W południowym zakątku Peru dziewicze lasy Amazonii zmieniają się w toksyczną pustynię. Tysiące poszukiwaczy wydobywają tam złoto gołymi rękami.
Na brzegu jeziora, przy ścianie kilkusetletnich drzew, powoli zbiera się mgła. Do zmroku ponad godzina, ale coś się zmienia. Na wodzie poruszenie. Rodzina nutrii olbrzymich poluje na piranie. Śpieszą się. Płyną razem, parskają, w zębach ściskają bladożółte ryby. Wyskakują na powalone drzewa i tam jedzą. Chrupią i mlaskają. A potem bawią się na płyciźnie – piszczą, podgryzają się i tulą w przedwieczornej czułości.
Na drugim brzegu koronami jaskrawozielonych drzew buja niewidoczna siła. Dwa zaprzyjaźnione stada – większych, brązowych kapucynek i ich maleńkich, żółtawych kuzynów – idą na miejsce snu, dojadając kolację. Łącznie około 200 małp. Która zdąży, chwyta owoce palm i ociekające białym sokiem figi. Ostatnie w przemarszu są mamy z dziećmi. Maluchy śpią wczepione łapkami, gdy one ostrożnie wybierają gałęzie i przymierzają się do skoków.
Selwa lekko paruje. Nad drzewami gęstnieją białe pasma, suną wysoko i stapiają się z chmurami. Niebo nabiera dramatycznego wyrazu – jest sceną pełną ruchu, kłębiących się gazowych kształtów, rozświetloną pomarańczowym blaskiem aż do atramentowych krańców.
Teraz księżyc wychodzi na pierwszy plan, role się zmieniają. Kolorów już nie będzie. W dole tylko czerń koron, granit wody, w górze światło księżyca – ostre, srebrzyste. Nastaje noc, zupełnie jasna noc na jeziorze. Kajmany stoją już w płytkiej wodzie. Czekają na ofiary w bezruchu.
O zmroku las tropikalny przestawia ścieżkę dźwiękową. Robi się i ciszej, i głośniej zarazem. Miliony owadów grają podkład, duże nocne zwierzęta dodają łupnięcia, szelesty, huki. Rośliny nie milczą – opadają liście z 700-letnich koron, o ziemię uderzają owoce. Słychać skrzypienie, czasem coś trzaśnie, zawyje. Tuż przed świtem kolejna zmiana – sekundy ciszy, nim stada rudawych małp wyjców zaczną pohukiwać, znacząc głosem swoje terytoria. A potomkowie pierwotnych ptaków zaskrzeczą nad taflą krystalicznej wody. Kiedy nabrać ją w dłoń, rozjaśnia skórę.
Tu, w rezerwacie Tambopata na południowym wschodzie Peru, wokół jeziora Sandoval, życie pulsuje w nieskończonej liczbie odmian. Samych motyli – 1000 gatunków. Ssaków – ponad 100, ptaków – 600, setki tysięcy różnych roślin i drzew o systemach korzeniowych wielkości ciężarówki. To kwintesencja amazońskiej magii i przyrodniczej obfitości. Jedno z najbogatszych miejsc na planecie. I najdroższych – rośnie na bryle złota.
Chłopak hamuje na poboczu i wyłącza motor. Przysuwa się bliżej, odpychając stopy w gumiakach od pylistej, żółtej ziemi. Szarą bluzę założył jakoś dziwacznie, tył na przód – naciągnął jej rękawy tylko na ramiona oparte na kierownicy. Tak je osłania od palącego słońca.
Patrzy czujnie, zwierzęco. Prawie nie podnosi powiek, podbródek trzyma nisko. Czegoś się boi. I w tym zgiełku, gorącu, trąbieniu niemal bezgłośnie pyta, dokąd chcemy jechać. Jacek, mój przewodnik i tłumacz, a tu także współpodejrzany, podchodzi i powoli zaczynamy rozmowę. Chcemy do Santa Rosita – strefy wydobycia, którą dwa lata temu zlikwidowały wojsko i policja, wysadzając w powietrze instalacje działające na terenie ścisłego rezerwatu. Wiemy, że się odrodziła, a część robotników znów pracuje.
Rozglądam się, niby od niechcenia, jakby to nie było nic dziwnego – obecność nas dwojga, białoskórych obcokrajowców w najmroczniejszym zakątku Peru. Wzdłuż drogi stoją proste drewniane budynki. Pył, kłęby samochodowych spalin. Na poboczu ciężarówki, pikapy. Ładowanie, rozpakowywanie. Obok, w rozległym dole, gniją resztki rozgrzanego, pośpiesznego życia: jedzenia, śmieci, fekaliów, kartonów, błota. Cuchnie. Witajcie na Dzikim Zachodzie XXI w. – w Pampie, miasteczku bezprawia, gdzie wszystkich trawi wspólna choroba: gorączka złota.
Rozmawiamy szeptem, a tymczasem Herman – Indianin, który nas tu przywiózł – negocjuje z grupą innych kierowców. Pod wiatę motorowych taksówek schodzi się coraz więcej mężczyzn. Otoczyli go ciasno. On gestykuluje, jakby opowiadał im bajkę. Stoją nieporuszeni, krępi, z zaciętymi twarzami. Nie wierzą mu. Zwracają ku nam nieufne spojrzenia. Wszystko jest nie tak.
Wreszcie poddaje się i wraca ku nam, nieszczęśnik w uniformie z demobilu, złożonym z żółtego T-shirtu, kamizelki, spodni khaki, rybackiego kapelusika i okularów przeciwsłonecznych. Kołysze ciałem, nieśpiesznie niesie swój wielki brzuch i zniszczoną torbę na ramieniu. Herman to pomyłka, teraz już to wiem. Nie był na Pampie od półtora roku. W tym czasie wszystko, co o niej wiedział, stało się nieaktualne. A ludzie, których znał, nic już nie znaczą. Nastali nowi panowie. I panie.
