Najazd hordy czechosłowackich nudystów i inne straszne historie z rajskiej wyspy spisane pół wieku temu przez rozczarowanego podróżnika.
Legenda Tahiti urodziła się dokładnie 6 kwietnia 1768 roku. Tego właśnie dnia pan de Bougainville, dowódca fregaty „La Boudeuse”, kazał stanąć na kotwicy między rafą koralową a lądem, naprzeciw miejsca, gdzie dziś znajduje się wieś Tihiaa. Znam je dobrze, ponieważ byłem tam kilkakrotnie podczas trzyletniego pobytu w Polinezji. Jest to dziś jedna wielka plantacja kokosów, wśród której ukryte są domki z sosnowych desek i blachy, „fare-pounou” (co znaczy domek-puszka) – ideał każdego Tahitańczyka.
Okolica była piękniejsza za czasów Bougainville’a i jest dziś jeszcze upajająca, jeśli tylko oddalić się nieco ode wsi, bądź w stronę morza i zarośniętych palmami wysepek, bądź w głąb wyspy, w dolinę Paraura. Łatwo zrozumieć zachwyt Bougainville’a, wyrażony w stylu epoki: pisał on o zagajnikach, w których czcigodni starcy z białymi brodami, a zwłaszcza „skąpo odziane nimfy” odpoczywały sobie wygodnie wśród wysokiej trawy.
Jeśli wierzyć raportom policji paryskiej, pan de Bougainville pędził życie rozrzutne i swobodne, przekładając nad wszystko towarzystwo pań z królewskiej akademii tańca i muzyki. Nic dziwnego, że Tahiti – po 6-miesięcznej podróży, w której ani razu załoga nie zeszła na zamieszkały ląd – wydało mu się rajem, zwłaszcza zaś rajem erotycznym.
Sprawozdanie Bougainville’a stało się początkiem mitu Tahiti. Zobaczył on na wyspie idealną społeczność „dobrych dzikusów”, wolną, równą, patriarchalną, żyjącą we wspólnocie, oddaną li tylko rozkoszy, nie znającą przymusu i gwałtu. Dziwnie obojętnie odniósł się do faktów, które opowiedział mu młody Tahitańczyk, Aoutourou; mówił on o krwawych walkach plemion, złodziejstwie, mordach, dzieciobójstwach… Bougainville wolał o tym zapomnieć, zafascynowany erotyczną swobodą, którą dostrzegł na wyspie, a także pięknością młodych „vahiné” (kobiet z Tahiti), które jeszcze dziś budzą marzenia mężczyzn na całym świecie, naprawdę jednak nie dorównują w piękności kobietom Ameryki Południowej, a zwłaszcza Kreolkom z Antyli.
Legendę Tahiti rozwinęli pisarze, zwłaszcza Diderot, który w „Przyczynku do podróży Bougainville’a” zgromadził, prawdę mówiąc, niesłychaną ilość głupstw. Zrobił z Tahitańczyków „nagich filozofów”, wyznających – nieświadomie – ideały oświecenia, połączone ze swobodą obyczajów, która kusiła samego Diderota. Pisał np. o rzekomej dopuszczalności kazirodztwa na Tahiti, podczas gdy wiadomo, że jest ono uważane tam za straszliwą zbrodnię. Po Diderocie dziesiątki pisarzy – Chateaubriand, Hugo, Joubert, Loti – wracało piórem do tahitańskiego raju, ozdabiając go, czasem bardzo naiwnie, we wszystkie możliwe uroki. Zwłaszcza sentymentalizm Lotiego wydaje się każdemu, kto zna Tahiti, w najwyższym stopniu śmieszny. W naszych czasach film rozwinął jeszcze legendę archipelagu, spekulując oczywiście na rozkoszach, jakie czekają tam rzekomo każdego.
Mit „dobrego dzikusa” odegrał znaczną rolę w rozwoju myśli filozoficznej XVIII wieku. Dzisiejsza etnologia oduczyła nas jednak równie naiwnych uogólnień. Tak, to prawda, że Tahiti jest cudowne, że sprawia – dzięki swemu rzeźwemu i ciepłemu klimatowi, pięknym górom, bujnej przyrodzie – wrażenie ziemskiego raju. Prawda także, że mieszkanki Tahiti są ładne i chętne do miłości. Nie usprawiedliwia to jednak szaleństwa, które ogarnęło – pod wpływem filmu i literatury – wielu ludzi, wyobrażających sobie, że na Tahiti, jak pisał Chateaubriand, „chleb i mleko wiszą na drzewach”, oraz, że wystarczy tam pojechać, aby zostać otoczonym przez gromadę cudownych stworzeń.
Nie ma miesiąca, w którym nie dostałbym listu od młodego chłopca, albo od młodego małżeństwa, pragnącego osiedlić się na Tahiti i pytającego, jak się do tego zabrać. Nikomu nie odradzam podróży, albowiem nie ma piękniejszej. Ale wszystkich przestrzegam przed złudzeniami: na Tahiti nie można żyć za bezcen, pożywienie nie spada samo z drzew, kobiety nie rzucają się na szyję pierwszemu lepszemu – słowem, Tahiti, opisywane przez literaturę i kiepski film nie istnieje.
