Traktat o góralskiej robocie
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Marzenia o lepszym świecie

Traktat o góralskiej robocie

Wojciech Bonowicz
Czyta się 13 minut

Robiło się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach. I nawet gdy zdrowych nóg zabrakło. Każda para rąk miała zajęcie. A praca była rozmową, relacją, przekraczaniem egoizmu. Nie panowaniem nad kimś, lecz wzajemnością i wymianą.

Tego nie zapomnę nigdy: siedziałem w szpitalu w Zakopanem przy łóżku blisko 80-letniego górala i słuchałem jego wspomnień. Opowiadał, że w Jurgowie, skąd pochodził, ludzi oceniało się wedle ich pracowitości: szacunkiem cieszył się taki, który „robił”, to znaczy zawsze umiał znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Zdarzyło się, że jeden z gospodarzy stracił obie nogi. Kiedy po amputacji wrócił do Jurgowa, zbliżały się akurat sianokosy. Chłop, choć sam kosić nie mógł, zabrał się do strugania ostrewek (drewnianych stojaków do suszenia siana). Wieść szybko się rozeszła. „Nogi stracieł, ale jesce robi” – mówiono we wsi z podziwem.

Rzecz zwykła

Większości z nas drewniany dom góralski kojarzy się z wypoczynkiem, tradycyjnym jedzeniem, radosną i głośną muzyką, słowem – z „sielankowaniem pod Tatrami” (taki zresztą tytuł nosi poświęcona turystyce zakopiańskiej książka Agnieszki Lisak). Ale pokoleniu mojego rozmówcy, a i nieco młodszym od niego mieszkańcom Podhala, kojarzył się przede wszystkim z pracą. Pracowało się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach, latem i zimą. Każda para rąk była potrzebna, nawet małe dzieci miały swoje zadania: pilnowały krów, zbierały kłosy ze skoszonych pól, plewiły zagony. Jeśli dzieci było dużo, wynajmowało się je do pracy innym.

Mój rozmówca skończył po wojnie liceum w Nowym Targu i wybrał się na studia do Krakowa. „Pamiętam, jak któregoś roku przyjechałem do domu na wakacje – opowiadał. – Droga była długa, bo z Nowego Targu do Jurgowa szedłem piechotą [około 19 km – przyp. red.]. Wchodzę zmordowany po podróży, a ojciec na mój widok: »Eee, dobrze, ześ przyjechoł, mam dla ciebie robote«. Przebrałem się i do pola. Takie było powitanie”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Barbara Caillot-Dubus i Aleksandra Karkowska przepytały blisko trzydzieścioro góralek i górali, jak wyglądało życie codzienne na Podhalu kilkadziesiąt lat temu. Fragmenty tych wspomnień zamieściły w pięknie ilustrowanej publikacji Na Giewont się patrzy, na ich podstawie przygotowały też słuchowisko radiowe. W zebranych opowieściach tamto życie jawi się jako surowe, skromne, poddane rytmowi natury i wypełnione obowiązkami. „Tata się mną dorabiał, bo byłem najstarszy” – przyznaje jeden z rozmówców. „Orałem, pracowałem, wszystko robiłem, kosić umiałem elegancko” – wspomina inny. „Tata nie za bardzo był zadowolony, jak się żeniłem, bo byłem aktualny” (tzn. pracowity). Na świętowanie czasu nie było, nie obchodziło się urodzin ani imienin („Każdy się przecież kiedyś urodził i jakieś imię ma”), po chrzcie rodzice chrzestni przychodzili na herbatkę, a potem wszyscy wracali do codziennych zajęć. Pierwsza komunia była skromną uroczystością: „Gospodyni księdza bułkę upiekła i kakao zrobiła, i takie było po mszy śniadanie – opowiada jedna z przepytywanych. – Po powrocie do domu, że miałam święto, pozwolili mi poleżeć na łączce, ale ino godzinę, bo miałam iść gęsi paść czy krowy”.