Jesteśmy z Jackiem jak nafosforyzowani. Widzą nas. Handlarki kukurydzy, sprzedawcy wiatraków, umięśnieni mężczyźni na krosowych motorach, w koszulkach, burych spodniach i gumiakach uwalanych jasnożółtym błotem. Chłopaki pilnujące pustej teraz, przed południem, siłowni. I pokładające się na plastikowych krzesłach właścicielki biznesu łazienkowego – ciotki klozetowe, które pobierają opłaty za korzystanie z kąpieli i toalet w wymurowanych naprędce stanowiskach. Wodę nabiera się z baniaków kubełkami, bieżącej nie ma. Klozet – 1 sol, kąpiel – 2 sole. Dla górników i ich rodzin mieszkających w barakach to jedyna szansa na czystość.
Właścicielka klozetowego interesu nie trzyma języka za zębami. Ostrzega, że dziś jazda do Santa Rosita to zły pomysł. Rano pojechała tam grupa policjantów, robią interwencję. Kto wie, co tam się dzieje.
Nie dajemy jej wiary. Może próbuje nas zniechęcić? Ale musimy się pośpieszyć.
Ustalenia z chłopakiem na motorze idą szybko. Ściągnie dwóch kolegów i zawiozą nas do miejsc wydobycia – 5 km w głąb selwy, na 108. kilometrze autostrady transkontynentalnej, licząc od Puerto Maldonado w stronę Cuzco. A raczej 5 km w głąb terenu, na którym powinien rosnąć bujny las tropikalny, jak to w ścisłym rezerwacie.
Umawiamy się przy Californii – niegdyś najsłynniejszym burdelu Pampy. Teraz to zbity z drewna klub nocny, ale w głębi uliczki kręcą się dziewczyny. Ich praca kosztuje 50 soli. Tyle co trzy piwa. Za większość rzeczy w Pampie płaci się dużo, w złocie. Kruszec jest podstawową walutą, ma go każdy górnik, bo wypłatę otrzymują jako odważoną część dziennego urobku. Grudki wymieniają na pieniądze w punktach kontrolowanych przez górnicze parabanki. Aktualna cena złota w Pampie: 115 soli za gram (około 130 zł). Wszystko odbywa się nielegalnie, jak mówią tutaj – jest „informal”. Zgodnie z prawem nie wolno wydobywać złota, przewozić go ani sprzedawać. Ani Pampy, ani otaczających ją wyrobisk nie ma na żadnej mapie. Nas również tu nie ma, oficjalnie.
Sprzedaż piwa to – poza samym złotem – najbardziej dochodowy interes. Mocno też się trzyma handel ludźmi, których wykorzystuje się do pracy w kopalniach, do świadczenia usług seksualnych, a także w innych towarzyszących osadzie interesach. Do burdeli trafia ostatnio wiele młodych Wenezuelek. Kryzys i hiperinflacja w Caracas przygnały tysiące imigrantów do Peru, a dziewczyny tu, do ponurych chałup w Amazonii. Wszystko to ustalam w rozmowach – opowiadają górnicy, przedsiębiorcy, rolnicy, sklepikarze, lekarze. Wzajemnie potwierdzają swoje wersje. Dowodów nie ma, statystyk nikt nie prowadzi.
Dwa problemy są powszechne – nadmiar alkoholu i choroby weneryczne. Leczyć się można tylko u samozwańczych farmaceutów. Państwowej opieki medycznej brak. Nie można uruchomić przychodni na obszarze rezerwatu, w którym formalnie nikt nie mieszka. Ale o Pampie wiedzą wszyscy. Mówią: jądro ciemności, kraina bezprawia, esencja zła, mafia.
Alex, przewodnik po selwie, mieszka w okolicy od dekady: „W Pampie trzech na czterech ludzi przed czymś ucieka. Na ogół przed więzieniem, mają wyroki, są poszukiwani. Jeśli policja ich złapie, pójdą siedzieć za złoto i za stare grzechy. Przez Pampę wozi się też kokainę, do Boliwii i Brazylii. Nie ma tygodnia, żeby policja nie złapała transportu. Przyjeżdżają przestępcy z całego kraju. To miejsce bez reguł”.
Chłopak z motorem dotrzymuje słowa. Przyjeżdżają we trzech. Mają nie więcej niż po 20 lat, wąsiki jak mech. Są spod Cuzco. Tu pracują sezonowo, wynajmują motory i wożą ludzi do kopalń. 60 soli w jedną stronę, od osoby. Uzgadniamy, że po drodze mają się nie rozłączać.
Wyskakujemy na autostradę, motor przechyla się, szybki slalom w gęstym ruchu. Pampa to nieokrzesana i półdzika prosperity – po obu stronach drogi kipią interesy. W szałasach i chatach produkty elektroniczne, ceny wyższe niż w wymuskanej dzielnicy Miraflores w Limie. Wśród zbitych z dech budynków zaczynają wyrastać pierwsze olbrzymy – dwupiętrowe, murowane, jeszcze bez tynków, zwisają z nich folie. Fortuny rosną i nie zamierzają stąd odejść. Wydobycie złota tworzy na ogół nietrwałe osady, a górnicy są jak nomadowie. Ale nie tu – tu złoża wydają się niewyczerpane. W tych chałupach, wśród kałuż, plastikowych mebli, huczących generatorów kryją się olbrzymie pieniądze. Wartość nielegalnego wydobycia złota w Peru szacuje się na 3 mld dolarów rocznie. To więcej niż przynosi produkcja kokainy i handel nią.