Naprawdę nie sposób żyć na wyspach archipelagu, nie posiadając dochodów równych dochodom, koniecznym we Francji. Co więcej, nikt nie może liczyć na zdobycie zajęcia na Tahiti. Administracja jest przeładowana, zaś handel, rzemiosło oraz dochodowe uprawy (wanilia, kawa, maniok) są opanowane przez imigrantów-Chińczyków, z którymi trudno konkurować.
Administracja francuska miała tyle kłopotu z maniakami-miłośnikami Tahiti, że obecnie nie można dostać wizy, nie składając kaucji w wysokości ceny biletu powrotnego! Repatriacja turystów pochłaniała przedtem znaczne sumy – stąd ten przepis.
A jednak spotykałem na Tahiti wielu amatorów rajskich wysp. Większość szybko wyjechała, z braku pieniędzy i zajęcia. Inni popadli w obłęd, albo o mało nie umarli z głodu, jak – przed 15 laty – Thor Hayerdal (żeglarz z „Kon-Tiki”), który zamieszkał z żoną na wyspie Fatu-Hiva.
Znam tylko jednego, który wytrzymał. Okropne miał pierwsze miesiące: jego towarzysz umarł mu w ramionach. Poświęcił wtedy resztę pieniędzy na kupno gruntu. Żyje od 30 lat na półwyspie Taiarapou, z rybołówstwa, zbierania bananów, sprzedaży kopry i miodu. Ale przede wszystkim – z malutkiej pensji dawnego kombatanta, po którą przychodzi regularnie do Papeete, odziany tylko w przepaskę na biodrach. U siebie żyje całkiem nagi, z długimi włosami, w towarzystwie swej kobiety, „vahiné”, otyłej i sympatycznej. Przynajmniej – żył przed kilkunastu laty. Mam nadzieję, że dotąd zbiera swój miód…
Na wyspie Raiateia widziałem natomiast ze dwudziestu Czechów, którzy przybyli na Tahiti, by założyć wspólnotę, falanster. Ponieważ nie znaleźli mieszkania, umieścili się w przybudówce domu gościnnego tubylca. Żyli wspólnie, mężczyźni i kobiety, całkowicie nadzy, zgodnie ze swymi rajskimi marzeniami. Dom stał o dwieście metrów od drogi i kiedy Chińczyk-piekarz zatrzymywał swą ciężarówkę przy ścieżce, opadało go kilku golasów, co tak oburzało Syna Nieba, że – sprzedając chleb – odwracał głowę. Ci nudyści-wegetarianie przeżyli tak kilkanaście miesięcy, aż wyczerpały się im pieniądze: wreszcie administracja odesłała ich do Europy, uprzednio zażądawszy, aby się ubrali.
Na Hiva-Oa, tam, gdzie zmarł Gauguin, trafiliśmy na resztki szałasu biednego Fina, który przyjechał tu, znęcony słońcem. Chciał porzucić cywilizację, nasycić się kąpielą i owocami, w całkowitej samotności. Odnaleziono go w lesie, majaczącego. Dożył swoich lat w szpitalu dla obłąkanych w Papeete. Z jego domostwa pozostało tylko parę przegniłych pali i kilka krzaków róż, zasadzonych tu na pamiątkę Europy, o której nie umiał zapomnieć.
Na tej samej wyspie spotkaliśmy też samotnego Francuza, brudnego, włochatego, na pół obłąkanego, który na nasz widok zaszył się w swym szałasie, jak dzik. Gniewały go wizyty – nie dziwię mu się, ponieważ nie po to schronił się w tropikalną dżunglę, by przyjmować ubranych i ogolonych „paryskich błaznów”.
Wielu innych emigrantów pogodziło się z losem i wystarało o pracę. Zbudowali sobie domy, wybrali młodą vahiné, która dała im dzieci koloru słabej herbaty. Wyglądają na szczęśliwych, ale nie trudno dopytać się o ich prawdziwe uczucia. Kilku rzemieślników, obrabiających korale, z którymi się zaprzyjaźniłem, powiedziało mi na pożegnanie: „Nasza przyszłość jest za nami”. Byli wśród nich ludzie z wyższym wykształceniem.
Nawet ci, którym się dobrze wiedzie, nie potrafią uniknąć rozleniwienia i rozkosznej apatii, tak charakterystycznej dla tych wysp. Przestają się interesować czymkolwiek, oprócz miejscowych plotek, które stanowią jedyne zajęcie intelektualne całej wyspy. Nie wiem nawet, czy po paru latach zwracają jeszcze uwagę na cudowną przyrodę, która ich otacza, na lasy, wody, zachody słońca w morzu. Nie wykluczone, że najgłębiej odczuwają to wszystko ci, którzy Tahiti poznali i umieli uciec od tutejszego piękna i spokoju. Albowiem muszę przyznać, że Tahiti jest jedynym miejscem, za którym czasami tęsknię – jedynym na pięciu kontynentach, które poznałem.
Tekst pochodzi z numeru 797/1960r. (pisownia oryginalna) , a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.