Klon trwał pośrodku świata. Był bardziej ludzki niż niejeden człowiek. Razem z innymi drzewami dawał schronienie. Oto krajobraz z moich dziecięcych lat.
Ze wszystkich drzew, które wtedy znałem, klon wydawał się najbardziej ludzki. Miał palce, dłonie i nos. Właściwie wiele nosów, tworzących wyimaginowany nochal – ideę, która należała do jakiejś transcendentalnej twarzy drzewa. Nasze biologie nigdy nie były sobie bliższe niż wówczas, kiedy wracając ze szkoły, zatrzymywałem się pod nim i zbierałem zielone noski. Przyklejałem je sobie na czubku własnego nosa, doznając dziwnej satysfakcji, rodzaju osobistej jedni z klonem.
Gdzie klon ma twarz? Nie miałem pojęcia, choć byłem pewien, że można ją znaleźć. Dlatego z uwagą przyglądałem się tej wielkiej roślinie. Wychodziłem nawet daleko w pole, żeby ją oglądać z każdej strony. Wpatrywałem się w koronę, szukając rysów twarzy, zmarszczek, czegoś, co przypominałoby spojrzenie. Ale nie było niczego poza kędziorami miękkich liści. I szczygłem, który jak dokuczliwa myśl założył klonowi w głowie gniazdo.
Nadzwyczajny
Szukałem też oblicza klonu w jego korze, była podobna do skóry na twarzy i karku dziadka. Nie znalazłem jednak żadnych wyraźnych rysów – spękana płytko, do niedawna gładka, miła w dotyku, bez zapachu. Jak przeszczepiona z człowieka. Z jednym sękiem, który łypał na mnie czujnie, jak się zdawało, z drugiej strony rzeczy tego świata. Czułem, że klon mnie oszukuje; że gdzieś jest, gdzieś się kloni, a ja mogę widzieć tylko fragmenty jakiejś większej całości.
Czasami w ciepłe dni na ławeczce pod klonem siadywał też pan Azdykiewicz, dziadek Piotrka, kolegi z klasy. Pan Azdykiewicz miał staromodny kapelusz, kamizelkę i wąsy jak Adolf Hitler. Siedział pod drzewem, raz po raz zadzierając głowę i spoglądając w koronę drzewa. On chyba również wypatrywał tam czegoś więcej. Kiedy mijałem go śpiącego w cieniu, bałem się, czy aby na pewno jest jeszcze żywy.
Nic nie przypominało klonu. W gospodarstwie, w którym dorastałem, rosły dęby, lipa i akacja. Były tam drzewa pełne owoców: wiśnia, czereśnia, grusza i renkloda. Jabłonie – antonówka i papierówka. Pamiętam wiąz, jesion i orzech. Żadne z tych drzew nie było jednak jak klon. Ani kasztanowiec, ani stara samotna tuja przy studni – nic na świecie nie mogło się z nim równać. Może jedynie liście winnej latorośli w kościele pod wezwaniem św. Klemensa. Wyrzeźbione w lipowej burcie łodziokształtnej ambony, do której zapuszczaliśmy się czasem wraz z innymi ministrantami, bo ksiądz Leon Baszczyński nigdy z niej nie korzystał.
A sama nazwa? Nic nie tłumaczyło tego dziwnego imienia: klon. Dziadek mówił: „klun”. Babcia: „dżewo”. Wiąz musiał coś wiązać, kasztanowiec miał kasztany, orzech – orzechy, jesion jaśniał. Klon milczał o sobie, zamknięty szczelnie jak jego nasiono, głuchy jak pień. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że nazywał się klon zwyczajny. To nie była trafna nazwa. Ktoś się pomylił. Wolałbym mówić: klon nadzwyczajny.
No i zieleniał sobie przy tej drodze, którą chodziłem do przedszkola, a potem do szkoły. Żeby dojść do wsi, trzeba było pokonać długą drogę przez pola. Rosły wzdłuż niej topole, wierzby i klony. W pustce pól ich obecności były niezwykle namacalne, dziwnie żywe. Okazałe personifikacje botaniki, których pokroje, kształty i konary pamięta się przez całe życie. Topól było dziewięć, może dziesięć. Klonów z pięć. Był też sad, zawsze gęsty, ciemny, poniżej drogi. Drzewa były niczym szkolna klasa, grono znajomych, stado.