Skręcamy w alejkę między domami, jedną z wielu wyboistych, pokrytych kałużami, gdzie lęgnie się denga. Miasteczko ma już drugi i trzeci rząd zabudowy: baraki, w których o tej porze dnia zostają tylko kobiety z dziećmi. Kierowca gna. Wąską dróżką, z kamieniami pryskającymi spod opon, przez żółte błocko, po ułożonych z dech mostkach ponad strumieniami. W oczach pył i piach, widzę rzedniejący las po bokach, staram się pochylać razem z kierowcą, bo ostro zarzuca nas na zakrętach. Mam skurcze w zaciśniętych na siedzisku dłoniach. Ale nie proszę, żeby zwolnił. On się tak śpieszy z jakiegoś powodu.
Dwadzieścia minut później wypadamy z drzew w nicość. Pampa po hiszpańsku oznacza otwartą przestrzeń w lesie – polanę. Ale to jest pustkowie, gorzej – pustynia, spetryfikowany krajobraz. Nagle słońce, żar. I żółć – jeden kolor aż po horyzont, na którym majaczą wzgórza i burozielona linia drzew. Tu wokół tylko góry sypkiego piachu, powstrzymywane przed osuwaniem się przez wbite na sztorc drewniane pale i siatki. Pejzaż odległej planety, która nigdy nie znała życia. Między piaskowymi hałdami stojące jeziorka beżowej wody. Żadnych roślin. Skażona, przesiąknięta rtęcią ziemia przemieniona w toksyczne wydmy. I martwa cisza.
Na pagórkach i w jeziorach stoi prymitywny sprzęt wydobywczy. Ludzi w zasięgu wzroku tylko kilkoro. Trudno uwierzyć, że te marne pordzewiałe maszyny, chybotliwe drewniane rusztowania, małe pompy, wiadra, taczki, sita i płachty wystarczyły, by dokonać zniszczeń na taką skalę. A Santa Rosita to ledwie oczko w rozległym wzorze. Zobaczę ją raz jeszcze, kilka dni później, z okna samolotu lecącego do Limy. Jest jedną z kilkudziesięciu bladych blizn, potwornych nagich znamion wyszarpanych w łagodnej zielonej skórze Amazonii. Znaczą dzikość u brzegów wijącej się spektakularnie rzeki Madre de Dios – Matki Boga. Jej wody w Brazylii zmieniają nazwę i jako Madeira wpadają do Amazonki. Madre de Dios to jeden z głównych dopływów najpotężniejszej rzeki świata. Niesie jej toksyczne przesłanie.
Jeśli w Pampie czuliśmy się nazbyt widoczni, w nagim krajobrazie Santa Rosita jesteśmy zwierzyną na odstrzał. Ustalamy z kierowcami, że poczekają na nas, a my obejdziemy kopalnię. Zgadzają się niechętnie, tylko za podwójną stawkę. Oczy mają niespokojne. Odjeżdżają do namiotu na pobliskim wzgórku. Tam jest telewizja satelitarna, zimna Inca Kola i trochę cienia.
Nie przeszliśmy jeszcze 50 m, a znikąd podjeżdża dwóch mężczyzn na motorach. Zadają pytania. Jacek podaje ustaloną wersję. Jesteśmy z polskiej firmy z oddziałem w Limie, sprzedajemy silniki. Wręcza wizytówkę. Dane są prawdziwe. Jeden z mężczyzn okazuje się mechanikiem, zaczyna szczegółową rozmowę. „My tu używamy sześciocylindrowych, ssących, masz takie?” – pyta, miętoląc wizytówkę w stwardniałych palcach. Nie zsiada z motoru. Drugi przygląda się nam bez słowa. Wokół, pomiędzy pagórkami, zaczynają migać kolejne motory. Pustka okazuje się pełna życia. Robi się duszno.
Ruszamy nieśpiesznie w stronę najbliższego jeziora z platformami, rozmawiając o technice wydobycia. Nie zmieniła się znacznie od 150 lat. Gdy już pompa zassie materiał z dna, trzeba go przepłukiwać, przesiewać i wyrabiać ręcznie. W dole, w stojącej wodzie trzy tratwy platformy. Nie większe niż 9 m² każda, mieszczą silnik i konstrukcję taśmociągu, po którym woda z urobkiem powinna spływać w dół, do rynien i na płachty. Akurat te stoją bez ruchu. Złoto w całym regionie Madre de Dios leży płytko, już 3 m pod ziemią. Najwięcej jest go w dawnych korytach rzeki. Tutejsze wody zmieniają i „zapominają” stare trasy, w wyschniętych korytach zostaje bogactwo naniesione aż z Andów. Dlatego nie potrzeba ciężkiego sprzętu ani wielu rąk do pracy.
Nagle zza wydmy naprzeciw nam wychodzi kobieta – przysadzista, z zaciętymi, pomalowanymi na czerwono ustami i zimnym głosem. W czarnych obcisłych spodniach, jasnoturkusowych butach do biegania i opiętej na szerokich biodrach bluzce. To Roksana, właścicielka silników w dwóch jeziorkach, mężczyźni pracują dla niej. Na jej widok ten, który podawał się za mechanika, a na nas zrobił wrażenie ochroniarza, odjeżdża. Roksana patrzy nieufnie, ale łagodnieje po kilku minutach opowieści Jacka, jego swoboda i świetny hiszpański chyba ją przekonują. Chętnie pokaże silniki, z których korzysta. Choć nie sądzi, żebyśmy mogli zaoferować jej lepsze. Pytamy, ile te wytrzymują. „Rok, najwyżej dwa. Zależy od osadu na dnie” – odpowiada i zaczyna wołać jednego z mężczyzn zgromadzonych pod plandeką. Zjechali się z różnych stron Santa Rosita w ledwie kilka minut. Robotnik ma dla nas uruchomić silnik i pokazać, jak pompuje się wodę z dna na taśmociąg. Stajemy na osuwającym się zboczu, patrzymy w dół na zatrzymaną maszynerię i spienioną wodę. „Od dawna tu pracujesz? Masz rodzinę?” – pytamy.