Ci, którzy trafiali na służbę, pracy mieli jeszcze więcej. „Co ci kazali, toś musiał robić. Wełnę cuchrać albo prząść, groch łuszczyć albo na chodniki szmaty targać, albo posługiwać, krowy poić, gnój nosić. A nie jedna krowa była, ale pełno w szopie”. Z kolei w biedniejszych domach cięższą pracą nadrabiano braki wynikające z biedy. „Okropnie my byli robotni, siano w chustach my nosili i drzewo z lasa, bo nie mieliśmy na furmana”. Jeden z rozmówców wspomina, że urodził się „na polu, jak mama kopała ziemniaki. Mnie w płótno owinęli, mama dokopała ziemniaki i do domu mnie przynieśli”. Inny opowiada, że nie nauczył się czytać ani pisać („przeczytam, ale biednie”), bo wolał chodzić za owcami. „Na wypas się szło na polanę na całe lato, wracało się na jesień, jak rok szkolny się zaczął. Zawsze byłem spóźniony”. Jeszcze inny dodaje: „Było biednie, surowo i prosto. Nikt nie miał pretensji do nikogo, bo i o co?”.

Wychowanie do pracy

„Praca to rozmowa w służbie życia” – zanotował w listopadzie 1980 r. ks. Józef Tisch­ner, który opisywany wyżej świat znał z pierwszej ręki, bo w nim wyrastał. Z Jurgowa pochodziła jego matka, Weronika z Chowańców, a mój szpitalny rozmówca, Andrzej Chowaniec, był jego kuzynem. Na początku lat 80. Tischner pisał książkę, która stała się etycznym przewodnikiem dla rodzącego się wówczas ruchu Solidarności. Pisał ją dla robotników z dużych państwowych przedsiębiorstw, którzy przyłączyli się do strajków, dla inteligencji, która wsparła ich protesty, ale też dla gospodarzy, którzy postanowili stworzyć niezależny związek rolniczy. Ideę pracy jako rozmowy rozwijał potem w wielu innych tekstach, źle zorganizowany, bezcelowy wysiłek nazywając bełkotem, a wyzysk porównując do słownej wzgardy, która ma poniżyć drugiego. Podejmował także zagadnienie sensu pracy i definiował go jako służbę życiu. Praca – podkreślał – jest zawsze pracą dla kogoś. „Jej fundamentem jest relacja – ku drugiemu, ku bliźniemu. Człowiek pracuje, by zaspokoić jakieś pragnienie – ale nie swoje, lecz cudze. Popełniamy błąd, gdy mówimy, że człowiek pracuje przede wszystkim dla siebie. Dla siebie pracujemy poprzez pracę dla drugiego. Ale o jakie pragnienie chodzi? Chodzi o pragnienie domu. Człowiek pracuje, aby dać dom – dać dom drugiemu, a poprzez drugiego ewentualnie również sobie”. Współczesny kryzys pracy – dodawał – polega między innymi na tym, że „praca zamiast służyć zadomowieniu, podcina je i niszczy”.

„Byłem wychowywany do wypełniania obowiązków. Nie było ich wiele, ale za to regularne: musiałem zwłaszcza troszczyć się o opał – opowiadał pod koniec życia w książce wywiadzie zatytułowanej Przekonać Pana Boga (jego rozmówcami było dwoje redaktorów miesięcznika „Znak”: Jarosław Gowin i Dorota Zańko). – To zakorzenienie w obowiązkach traktuję jednak jako wielką wartość. Dziś dzieci często nie mają innych powinności poza nauką, czyli doskonaleniem siebie. Tymczasem moi koledzy musieli doskonalić gęsi, owce czy krowy… To uczyło przełamywania egocentryzmu. Inną wartością dzieciństwa na wsi była umiejętność rozmawiania i dogadywania się z rozmaitymi ludźmi, przede wszystkim z kolegami”. Rówieśnicy Tischnera pracowali ciężej, ale też mieli dużo więcej doświadczeń, a z obcowania z przyrodą, z włączenia się w jej rytm czerpali swoiste poczucie wolności. Każde dziecko – podkreślał autor Etyki solidarności – „ma jakiś wycinek świata, który je wciąga bez reszty. Problemem jest, jak otwierać jego oczy na inne części świata, jak leczyć z dziecięcego fanatyzmu, subiektywizmu, jednostronności”. Życie wśród koleżanek i kolegów, którzy niekoniecznie garnęli się do lektur, lecz za to spędzali całe dnie na bacówkach, w polu czy na pastwisku, poszerzało widzenie świata.