Konstrukcja świata
Jesienią, kiedy opadały liście, wychodziła na jaw cała prawda o świecie – że jego kręgosłupem, żebrami i kośćcem są drzewa. Świat był na nich zbudowany, miał szkieletową konstrukcję z wielkich topól, klonów i jesionów. Podobnie jak ludzie. Pod swoją skórą wyczuwałem przecież drzewo, twarde gałęzie i konary, na których rozpostarty istniałem sobie jak rodzaj latawca. „Latawcu ty” – złościła się babcia. Mój kręgosłup był małym drzewem, niewysokim klonem.
Najwięcej drzew w okolicy było w obejściu dziadka. Gospodarstwo wyglądało niczym oaza pośród szczerych pól. Zastanawiałem się, czy ktoś tu kłamie – skoro pola są szczere, to co jest nieszczere? Las? Drzewa? Do gospodarstwa ściągały z okolicy wszystkie ptaki, lisy, szczury i nietoperze. Czekałem na nie z niecierpliwością, odnajdowałem z coraz większym zdziwieniem, nie dowierzając ich osobliwym biologiom.
Na środku podwórka o status centrum zmagały się okazały jesion i kasztanowiec. Od strony lasów, za pierzeją budynków, rosło kilka klonów. Był tam też olbrzymi dąb, nadający się na axis mundi jakiejś kultury rolno-leśnej, której reprezentantem się czułem. Naprzeciwko zieleniły się wiśnia i kilka jabłoni. Pomiędzy nimi rosła – tak, rosła – stodoła, kryta strzechą i porostami. Tworzyła mniejszy bok podwórka, które miało kształt prostokąta i było otoczone przez drzewa i budynki. Przeciwległy do stodoły, równie krótki bok wyznaczała „kostka” – gierkowski dom, którego jedną ze ścian wzmacniała lipa, a fronton wspomniany kasztanowiec. Od drogi chroniły mieszkańców dwie krzepkie papierówki. Potem wujo je ściął, chcąc w jakiejś kłótni dokuczyć dziadkowi.
Za lipą rosła dzika grusza, niedaleko niej wiąz z wiązkami nasion jak ludzkie oczy. Dalej znajdowała się kupa gnoju, żerowały w niej kuropatwy i kilka dębów, m.in. ten największy, sięgający nieba – axis mundi. Za dębem, w stronę pól, rosła przysadzista czereśnia. Kawałek za nią wiśnia i agrest, a nieco dalej oliwka i jabłoń, na której po raz pierwszy w życiu widziałem makolągwę. Te drzewa i krzewy wyznaczały bok kolejnego prostokąta, bardziej dzikiego od przylegającego doń podwórka. Lubiłem stamtąd spoglądać w bezkres pól, pośród których topole parami szły do wsi Łubna, skąd pochodzili przodkowie mojego przyjaciela Staszka Łubieńskiego. Wówczas nie potrafiłem pojąć, jak mogli mieć potomstwo, skoro byli ponoć biskupami.
Z drugiej strony obejścia rozciągał się stary sad. Z wielkimi czereśniami, okazałą gruszą klapsą, dwiema opasłymi antonówkami, na których można było się skryć przed kijem, rózgą czy kablem od grzałki (rzadziej prodiża). Drzewa były bezpieczne, nie biły, nie mówiły nic złego. Przypominały stado nieruchomych słoni, trwały jak wielkie stworzenia. Były większe od kościoła, kombajnu Bizon, konia, od krów i na pewno od żyrafy. Były największymi organizmami, z jakimi obcowaliśmy. Dlatego kiedy wujo wyciął sad, wyciął dęby, akacje i jabłonie, poczułem się, jakby wszyscy gdzieś wyjechali. Zostałem sam, z jesionem, kasztanowcem i ostatnią lipą. Klon żył trochę dłużej niż sad. Wycięli go drogowcy, razem ze wszystkimi topolami.