadać logikę niegdysiejszych epidemii

(Nie)jedwabna higiena na szlaku

Wspomniane zarazy miały najczęściej swoje źródło na którymś z etapów Jedwabnego Szlaku. Z Chin poprzez Hindukusz, Samarkandę, Bagdad i Damaszek w głąb Europy płynęła rzeka towarów, ówczesne aliexpress. Co ciekawe, wbrew nazwie ukutej przez urodzonego w Carlsruhe (obecnie wieś Pokój w województwie opolskim) Ferdinanda von Richthofena Seidenstrasse transportowano głównie papier, żelazo, proch, a nawet idee i technologie, jedwabiu zaś dużo, dużo mniej. Wśród podróżnych, towarów, zwierząt i środków transportu nie brakowało i pasażerów na gapę. Od tych oczywistych, zamieszkujących owoce czy bakalie pasożytów, po szczególnie interesujące nas wirusy. Do 2014 r. wszelkie ustalenia dotyczące tej drogi rozprzestrzeniania się zakażeń były jedynie hipotezami. Rzecz uległa zmianie, gdy międzynarodowy zespól archeologów zbadał znajdującą się w Xuanquanzhi – najstarszej poczcie świata, a formalnie stacji przesiadkowej na szlaku – latrynę. Odnaleziono w niej m.in. bambusowe patyczki odgrywające rolę dzisiejszego papieru toaletowego z zachowanymi resztkami kału. Jak donosi „Journal of Archaeological Science”, materiały poddane dokładnej analizie w Cambridge wykazały obecność wielu patogenów, w tym gatunków endemicznych niewystępujących na tamtych terenach. Kupcy, tłumacze, urzędnicy i ich rodziny siłą rzeczy korzystali z obecnych tam toalet, ale – co może zmrozić delikatniejszych czytelników – jak podaje Księga Hanów, czyli swoista kronika dynastii Han, zawartości publicznych ubikacji używano do nawożenia upraw. Stąd już prosta droga do zakażeń przewodu pokarmowego i przekazywania chorób kolejnym nosicielom.

Dr Pierce Mitchell, specjalista od starożytnych chorób, powiedział w wywiadzie udzielonym „The Guardian”, że dotychczas tylko sugerowano, iż przemierzający szlak prowadzący na Bliski Wschód i dalej do Morza Śródziemnego mogli przynosić ze sobą infekcje, ale do tej pory nie było żadnego solidnego dowodu. Nie brakowało opinii, że droga przenoszenia chorób, w tym dżumy dymieniczej, wąglika i trądu, mogła zamiast tego prowadzić przez Indie lub Mongolię i Rosję na północy. „Teraz po raz pierwszy wiemy, że motylica wątrobowa na pewno pojawiła się wzdłuż Jedwabnego Szlaku, a jeśli tak, to możemy założyć, że inne choroby przyszły tą samą drogą”.

Kto maseczką wojuje…

31 grudnia 2019 r. chińskie biuro WHO zostało oficjalnie poinformowane o przypadkach zapalenia płuc o nieznanej etiologii wykrytych w mieście Wuhan w prowincji Hubei w Chinach. Według stanu na 3 stycznia 2020 r. władze krajowe Chin zgłosiły 44 pacjentów z chorobą, która niebawem została nazwana COVID-19. Pod koniec lutego charakterystyczne objawy, zbliżone do tych, wywoływanych w latach 2002–2004 przez SARS-CoV, pojawiały się także w Brazylii, Korei Południowej, Włoszech, oraz Iranie, a 11 marca Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła pandemię. Wydawałoby się, że po takich doniesieniach nikt nie zaprzeczy istnieniu zagrożenia. A jednak w przełomowych momentach historii – a epidemie takimi niewątpliwie są – ludzkość szukała wytłumaczenia w działaniu sił nadprzyrodzonych, zemście bogów (przed takim myśleniem przestrzegał już wspominany Tukidydes), poczynaniach „kozłów ofiarnych” (koncepcja Renégo Girarda) bądź w teoriach spiskowych. Tych ostatnich dziś nie brakuje. Bodaj najpopularniejsza z nich, której zwolennikiem jest sam Donald Trump, głosi, że wirus „uciekł z laboratorium” i nawet angielski Komitet Bezpieczeństwa Narodowego COBRA uznał, że jest to „wiarygodna alternatywa” wśród różnorakich, także naukowych, hipotez. W gronie koronasceptyków, których znajdziemy we wszystkich grupach społecznych, pojawiają się także hipotezy o międzynarodowym spisku rządów i firm farmaceutycznych, rozprzestrzenianiu się wirusa za pomocą sieci 5G czy – bardziej tradycyjnie – komarów. Mówi się również o sponsorowanej przez Billa Gatesa szeroko zakrojonej akcji wszczepiania zawirusowanych chipów. I że pandemia wymyślona została po to, by ulżyć przeludnionej Ziemi i pozbyć się najstarszych.