„Tamto wychowanie też było partnerskie, tylko na innym poziomie: autorytet był egzekwowany nie tyle ze względu na autorytet, ile ze względu na robotę. Nie dlatego miałeś słuchać ojca, że był ojcem, ale dlatego, że jak nie przypilnujesz krów, to wejdą w szkodę. Było to więc partnerstwo w obowiązkach – tłumaczył Tischner. – Z drugiej strony sytuacja wielu dzieci była wtedy naprawdę opłakana. Pamiętam, jak kiedyś, bawiąc się w wojsko, strzelaliśmy z flaszek z wapnem. Jednemu z kolegów flaszka nie pękła, wyjął ją więc, potrząsnął i wtedy nastąpił wybuch. Zalało mu wapnem oczy. Trzeba było go jak najszybciej zawieźć do szpitala. Ale ojciec nie dał konia, bo koń był spracowany… Więc szedł biedak do lekarza około 10 kilometrów, z przepaską na oczach, prowadzony przez matkę”. (Dodam – bo zdążyłem poznać tego chłopca jako starszego mężczyznę – że jego wzrok został uratowany).

Wzorce, obycie i powinności

Tischner dorastał na pograniczu dwóch, a właściwie trzech światów. Wszystkie łączył ten sam etos pracy, choć realizowany w różny sposób. Ojciec przyszłego księdza pochodził ze Starego Sącza, z rodziny rzemieślniczej pierwotnie trudniącej się zapewne stolarstwem (stąd nazwisko, będące zniekształceniem niemieckiego Tischler – stolarz), lecz przynajmniej od początku XIX w. specjalizującej się w wyrabianiu powrozów. Stary Sącz był miastem targowym, więc istniało duże zapotrzebowanie na wszelkie sznury, postronki i liny. Praca powroźników była jednak ciężka – przy wytrzepywaniu włókien lnu z resztek paździerzy powstawało mnóstwo duszącego kurzu. Dziadek Józefa Tischnera cierpiał na astmę i zmarł wcześnie. Ojciec, Józef Tisch­ner senior, pierwszy w rodzinie zdał maturę – na opłacenie jego edukacji w seminarium nauczycielskim złożyło się całe rodzeństwo. Był to wyraz ambicji rodziny, która chciała, żeby kolejne pokolenia nie pracowały już tak ciężko fizycznie.

Podobne ambicje miała też rodzina ze strony matki. Drugi z dziadków autora Etyki solidarności, Sebastian Chowaniec, jeszcze „za kawalera” dwukrotnie był za oceanem – ciężko pracując w kamieniołomach, a potem w browarze, dorobił się pieniędzy, które pozwoliły mu na poszerzenie jurgowskiego gospodarstwa. Sebastian regularnie czytał gazety, interesował się tym, co działo się w świecie, działał na rzecz przyłączenia Spiszu do Polski. Chociaż jego synowie do szkół iść nie chcieli (zajmowali się handlem, rolnictwem i pasterstwem), córki zdobyły wykształcenie: dwie zostały zakonnicami, a jedna nauczycielką. Weronika Chowaniec wyszła za Józefa Tischnera seniora, którego poznała, ucząc w szkole w Tylmanowej. Po narodzinach pierwszego syna, Józia, małżonkowie przenieśli się do Łopusznej, gdzie ojciec przyszłego księdza został kierownikiem szkoły.