Roksana okazuje się gadułą. Skończyła 39 lat, urodziła czworo dzieci. Pierwsze – przed 14 laty, najmłodsze – niespełna półtora roku temu. Wychowuje je sama. W Pampie jest od roku, pożyczyła i zainwestowała sporo w silniki. Jedna platforma ze sprzętem to 42 tys. soli (ok. 44 tys. zł). „Muszę utrzymać dzieci” – mówi. I korzysta z szansy na chwilę lamentu nad swoją dolą. Opowiada.
Przerywa, żeby popędzić robotnika. „Czekam na ciebie! Włącz silnik!” – krzyczy ostrym głosem. Ale mężczyzna nie przychodzi. Zamiast tego tłum pod wiatą się powiększa. Zbiorowisko urosło do kilkunastu motorów. To ją niepokoi. „Zaczekajcie tu” – mówi i rusza w górę, do mężczyzn. Stoimy w napięciu. Tylko Herman wydaje się nieporuszony. Gawędzi z jednym z robotników, śmieją się. Roksana wraca, rozrzuca piach szybkimi krokami. Najpierw zwraca się do Hermana: „Niemądrze zrobiłeś, przywożąc ich tutaj”. Po czym patrzy na nas i mówi: „Pokażcie, co macie w plecakach. Nie wiem, może jesteście z policji. Przysyłają tu tajniaków, podkładają ładunki wybuchowe. Niszczą nasz sprzęt. Nie lubimy obcych. Nie damy się stąd przepędzić”.
Kiwa potakująco, gdy pokazujemy, że mamy tylko wodę. Ale pod wiatą już zaczął się ruch. Motory ruszają w naszą stronę. Roksana: „Musicie stąd wyjechać. Natychmiast. W lesie łatwo was zastrzelić”. Krzyczy z wyrzutem do Hermana: „Co ty sobie myślałeś?!”.
Odwracamy się i idziemy w stronę miejsca, w którym czekają nasi kierowcy. Ale drogę zajeżdża nam dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się zza hałdy. Jeden – masywny, do siedzenia motoru przywiązał łopatę. Roksana coś do nich mówi. Ruszają dalej, choć powoli, i nie spuszczają nas z oczu. „Weźcie mój telefon – dyktuje numer. – Jedźcie!”.
Już się odwróciła, odchodzi w stronę mężczyzn. Trzej kierowcy, zdziwieni naszym powrotem, porzucają ekran telewizyjny, wskakują na motory. Uciekamy. Nie mam czasu się obejrzeć. Jedziemy jeszcze szybciej, niż tu dotarliśmy, czuję kamienie tnące w łydki. I to, że motor wykonuje krótkie loty między pagórkami. Opony rozbryzgują żółtą wodę.
Chłopak zwalnia dopiero wtedy, gdy wjeżdżamy w zabudowania. Odpina pasek kasku, dyszy.
Herman ma coś odrażającego w sobie. Wlewa do garnuszka puszkę skondensowanego mleka, zasypuje kilkoma łyżkami cukru i miesza ułamaną łyżką. Pyta, czy mamy ochotę się poczęstować. Pije ulepek wprost z garnka. Strużki ciekną po rzadkiej, półdługiej brodzie – jak u Japończyka. Ściera je dłonią, migają szponowate paznokcie. Sięga po plastry słodkiego batata, które odkrawa kozikiem na aluminiowej tacy. Postawił ją sobie na kolanach. Siedzi – jak my – na taborecie, opowiada i beka. Ma w swoim domu – w tej zbitej z dech, zagraconej po sufit altanie, pełnej cudzych śmieci, które przemienił w swoje skarby – dziesiątki plastikowych butelek po jogurtach. „Lubię mleko, wszystkie produkty mleczne. Piję co dzień półtora litra. Nauczyłem się tego w Pampie, kiedy pracowałem z rtęcią. Żeby zniwelować skutki metalu” – mówi. Jego metoda działa. Raz tylko, gdy spędził kilka miesięcy, pracując po pas w toksycznej kopalnianej wodzie, dostał zakażenia skóry. Ale to było dawno.
Pięć lat temu policja wysadziła cały jego sprzęt i majątek. Wyjechał z kopalni Tres Islas, gdzie miał małą działkę, a na niej dwa sprawne silniki, na weekend do Puerto Maldonado, stolicy regionu Madre de Dios, gdzie właśnie rozmawiamy. Pewnie ktoś z sąsiadów doniósł na policję. „Ludzie są zazdrośni. Jeśli ci się powodzi, nie potrafią tego znieść” – uważa. Gdy wrócił, maszyny i instalacje były zniszczone. „Zostałem z niczym” – mówi. I jakby na dowód pokazuje dziąsła – nie ma górnych zębów.
Od prezydentury Alejandra Toledo, czyli pierwszych lat XXI w., policja i armia dokonują takich „inwazji” na kopalnie. Oficjalnie jest to strategia w walce z nielegalnym wydobyciem, szczególnie tym o skali przemysłowej. Realnie są to popisowe ustawki, w których niszczony jest albo stary sprzęt, albo maszyny małej skali. Kilka godzin później kopalnie wracają do pracy.
Podczas takich akcji oddziały specjalne podkładają ładunki wybuchowe pod silniki, buldożery, taśmociągi i rynny do płukania.
Bezzębnemu Hermanowi los nigdy nie sprzyjał. Całe pożyczone z banku pieniądze – 18 tys. soli – zainwestował w wydobycie. Co prawda miały posłużyć na podróż do córki, która mieszka w Boliwii, ale Chrystus z Qoyllority poprowadził Hermana inną drogą. W kościele w Limie poznał ludzi, którzy wybierali się do Pampy, do pracy w kopalniach. Pozazdrościł.