Od samego czytania tych „wiadomości” zaczyna boleć głowa. Pewnym pocieszeniem może być fakt, że parada koronasceptyków wiedzie przez cały glob. W USA nazywa się ich deniers (zaprzeczający), przy czym określenie to stosowane jest i wobec tych wątpiących np. w holocaust czy zmiany klimatyczne. Co ciekawe, amerykański wiruso-sceptycyzm nie jest współczesnym wymysłem. Podczas epidemii grypy hiszpanki do historii przeszła Antymaseczkowa Liga z San Francisco. Obostrzenia sanitarne z początków lat 20. XX w. były zbliżone do dzisiejszych, zalecano dystans, mycie rąk i noszenie masek. Początkowo zarówno mieszkańcy, jak i przyjezdni stosowali się do przepisów, ale z czasem narastała niechęć do stosowania tych środków zaradczych. Brak osłony nosa i ust argumentowano dokładnie w ten sam sposób co i dzisiaj. Zasłaniano się zdrowiem, wygodą, higieną, ograniczaniem swobód obywatelskich czy brakiem odpowiedniego zapisu w konstytucji. Szacuje się, że od czterech do pięciu tysięcy antymaseczkowców zbierało podpisy za delegalizacją uchwały zarekomendowanej przez burmistrza Jamesa Rolpha. Historia bywa jednak przewrotna i choć Liga nie odniosła spodziewanego sukcesu, to dostała od losu niespodziewany prezent. Po kolejnej fali influenzy, bo tak nazywano wtedy grypę, zniesiono część obostrzeń i otwarto w reżimie sanitarnym teatry oraz kluby. Z tej okazji skorzystał burmistrz Rolph, którego policyjny fotograf uchwycił na gali boksu, bez obowiązkowej maseczki na twarzy. „Musiała mi spaść, gdy paliłem cygaro” tłumaczył się skonfundowany, po czym zapłacił pięćdziesięciodolarowy mandat. Gdy sensacyjna wiadomość obiegła całe San Francisco, tłumnie zgromadzeni mieszkańcy na gwizdek zrzucili z twarzy maski, a następnego dnia, czyli 22 listopada 1918 r., na pierwszej stronie „San Francisco Chronicle” można było przeczytać „Chodniki i rynsztoki usłane były reliktami męczącego miesiąca”.

Radość z wyzwolenia była przedwczesna. Hiszpanka powróciła i po kilku tygodniach znów trzeba było zakrywać twarze. Paradoksalnie, historycy medycyny są zdania, że w tym przypadku maseczki nie uchroniły mieszkańców przed zarazą. Najlepiej chroniący, gęsto tkany materiał był towarem deficytowym i ludzie korzystali z tego, co dosłownie mieli pod ręką i, tak jak w przypadku burmistrza-miłośnika boksu, zabezpieczenia stosowano na zewnątrz, a w pomieszczeniach ignorowano.

Unde malum

Skąd zatem wziął się koronawirus z Wuhan? Z jednej strony należy rozpatrzeć etiologię samego patogenu, z drugiej – wyjaśnić, jak pandemia rozprzestrzeniła się na cały świat i nawet na Antarktydzie wirus zdobył ostatni szaniec, atakując stacje badawcze. Co do pierwszej części zagadnienia, naukowcy wydają się dość jednomyślni. Jak wyjaśnia zespół badaczy w „Nature Medicine”, jest nieprawdopodobne, aby SARS-CoV-2 pojawił się w wyniku manipulacji laboratoryjnych pokrewnego koronawirusa. Dane genetyczne niezbicie pokazują, iż nie pochodzi on z żadnego wcześniej używanego szkieletu wirusa.

Omawiając zagadnienie rozprzestrzenienia się patogenu, rozpocznijmy więc od retrospekcji. Epidemia koronawirusa SARS-CoV w 2002 r. rozpoczęła się od przeniesienia wirusa z nietoperza podkowiastego (rodzina podkowcowatych) na cywetę, niewielkiego ssaka, znanego z wydzielania niezwykle cennych feromonów używanych w produkcji perfum, a także na pagumy chińskie, fretki i koty. Człowiek zarażał się od cywety i od pagumy. W przypadku atakującego nas obecnie SARS-CoV-2 nie ma jednak pewności, które zwierzę przekazało patogen człowiekowi i w jakich okolicznościach doszło do podwójnego przełamania gatunkowego (z nietoperzy na inne zwierzęta, a następnie – z żywiciela pośredniego na człowieka).