Mały Józik spędzał część wakacji w Starym Sączu, a część w Jurgowie. Na co dzień jednak żył w Łopusznej, ponieważ zaś mieszkał w szkole, inne dzieci nazywały go „Józikiem Szkolnym”. „W czasie jakiejś luźnej rozmowy zeszliśmy na tematy rodzinne – wspominał Andrzej Chowaniec. – Pamiętam, że Józek powiedział: »Gdybym miał jeszcze raz wybierać sobie rodziców, to też wybrałbym nauczycieli«. Gdy zwykłe wiejskie dzieci musiały pomagać w polu czy posługiwać w domu, on miał czas, żeby się uczyć. Mimo to Tischnerowie bardzo pilnowali, żeby synowie nie traktowali innych dzieci z wyższością. Zresztą sami dawali przykład. Kiedyś ojciec Józka był świadkiem, jak chłopi śmiali się z sąsiada i »dziadowali« go, bo nie naprawiał uszkodzonego domu. Ojciec poszedł do domu, zabrał swoje oszczędności i pożyczył temu wyśmiewanemu. »Napraw sobie dom, aby się z ciebie nie śmiali, a jak będziesz mógł, to mi pieniądze zwrócisz«”.

Syn nauczycieli musiał przede wszystkim nie zaniedbywać nauki, posługiwać się „literacką” polszczyzną i dawać dobry przykład rówieśnikom. Równocześnie żył jednak wśród innych wiejskich dzieci. „Musiałem gadać jak one, kląć jak one, starać się robić mniej więcej to samo, co one” – wspominał Tischner po latach. To rozdwojenie – bycie równocześnie „wewnątrz” i „na zewnątrz” świata, w którym się dorastało – niewątpliwie sprzyjało naturom refleksyjnym. Lecz dzieci nauczycielskie nosiły także w sobie pewną tęs­knotę za „rajem utraconym”: nie pasały krów na polanach, nie spały poza domem, były chowane trochę pod kloszem. „Mój najmłodszy brat uciekał z domu na cały tydzień i siedział z chłopakami w górach na bacówkach, ale to też nie było to samo, bo nie dostawał w skórę, jak krowy weszły w cudze” – opowiadał Tischner.

Przed drugą wojną światową tylko jeden chłopak z Łopusznej poszedł na studia, nieliczni zrobili matury. Tischnerowie musieli dopiero zbudować we wsi szacunek dla wykształcenia, co dla niezamożnych, a często po prostu ubogich chłopskich rodzin nie było takie oczywiste. Trzeba było pilnować, żeby dzieci uczęszczały na lekcje regularnie – latem potrzebowano ich do pracy w polu czy przy zwierzętach, zimą śnieg zasypywał drogi i te z wyżej położonych gospodarstw nie mogły dotrzeć do szkoły. Weronika Tischnerowa we własnej kuchni organizowała douczanie, częstowała dzieci cukierkami albo kromką chleba z miodem i gotując obiad, powtarzała z nimi lekcje. W Łopusznej mieszkało kilka rodzin romskich. „Moja matka – wspominał autor Etyki solidarności – uchodziła w okolicy za specjalistkę w nauczaniu cygańskich dzieci czytania i pisania. Ponieważ łatwiej im przychodziła nauka w ich własnym języku niż w języku polskim, matka nauczyła się »po cygańsku« i od tego języka zaczynała”. Upór Tischnerów zaczął w końcu przynosić efekty: w 1950 r. do średnich szkół poszło z Łopusznej czworo dzieci, dwa lata później – już szesnaścioro.