„W Pampie wszystko kosztuje” – opowiada. Od jego czasów, czyli w ciągu niespełna dekady, miasteczko powiększyło się pięciokrotnie. Na początku wynajmował kąt w namiocie, takie były wtedy hotele. Płacił 300 soli miesięcznie. A często sypiał razem ze sprzętem, bo bał się kradzieży. Silniki za 1100 soli wypożyczał robotnikom, płacili mu w złocie. Dorabiał też, handlując rtęcią. Przywoził ją w buteleczkach z innych miast, jedna nakrętka wystarczała, by obsłużyć urobek z 12-godzinnej zmiany przy pompie.
„Złoto w wodzie to małe opiłki. Jak dodasz rtęć, ono się do niej przykleja – wyjaśnia. – Wodę ze złotem, już po przesianiu, zlewamy do rynien, a potem do wiader. Do takiego koncentratu dodajemy rtęć i w wiadrze trzeba tę zawiesinę urabiać. Można dłońmi, można stopami, trochę jak gumę do żucia. Tworzy się gruda. Grudę opalasz potem palnikiem, ogień usuwa rtęć. I tu trzeba uważać, bo opary są trujące. Po wypaleniu zostaje czyste złoto. Tu, w Madre de Dios, jest najlepsze. Cokolwiek wydobędziesz, ma 24 karaty. Widywałem dzieci, które wyrabiały grudy większe niż moja pięść”.
Od kryzysu finansowego w 2008 r. ceny kruszcu na świecie rosną. To one rozpaliły nadzieje i chciwość w Madre de Dios – kopalnie pochłonęły już 60 tys. hektarów dziewiczego lasu i ściągnęły tu 60 tys. nielegalnych pracowników.
Ostrożnie, chodzisz po złocie najwyższej próby. Jest wszędzie” – Elvis puszcza oko i rysuje łuk ramieniem. Podnosi z ziemi pomarańczę, obiera ją i podaje mi do zjedzenia. Rozrywam ją zębami. Gorący sok cieknie za koszulę. Elvis urodził się tu w 1957 r., imię dostał po Presleyu. „Taka była moda, wszyscy oszaleli”.
To do niego nie pasuje. Jest minimalistą, co dzień w jasnych bermudach, koszulce polo i skórzanych mokasynach. Ma delikatne rysy. Jest potomkiem Hiszpanów i Japończyków. Ci ostatni dotarli do regionu Madre de Dios, dziś pogranicza Peru i Boliwii, na początku XX w., gdy powstawało miasteczko Puerto Maldonado. Bogactwa przyciągały kosmopolityczne towarzystwo – obcokrajowców, Indian z Andów i północy kraju. Po boomie kauczukowym w końcu XIX stulecia zaczęło się wycinanie drewna, uprawa jadalnych kasztanów amazońskich. Odkryto pokłady gazu i ropy naftowej, ale nie są wydobywane, na razie, bo znajdują się na terenie rezerwatów. To przy okazji poszukiwania ropy w latach 70. XX w. natrafiono tu na duże pokłady złota, choć wydobywane było, odkąd sięga pamięć miejscowych. Pierwsze kopalnie były jednak małe i wyrządzały środowisku niewielkie szkody.
„Ludzie szukali złota wzdłuż rzeki. Później zorientowali się, że łatwiej dostępne pokłady są w starych, wyschniętych korytach. I tak kopalnie weszły w głąb Amazonii” – opowiada Elvis, prowadząc nas przez plantację, na której uprawia kakaowce, bananowce, mangowce, palmy kokosowe i drzewa owoców copasu. Tak nazwał swój hotel – CoPaSu, to też skrót od imion jego córek: Coco, Pati i Sujey. Po dekadach pracy w bankach postawił na rodzinny interes.
Niedaleko, nad brzegiem Madre de Dios, ma drugą działkę. Chce postawić na niej dom. Ale ostatnio same kłopoty. Jeden z sąsiadów odciął pas jego plantacji, ogrodził go i zawłaszczył. Tymczasem inni ludzie zaczęli kopać na obrzeżach jego działki budowlanej – szukają złota.
Od niedawna ziemi Elvisa pilnuje strażnik. Ma maczetę i karabin.
„Nasze prawo jest wewnętrznie sprzeczne. Do jednej działki roszczenia ma wielu ludzi. Każdy, kto pierwszy zgłosi, że znalazł w ziemi pokłady minerałów, może je skutecznie »zadeklarować«. Co jeszcze nie znaczy, że wolno mu je legalnie wydobywać. Ale tak właśnie rodzą się kopalnie »nieformalne«, w przeciwieństwie do »nielegalnych« tworzonych w rezerwacie. W nieformalnych można – teoretycznie – ubiegać się o licencję na wydobycie. Natomiast ja, jako rolnik, mam prawo tę samą ziemię uprawiać. To konflikt i zwykle wygrywają górnicy. Płacą Indianom za możliwość wydobywania na ich ziemi, Indianie nawet się u nich zatrudniają przy kopaniu złota. A potem lamentują nad zniszczonym środowiskiem”.
„Co zrobisz, pieniądz ma wielką siłę…” – wzrusza drobnymi ramionami.
Duże problemy pojawiły się w regionie w latach 80. XX w., gdy zaczęło się górnictwo złota na skalę przemysłową. Niedozwolone przez żadne przepisy. Samodzielnie wydobywający złoto ludzie uzyskiwali nawet kilogram czystego kruszcu dziennie. W miarę eksploatacji złóż posuwali się coraz dalej w głąb selwy, gdzie było mniej zbiorników wody, trzeba było ją doprowadzić – inwestowali w silniki, samochody i wyciągarki. „Wtedy zaczęło się totalne niszczenie Amazonii” – mówi Elvis i robi w powietrzu płaski ruch dłonią. Najpierw karczowano las, sprzedając przy okazji starodrzewy cięte byle jak na miejscu. Potem wjeżdżały pompy, a sam proces czerpania z dna i płukania złota z rtęcią dokonywał reszty spustoszenia.
