Robiło się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach. I nawet gdy zdrowych nóg zabrakło. Każda para rąk miała zajęcie. A praca była rozmową, relacją, przekraczaniem egoizmu. Nie panowaniem nad kimś, lecz wzajemnością i wymianą.
Tego nie zapomnę nigdy: siedziałem w szpitalu w Zakopanem przy łóżku blisko 80-letniego górala i słuchałem jego wspomnień. Opowiadał, że w Jurgowie, skąd pochodził, ludzi oceniało się wedle ich pracowitości: szacunkiem cieszył się taki, który „robił”, to znaczy zawsze umiał znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Zdarzyło się, że jeden z gospodarzy stracił obie nogi. Kiedy po amputacji wrócił do Jurgowa, zbliżały się akurat sianokosy. Chłop, choć sam kosić nie mógł, zabrał się do strugania ostrewek (drewnianych stojaków do suszenia siana). Wieść szybko się rozeszła. „Nogi stracieł, ale jesce robi” – mówiono we wsi z podziwem.
Rzecz zwykła
Większości z nas drewniany dom góralski kojarzy się z wypoczynkiem, tradycyjnym jedzeniem, radosną i głośną muzyką, słowem – z „sielankowaniem pod Tatrami” (taki zresztą tytuł nosi poświęcona turystyce zakopiańskiej książka Agnieszki Lisak). Ale pokoleniu mojego rozmówcy, a i nieco młodszym od niego mieszkańcom Podhala, kojarzył się przede wszystkim z pracą. Pracowało się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach, latem i zimą. Każda para rąk była potrzebna, nawet małe dzieci miały swoje zadania: pilnowały krów, zbierały kłosy ze skoszonych pól, plewiły zagony. Jeśli dzieci było dużo, wynajmowało się je do pracy innym.
Mój rozmówca skończył po wojnie liceum w Nowym Targu i wybrał się na studia do Krakowa. „Pamiętam, jak któregoś roku przyjechałem do domu na wakacje – opowiadał. – Droga była długa, bo z Nowego Targu do Jurgowa szedłem piechotą [około 19 km – przyp. red.]. Wchodzę zmordowany po podróży, a ojciec na mój widok: »Eee, dobrze, ześ przyjechoł, mam dla ciebie robote«. Przebrałem się i do pola. Takie było powitanie”.
Barbara Caillot-Dubus i Aleksandra Karkowska przepytały blisko