Nowoczesna praca bezinteresowna

Wspomniane rozdwojenie niewątpliwie rzutowało na to, co Tischner po latach – jako filozof i publicysta społeczny – pisał o pracy. W pewnym momencie zafascynowały go na przykład słowa Cypriana Kamila Norwida, który nazwał pracę „czynnym myśleniem”. W formule tej połączone zostały dwa wymiary, którym Tischner przypatrywał się z bliska jako dorastający chłopiec. Z jednej strony myśl, wiedza, wykształcenie. Praca rozumiana jako wysiłek intelektualny. Z drugiej – czyn i ludzie czynu, których wokół było pełno. Czynu bardzo konkretnego, decydującego o trwaniu i przetrwaniu. Tischner widział, że istnieje ścisły związek między tymi wymiarami i nie polega on jedynie na tym, że wysiłek intelektualny może usprawnić pracę fizyczną oraz zwiększyć jej efektywność. Jego rodzice wywodzili się z rodzin ciężko pracujących fizycznie i przenieśli elementy tamtego etosu – zaangażowanie, gotowość do poświęceń, podporządkowanie indywidualnych pragnień dobru wspólnoty – do pracy nauczycielskiej. Wiedzieli, że w ten sposób przygotowują grunt pod inną rzeczywistość: taką, w której bardziej będzie się liczył wysiłek umysłów niż mięś­ni. Jednocześnie zdawali sobie sprawę, że etos ukształtowany w świecie pracy fizycznej może się przydać w tych nowych, dopiero formujących się czasach.

Komentując słowa Norwida o pracy jako „czynnym myśleniu”, w maju 1982 r. Tischner mówił do studentek i studentów: „Proszę zwrócić uwagę na niemal rewelacyjny charakter tego określenia: nie chodzi o to, co określenie to wprost mówi, ale chodzi także o to, czego określenie to nie mówi. A więc nie mówi o tym, że praca jest wysiłkiem skierowanym na to, żeby zaspokoić pożądanie. Nie mówi to okreś­lenie, że praca jest po to, by zapanować nad przyrodą. W ogóle słowo »panowanie« tutaj nie wchodzi w grę”. W ujęciu romantyków takich jak Norwid – mówił Tischner – każdy, kto pracuje, jest gospodarzem. „A gospodarz to nie jest ten, który panuje – on panuje, ale także jest opanowany przez ziemię”. Chodzi tu zatem o coś więcej niż zaspokojenie potrzeb, w tym również potrzeby władzy. Praca w ujęciu Norwida – i to według Tischnera jest u niego niezmiernie nowoczesne – staje się czymś podobnym do sztuki. Cechą charakterystyczną działań artystycznych jest ich bezinteresowność. Sztuka, mówiąc trywialnie, to coś „bezużytecznego”. Praca w swej najgłębszej istocie też taką powinna być, inaczej nie będzie efektywna. Dlatego Norwid pisał: „bo pieniędzy nie będzie, jak się pracy do godności czynnego myślenia uświęconej modlitwą sztuki nie podniesie”. „Każde słowo [użyte tu przez Norwida – przyp. aut.] mogłoby być przedmiotem odrębnego wykładu” – komentował Tischner.

Czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z nowoczesnym ujęciem istoty pracy? Czy sformułowania Norwida nie wydają się raczej archaiczne? Zapewne dziś brzmią inaczej niż w uszach tych, którzy słuchali Tischnera na początku lat 80. ubiegłego wieku. Prawdę mówiąc, przywołana wcześ­niej dialogiczna koncepcja pracy – jako „rozmowy w służbie życia” – też może wydawać się „nie z tego świata”. Zauważmy jednak, że w obu pojawia się podobny motyw: praca jest tu przede wszystkim twórczością, a jej celem nie jest zapanowanie nad czymś lub nad kimś, lecz wymiana, wzajemność. W dzisiejszych dyskusjach o pracy ten motyw znowu powraca. Do tej pory pracowaliśmy, „zmieniając oblicze ziemi”. Zmieniliśmy je tak bardzo, że dziś nie wiemy, czy uda się uniknąć klimatycznej katastrofy. Praca dzisiejsza musi stać się przede wszystkim współpracą. Powinniśmy postawić sobie pytanie: jaką społeczność budujemy, pracując tak, jak robimy to obecnie? I jaki świat pozostawimy po sobie? Istotny jest tu również element bezinteresowności. Czy w czasach, w których „ekonomizacja” pracy doszła do swoich granic, jest jeszcze miejsce na altruizm?