Zamiast naturalnych wysp na rzece (te znikały w miarę agresywnego wydobycia i osuwania się terenów) powstały góry toksycznego piachu i połacie całkowicie pozbawione wody. W rezerwacie Tambopata spotykam kobietę, której syn, wykwalifikowany przewodnik po tropikalnych ekosystemach, kilka lat temu dołączył do ekipy biologów zatrudnionych przez rząd do odtwarzania lasu niedaleko Santa Rosita. „Sadzili, ale nic nie wyrastało wyżej niż na metr. Ta ziemia jest zniszczona, nie da się jej uratować” – mówi, gdy siedzimy otoczeni potężnymi, wysokimi na kilkadziesiąt metrów drzewami, a pod nogi spadają orzechy i owoce mango.
Góry toksycznego piachu widzę jeszcze przy samej rzece, w osadzie nazywanej Laberintos (Labirynt). To zaledwie 50 km od Santa Rosita, tyle że po przeciwnej stronie autostrady, a więc poza rezerwatem ścisłym. Odurzony koką chłopak z włosami jak szczotka gramoli się od stolika i człapie, żeby oznajmić, że dziś już żadne łodzie nie popłyną. Ale chwilę później uruchamia silnik i zaprasza nas na wodę. Mamy długą, wąską łódź motorową – całą dla siebie, niedrogo. W złocistym słońcu płyniemy po Madre de Dios, uważnie obserwując brzegi znaczone resztkami drzew. Dziwne wrażenie, gdy w pejzażu brakuje najważniejszego – jesteśmy w środku Amazonii, ale bez zieleni. Po niespełna godzinie zaczynają się wyłaniać szare kopce kamieni, grubego żwiru i mułu, usypane wzdłuż brzegów, jakby utworzone przez pracowite zwierzę. Pomiędzy nimi, w zatoczkach, małe platformy wydobywcze – znów przypominające stare, zramolałe rekwizyty. Trudno uwierzyć, że takie byle co potrafi zatruć, zdusić i ogołocić piękno. Jest ich dużo, pracują jedna przy drugiej, po sąsiedzku.
Zatrzymujemy łódź, zeskakujemy w mokry piach. W jeziorku spienionej burej wody dwoje ludzi. On, zanurzony niemal po ramiona w mazi, kołysze się lekko, przesuwając rurę ssącą przy dnie. Ona, w tradycyjnym indiańskim kapeluszu, w narzucie na ramionach, siedzi w kucki przy pompie. Chyba tylko po to, by ją zatrzymać, gdyby się zatkała, zadławiła. Po taśmociągu z łoskotem lecą żwir i kamienie, a to, co wartościowe – drobne opiłki – przesącza się w dół, do rynien. Ot, cała technologia chciwości i spustoszenia. Para robotników zerka na nas obojętnie. To nie to samo co w Santa Rosita, oni tu są na ziemi „nieformalnej”, do nich policja nie przyjeżdża, niczego nie wysadza. Czerpie ze złotego interesu inne dochody.
Kiedy później zawijamy znów do Laberintos – osady górniczej, która tym się różni od Pampy, że istnieje dłużej i przeszła coś na kształt legalizacji przez zasiedzenie – spotykamy dwóch policjantów. Gawędzą z nami tuż pod wielkim szyldem AMAZON GOLD. Co drugi lokal w tutejszych uliczkach to punkt sprzedaży złota. Są też taczki, łopaty, wiadra, sita. I targ warzywny, po którym kręci się nieśpiesznie kilka kobiet. Tu cały proceder jest już jak stara płyta: zgrany, wyrobiony, nie do ruszenia. Toksyny spływają w dół rozłożystej rzeki, w stronę Boliwii i dalej do Amazonki.
Kto tym wszystkim rządzi? Odpowiedź to odbicie politycznego bezwładu, w którym pogrążone jest Peru. W tych dniach, gdy oglądamy kopalnie, w proch rozsypuje się partia rządząca. Keiko Fujimori, która przejęła schedę po niesławnym ojcu, trafia do aresztu pod zarzutem przyjęcia łapówki od koncernu budowlanego i próby wpływania na własny proces karny. Jej sekretarz uzgadnia przez telefon wyrok z sędzią Sądu Najwyższego. Nagrania rozmów wyciekają do mediów. Sędzia ucieka, przewodniczący parlamentu podaje się do dymisji, z partii odchodzi czołówka posłów, a grupa młodych prokuratorów – zdeterminowanych, by umieścić Keiko Fujimori w areszcie – przygotowuje akt oskarżenia. Ludzie gromadzą się w kawiarniach wokół telewizorów, by śledzić sądowe wystąpienia. Fujimori trzęsie peruwiańską sceną polityczną, choć nie sprawuje żadnego urzędu. Trzykrotnie przegrała walkę o prezydenturę, ma przydomek La Eterna Perdedora – Wieczna Przegrana.
„Ogląda pani wiadomości? No więc wie pani, co to za kraj – rozkłada ręce Salomon Berroncal Delgado, szef Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rolników Madre de Dios. – Całe Peru działa jak mafia. Mamy dwa problemy do rozwiązania, ale 18 kandydatów na prezydenta. Jeden kawałek ziemi, ale kilkanaście sprzecznych dekretów. Wszędzie korupcja”.