Do wybuchu obydwu epidemii SARS doszło w bardzo podobnych okolicznościach, czyli na tzw. mokrych targach, bardzo popularnych w Chinach i innych azjatyckich krajach, choć wiele mediów pomija doniesienia „Lancetu”, zgodnie z którymi pierwszy z 41 pacjentów nie był bezpośrednio powiązany z mokrym targiem.

Dla nieprzywykłych do takich widoków Europejczyków stragany pełne często jeszcze żywych istot wydają się czymś odrzucającym, tyleż estetycznie, higienicznie, co i etycznie. Na targowiskach sprzedaje się wszystkie te zwierzęta, na które jest aktualnie popyt, choć oczywiście pewne transakcje, jak na przywoływane cywety, dokonywane są bez świadków. Do takich zakazanych „delikatesów” należą i łuskowce (pangoliny), przedziwne ssaki wyglądające niczym skrzyżowanie mrówkojada z pokrytą łuskami myszą. Prof. Edward Holmes z University of Sydney był współautorem pracy, w której zbadano prawdopodobne pochodzenie wirusa. Przeanalizował jego genom i zauważył, że choć tożsamość gatunku, który służył jako pośredni żywiciel patogenu, jest „wciąż niepewna”, to „niektóre koronawirusy łuskowców wykazują silne podobieństwo do SARS-CoV”. Ponadto, jak ustalili chińscy naukowcy, to choroba COVID jest prawdopodobnie drugim, obok człowieka, głównym zagrożeniem dla tego niemal wymarłego zwierzęcia. Jak doszło tu do zoonozy i w jakich okolicznościach zakaził się człowiek? Pierwsze co przychodzi nam z pewnością do głowy, to jak w przypadku zakażeń pasożytniczych, iż było to zjedzenie zainfekowanego mięsa, ale musiałoby to być mięso spożywane na surowo. Inne sposoby transmisji to kontakt z wydzielinami zakażonych osobników: śliną, krwią i odchodami. I wciąż nie jest pewne, która z tych dróg opisuje infekcję pierwszych odnotowanych pacjentów z Wuhan. Aby tego ostatecznie dowieść, epidemiolodzy muszą porównać bardzo dużą liczbę próbek od zainfekowanych zwierząt, pobranych zarówno z krwi, jak i wymazów z odbytu czy paszczy. Pomoże to ustalić, w jaki sposób SARS-CoV-2 został przekazany ludziom i jak można tej transmisji w przyszłości zapobiec.

Rękoskrzydłe

Wróćmy jednak do nietoperzy. Te rękoszkrzydłe ssaki, spoczywające w malowniczej pozycji głową w dół, mogą być dla nas wzorem. Choć z jednej strony zwierzęta, popularnie zwane „gackami”, są rezerwuarem niezwykle groźnych dla człowieka wirusów, by wymienić SARS-CoV, SARS-CoV-2 czy MERS-CoV, a także rzadko występujących w Europie wirusów Marburg, Nipah i Hendra, to paradoksalnie, same pozostają zdrowe. Można by to przyrównać do ewolucyjnego wyścigu zbrojeń, w którym patogeny nieustannie ewoluują, aby ominąć układ odpornościowy nietoperzy, a nietoperze ewoluują, aby wytrzymać co raz to nowe infekcje.

Może to wskazówka dla nas ludzi, aby wciąż ewoluować i nie poprzestawać na zastanych schematach?

Czytaj również:

Śpiew czarnego łabędzia epidemii Śpiew czarnego łabędzia epidemii
i
Zaraza w Winterthur w 1328 r. (litografia) A. Corrodi, 1860 r., ; źródło: Wellcome Library
Opowieści

Śpiew czarnego łabędzia epidemii

Adam Węgłowski

Pandemia na zawsze zmieni nasze życie – słyszymy wokół. Będzie miała konsekwencje ekonomiczne, bo miliony ludzi zostały bez pracy. Społeczne, ponieważ bezpośrednie relacje międzyludzkie zastępujemy namiastkami w rodzaju połączenia wideo na komunikatorze, pracy zdalnej i szkoły online. Kulturowe zaś chociażby takie, że zagraniczne wojaże staną się przyjemnością rzadką i kosztowną, a wielkie mecze i koncerty – niebezpiecznymi atrakcjami.

Jeśli zerknąć w głąb historii, to widać, jak wiele epidemie przyniosły zmian nieoczekiwanych: krótkoterminowych i długofalowych, geostrategicznych i dotyczących jednostek. Za sprawą plag zmieniały się życiowe filozofie, rozprzestrzeniały nowe trendy (nie zawsze światłe) i upadały mocarstwa. Libańsko-amerykański uczony Nassim Nicholas Taleb nazwał takie nieprzewidywalne wstrząsy rządzące naszym światem i życiem „czarnymi łabędziami”. Piękna nazwa jak na koronawirusa i inne paskudztwa!

Czytaj dalej