Raz jeszcze wróćmy do kontekstu, w którym rodziło się myślenie Tischnera. Przygotowując niedawno nowy zbiór jego artykułów, zatytułowany Wolność człowieka gór, natrafiłem na tekst, którego wcześ­niej nie znałem. Był to wstęp do albumu ze zdjęciami Tatr autorstwa znakomitego fotografika Ryszarda Ziemaka. W tekście tym ponownie pojawia się postać matki Tischnera. Okazuje się, że rozdwojenie i tęsk­nota za „rajem utraconym” nie były tylko czymś, czego doświadczało uczące się w wiejskiej szkole nauczycielskie dziecko… „Dziadkowie moi po stronie matki wypasali krowy i owce w okolicach Hawrania – pisał Tischner. – To tam mój dziadek grabiami przepędzał orła, który porywał mu owce. To tam brat matki spotkał się oko w oko z niedźwiedziem. To tam była koleba, w której »cosi straszyło«. Gdy matka o tym opowiadała, z jej twarzy promieniowała jakaś duma i jakaś nieokreślona tęsknota. Mając dwanaście czy trzynaście lat, matka »poszła do szkół«, została nauczycielką, zaczęła inne życie. Ale część duszy pod Hawraniem została. Podejrzewam, że w głębi duszy była przekonana, iż szczęście nauczyciela z powodu pokonania analfabetyzmu w jednej czy drugiej miejscowości nie dorasta nawet do pięt szczęściu juhasa, który na czele swoich owiec, mając muzykę obok siebie, schodzi pod koniec lata z gór ku dolinom”.

Bo ostatecznie ekonomiczny wymiar pracy z owcami nie był – i chyba do dziś nie jest – najważniejszym jej wymiarem. A co było najważniejsze? Chyba to, że mimo utrudzenia, wyrzeczeń, doskwierającej niekiedy nudy czy samotności było w tej pracy coś wyzwalającego. Czy nie można by tego nazwać bezinteresownością? Albo sztuką? Kiedyś Tischner sparafrazował słowa Norwida i powiedział: „Praca to czynna wolność”. Ale gdyby miał to powiedzieć po góralsku, zapewne zacytowałby przyśpiewkę:

Ej, baco nas, baco nas,
podź z nami na sałas
popod białe skole
na ślebodnom wole.
Ej, dobrze tyz to, dobrze
na wiyrsycku bywać,
ej, łowiecki se pasać,
wesoło se śpiywać.

Czytaj również:

Jeden dzień życia
i
zdjęcie: Aziz Acharki/Unsplash
Promienne zdrowie

Jeden dzień życia

Paulina Wilk

Kult przepracowania można zastąpić kulturą pracy, odpoczynku i kreatywności. Godziny, które spędzamy za biurkiem, możemy poświęcić rozwojowi i przyjemnościom. Wiemy to nie z bajek, lecz z prowadzonych na świecie badań nad skróceniem tygodnia pracy.

Wyobraź to sobie: dostajesz jeden dodatkowy wolny dzień w tygodniu. W każdym tygodniu. Co z nim zrobisz? Może połowę prześpisz. Może zaczniesz grać w tenisa. Odbierzesz zaległą przesyłkę z poczty, zrobisz zlecone dawno badania krwi. Ugotujesz coś z książki kucharskiej, którą dostałeś w prezencie rok temu i która od tamtej pory kurzy się nieużywana z braku wolnego czasu. Albo pomarzysz na jawie. Cokolwiek wybierzesz, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten dzień polepszy twoje samopoczucie i sprawi, że z radością wrócisz potem do pracy. A ku uciesze pracodawcy podskoczy także twoja produktywność.

Czytaj dalej