W jego skromnym biurze na zapleczu zakonu dominikanów na obrzeżach Puerto Maldonado półki uginają się od segregatorów wypełnionych dokumentami rolników ubiegających się o prawo własności do ziemi. Choć rolnictwo często utożsamia się z niszczeniem przyrody tropikalnej, w tej części kraju tylko 1,3% terenów jest uprawiana, rolnictwem zajmuje się zaledwie 30 tys. ludzi. Wielu głoduje. „Prawo nie pozwala powiększać upraw, a do tego rolnicy wciąż popadają w konflikt z interesami nielegalnych górników i nielegalną wycinką lasu. Już drugi gubernator regionu to nielegalny górnik!” – Delgado rozkłada ręce, mimo że ma dobry pomysł i nadzieje na przyszłość. Jego stowarzyszenie opracowało projekt gospodarstw ekologicznych i wyznaczyło 65 rolników do jego testowania. Ich uprawy są zgodne z lokalną roślinnością. Zakładają wykorzystanie zasobów lasów tropikalnych i dosadzanie w nich nowych gatunków. „Wycinalibyśmy chwasty, krzewy, pozostawiając las pierwszo- i drugorzędowy. Chcemy pokazać rządowi, że ekorolnictwo może być dochodowe i dobre dla Amazonii” – mówi. Tyle że rolnicy nie mają w tej szlachetnej kwestii ani sojuszników, ani sponsorów. „Liczymy na wsparcie zagraniczne. Ojciec Pablo rozsyła wici. Jestem optymistą” – uśmiecha się.
„Animo! Animo!” – pokrzykuje ojciec Pablo na powitanie. „Z duchem! Naprzód!” – powtarza raz po raz, do siebie i innych. Jest już po osiemdziesiątce, ale ducha i energii ma za dziesięciu. Trochę dokucza mu brak czucia w stopach. Rozmawiamy, gdy ich masowaniem zajmuje się refleksolożka. Mimo to ojciec z werwą prowadzi terenową toyotę i chodzi szybko, szurając skórzanymi sandałami. Wygląda jak uosobienie misjonarza – w białym habicie, z długą siwą brodą i smartfonem zawieszonym na szyi. Zawsze zajęty, uśmiechnięty, w akcji.
W selwie pracuje od ponad 40 lat. Jest w regionie legendą, bo przeciwstawiał się politykom i biskupom, bronił godności nielegalnych górników, protestował przeciw niszczeniu ich sprzętu i dyskryminacji kobiet. Zakładał kościoły przy kopalniach, prowadził świetlice, stołówki, hotele. Wszędzie jego podopieczni korzystali z pomocy bez pieniędzy, ale ją odpracowywali. „Nie wolno niczego człowiekowi dawać za darmo. Robiąc to, odbierasz mu godność” – mówi. Najdłużej pracował w Colorado, starszym odpowiedniku Pampy. W szczycie wydobycia działało tam ponad 300 platform, po 2000 r. ludzie wraz ze sprzętem przenieśli się do Pampy, dziś w Colorado wydobycie skurczyło się o 90%.
Kiedy biskupom nie podobała się jego liberalna pomoc społeczna, świadczona wyznawcom różnych sekt i przestępcom, próbowali go odwołać. Masowy strajk zablokował lotnisko, mieszkańcy przynieśli księdza na ramionach z powrotem do parafii. Krzyczeli: „Wszyscy – nie, a Pablo – tak!”. Rozpisywały się o nim „Le Monde” i „El País”, dzwoniły telewizje z USA. Generał zakonu przysłał kontrolera z Francji, który po powrocie napisał jednak: „Życzyłbym naszemu zakonowi, żeby wszyscy jego wysłannicy tak pełnili swoją posługę”.
Ksiądz opowiada z iskrą w oku, wciąż jest buntownikiem. W zeszłym tygodniu był w kościółku w Pampie, organizuje transporty darów dla rodzin robotników. Ale chyba nie zagrzeje tu miejsca. Domagają się go parafianie w Cuzco. Gdy pytam, za którą ze swoich parafii tęskni najbardziej, mówi o odległej części Amazonii – maleńkim zaułku w ścisłym rezerwacie, gdzie wciąż dotrzeć można jedynie wąską łodzią i gdzie pracował z nativos.
Odprowadza nas do lokalnej stacji epidemiologicznej, ściska serdecznie, po czym rzuca swoje „Animo!” i szurając, przecina ruchliwe skrzyżowanie na ukos. Nietykalny.
Gruby dyrektor przyjmuje nas życzliwie, nie czekamy ani chwili. Esteban Rivera Carrera od 17 lat pracuje w stacji zajmującej się kontrolą jakości wody, powietrza i zdrowia mieszkańców Madre de Dios. Liczby i dane cytuje z pamięci. Przyszliśmy zapytać o szkodliwe skutki zatrucia wód gruntowych metalami ciężkimi, przede wszystkim rtęcią. Lokalny biolog Cesar Ascarra prowadzi niezależne pomiary i uważa, że poziomy wskaźników zatrucia wody, a także ryb stanowiących podstawę diety w okolicy, są alarmujące. Jak dotąd oficjalnie zakazano wyłącznie sprzedaży i jedzenia sumów żerujących przy dnie rzeki.
Carrera kiwa głową. Z pomiarów prowadzonych stale w 307 stacjach wiedzą, że rtęć wcale nie zatruwa wody w Madre de Dios. Ba, zawartość składników fizycznych, chemicznych i mineralnych jest w niej nawet niższa, niż wymagają normy. Skażenie dotyka przyrody i gruntów tylko w bezpośrednim otoczeniu wydobycia.
Co więc najbardziej doskwiera górnikom i ludziom w okolicy? „Choroby psychiczne – zaskakuje mnie odpowiedzią. – Oczywiście jest cała masa problemów wywołanych fatalnymi warunkami życia w Pampie: dyzenteria, denga, AIDS, biegunki, gruźlica, żółtaczka, różne choroby zakaźne… Ale uważam, że jesteśmy regionem zagrożonym właśnie z powodu liczby zaburzeń psychicznych. Ludzie żyją tu w olbrzymim ryzyku i stresie, tysiące wzięły pożyczki w parabankach, na co dzień funkcjonują w lęku i w warunkach całkowitej deregulacji. Pampa to bezlitosne miejsce. Wielu ludzi cierpi na depresję, a w rodzinach dochodzi do przemocy. Niestety, brakuje nam odpowiedniej liczby lekarzy i mamy na głowie inne palące problemy. W Alto Libertad, w rejonie kopalń, trzeba było potroić obsadę lekarską. Dziesięć lat temu przychodziło 200 pacjentów w miesiącu i pomagał im jeden pielęgniarz, dziś zjawia się 6 tys., z którymi pracuje trzech internistów. Ale na każdy zabieg trzeba przyjechać do szpitala tu, do Puerto Maldonado”.
Pracujący w szpitalu od 20 lat lekarz potwierdza obserwacje księdza: ani razu w czasie swojej pracy nie spotkał się z przypadkiem zatrucia rtęcią.
Co jest najczęstszą przyczyną śmierci w okolicy? „Wypadki drogowe” – uśmiecha się dyrektor Carrera. Tego samego popołudnia podziwiam głośną paradę ratowników medycznych oraz policjantów z drogówki apelujących do kierowców o bezpieczniejszą jazdę.
Ikoną imperiów złota, które wyrastają z małych poletek, jest Tia Goya, znana jako Baronowa Zła. Naprawdę nazywa się Gregoria Casas, jest analfabetką i mieszka w Cuzco. Jej roczne zarobki, osiągane z kopalni pracujących de facto na skalę przemysłową, szacuje się na ponad 100 mln dolarów. Rzadko występuje publicznie, a pytana o złoto zaprzecza wszystkiemu. Nawet stojąc z ekipą peruwiańskiej telewizji w samym środku spustoszonego wyrobiska, mówiła: „Twierdzenie, że wydobycie złota niszczy naturalne środowisko, jest kompletnie falszywe!”.
Fortuna, którą zarabia z rodziną, pozostaje niewidoczna. Tia Goya ma tanie i prowincjonalne stroje – bawełniane spódnice i bluzki z falbanami, na głowie warkoczyki splecione na tradycyjną andyjską modłę, a do tego kapelusik z miękkim rondem. Tak noszą się kobiety ubogie. Ale niedawno kupiła sobie odrzutowiec i kazała zbudować prywatny pas startowy.
„Wszyscy o niej wiedzą. I wszyscy wiedzą, że jest nie do ruszenia” – mówi Christian, 37-letni górnik, z którym jedziemy w colectivo. Każdy płaci po 15 soli, pasażerów jest pięcioro, kierowca wiezie nas z Pampy do Puerto Maldonado. Półtorej godziny pędu przez prostą jak struna autostradę, z której powodu wycięto spore tereny w rezerwacie.
Christian nie zdejmuje nawet kaloszy. Jest po 15-godzinnej zmianie. Zgrzany, spalony słońcem. Razem z partnerem wydobyli 25 g złota i jeszcze 5 g „małych dziewczynek”, czyli opiłków pozostających na matach do przesiewania. Dziewczynki należą się górnikom w całości. Natomiast główna część wypłaty to 25% dziennego wydobycia, do podziału na dwóch. „Robię to od 10 lat. Żona już nie chce, żebym tak pracował. Boi się, że mnie aresztują. Ale w jakiej innej pracy ja tyle zarobię?”
Dziś Christian wiezie do domu 600 soli. Wrócił do Santa Rosita po dwóch latach przerwy. Pracował tam przed akcją policji. Wtedy było więcej wyrobisk i wielu górników z innych rejonów Ameryki Łacińskiej. W szczytowym momencie za gram dostawał w parabanku 150 soli. Ostatnio wydobycie złota w Peru jest – z powodu interwencji państwa – mniejsze, więc ceny znów pójdą w górę. Z pieniędzy, które zarobił, postawił dom i kupił motor. Mieszkają tam z żoną i dwoma synkami, trzeci zmarł na zawał serca.
Czy cierpi na jakieś dolegliwości na skutek pracy? Kręci głową – nigdy nie chorował. Doświadczenie ratuje go przed wypadkami. „Młodzi bez pojęcia decydują się na pracę w starych wyrobiskach, gdzie poprzednie wydobycie utworzyło purchle powietrza pod warstwą piachu. Jak przypadkowo przekłujesz go pompą, ziemia zapadnie się i wessie cię razem z całą platformą” – mówi, ssąc brudny kciuk.
Według naszych rozmówców większość nielegalnie wydobywanego w Madre de Dios złota, wyposażonego już w certyfikaty jakości i legalności, trafia przez Limę i Cuzco do Szwajcarii – największego importera i eksportera tego kruszcu na świecie.
Niebo nad Puerto Maldonado rozdzierają białe błyski. Odległe pomruki przed świtem zmieniają się w potężne grzmoty. Nad Amazonię nadciągnęła pierwsza burza pory deszczowej. Na taflę jeziora Sandoval spadają ciężkie krople, uderzają głośno w liście w koronach i lądują na glebie pokrytej zieloną plątaniną. Zwierzęta milkną. Tropikalne lasy Amazonii wyrastają na płytkim podłożu, sekret ich trwałości leży w tym, że otrzymują rekordową liczbę opadów i że ziemia selwy jest bardzo żyzna dzięki nieustannemu procesowi obumierania, gnicia i naturalnego odżywiania gęstwiny.
Ale krucha równowaga pomiędzy zdolnością do wytwarzania chmur i przyjmowania ich obfitych opadów została zaburzona. Zniszczenia wielkich połaci lasów – w wyniku wydobycia złota i wycinki – spowodowały, że te zielone płuca świata produkują więcej dwutlenku węgla, niż go wchłaniają. Kropla, która przelała czarę goryczy, już spadła. Według magazynu „Science” w przyszłości większość tutejszej selwy przeobrazi się w sawannę.