Mogłoby się wydawać, że między literaturą a rzeczywistością istnieje wyraźna granica. Historia pokazuje jednak, że pisarze potrafią całkiem niechcący przewidzieć przyszłe wydarzenia. Niektóre z tych zbiegów okoliczności przyprawiają wręcz o dreszcze.
Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, wiele fikcyjnych opowieści znalazło odzwierciedlenie w rzeczywistości, a ich autorzy mogliby z powodzeniem dorabiać w branży wróżbiarskiej. Takim pisarzem był Morgan Robertson. Amerykański autor żyjący na przełomie wieków XIX i XX popełnił książkę Futility, w której opisał fikcyjny statek „Titan”. Ów „Titan” zatonął na Atlantyku po zderzeniu z górą lodową. Brzmi znajomo? Robertson wydał tę książkę 14 lat przed katastrofą „Titanica”. Zgadzało się wiele szczegółów: chociażby to, że „Titana” nazywano niezatapialnym, było w nim zbyt mało szalup, zatonął w kwietniu, a liczba ofiar znacznie przewyższyła liczbę uratowanych.
To nie jedyna tak tragiczna przepowiednia w literaturze. W 1884 r. zatonął płynący z Southampton do Sydney jacht Mignonette. Na pokładzie było czterech członków załogi, w tym 17-letni Richard Parker. Cała czwórka ugrzęzła na łódce. Z powodu braku pożywienia dwóch mężczyzn zdecydowało się zabić Parkera, by zjeść jego zwłoki. Taki scenariusz zrodził się już w głowie Edgara Allana Poego. W wydanej niemal pół wieku wcześniej książce Przygody Artura Gordona Pyma Poe opisuje historię czterech mężczyzn na dryfującym statku, którzy z głodu postanawiają poświęcić jednego spośród siebie. Ciągną słomki. Los wskazuje na… Richarda Parkera!
Można śmiało wysnuć podejrzenie, że autorzy umieli również przewidzieć własną śmierć. Poeta Józef Czechowicz zginął w 1939 r. w Lublinie. Nieszczęśliwie znalazł się w kamienicy, która została zbombardowana. W wierszu Żal pisał o sobie: „bombą trafiony w stallach”. Czyżby wiedział, co go czeka?
Wątpliwości nie pozostawia za to w tej kwestii Mark Twain. Urodził się w listopadzie 1835 r., niedługo po tym, jak kometa Halleya znalazła się w punkcie najbliżej Słońca. Według Alberta Paine’a, autora biografii Twaina, pisarz stwierdził, że kometa będzie mu towarzyszyła także przy odejściu z tego świata. Zmarł 21 kwietnia 1910 r., kilkadziesiąt godzin po ponownym osiągnięciu przez kometę tego punktu. Trudno tu odmówić Twainowi trafności, bo kometa pojawia się w naszych okolicach rzadko – średni okres jej obiegu to 76 lat.
Nieco kontrowersyjną teorię forsują niektórzy miłośnicy Władcy Pierścieni. Są przekonani, że J.R.R. Tolkien znał datę swojej śmierci. Miał o tym świadczyć początek wiersza o pierścieniach, który cytuję w przekładzie Marka Gumkowskiego:
Dla elfich władców pod niebem jasnym Trzy są Pierścienie,
Dla krasnoludzkich podziemnych królów Pierścieni Siedem,
Dziewięć dla ludzi – tych ostatecznym śmierć przeznaczeniem,
Dla Władcy Mroku na czarnym tronie jest Pierścień Jeden.
Liczba pierścieni czytana od tyłu daje 1973, czyli rok śmierci autora. Nigdy się nie dowiemy, czy Tolkien z niepokojem spoglądał na tę datę, bo ową tajemnicę zabrał do grobu. A ponieważ podchodzę do teorii spiskowych z ostrożnością, idąc tym tropem, typuję również inne wydarzenia, które mógł w ten sposób przepowiedzieć pisarz. Zaglądam do kalendarium. W 1973 r. NASA wystrzeliła w kierunku Merkurego i Wenus sondę Mariner 10, Elvis Presley rozwiódł się z Priscillą, a Polacy awansowali do piłkarskich mistrzostw świata w Niemczech.
Nie chciałbym jednak, aby czytelnicy myśleli, że przedziwne koincydencje mają jedynie związek ze śmiercią i z morderstwami. Za przykład niech posłuży niemiecki inżynier Wernher von Braun, konstruktor rakiet, a podczas drugiej wojny światowej – oficer SS. Napisał on powieść science fiction o kolonizacji Marsa zatytułowaną Project MARS: A Technical Tale. Lider kolonii nosił tytuł… Elon. Zupełnie jak imię Elona Muska, przedsiębiorcy, który marzy o wysłaniu ludzi na Czerwoną Planetę.
Przewidzieć czyjeś imię? Teoretycznie proste. Przewidzieć postęp technologiczny? To dopiero sztuka! Już w połowie ubiegłego stulecia Stanisław Lem opisywał sieci komputerowe i zbiory wiedzy, które dopiero w latach 90. wkroczyły do Polski pod nazwą Internet. Juliuszowi Verne’owi w książce Z Ziemi na Księżyc z 1865 r. udało się opisać międzyplanetarny pocisk, który rozmiarami, kształtem, a także liczbą osób w załodze przypominał jeden z modułów wykorzystywanych w programie Apollo 100 lat później. Przewidział też, że astronauci finalnie będą lądować na Pacyfiku.
O pomieszanie fikcji i życia zapytałem też polskich autorów. Joanna Fabicka, autorka cyklu powieści dla młodzieży o Rudolfie Gąbczaku, przyznała, że nigdy nie napisze thrillera o psychopatycznym mordercy. Wszystko przez to, że wymyślonych przez siebie bohaterów spotyka w realnym świecie. Wspomniany Rudolf Gąbczak jest opisywany przez autorkę jako pryszczaty, nieproporcjonalny chłopak, z rudym afro na głowie. Fabicka natknęła się na Gąbczaka w pociągu, kiedy jechała na spotkanie autorskie: „Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wymyśliłam. Całą drogę powstrzymywałam się, by go nie uściskać”. Podobnie było w przypadku Rutki: „Nagle poznaję dziewczynkę, która ma tyle samo lat, co bohaterka książki, wygląda identycznie jak postać na okładce i ma na imię… Rutka!”.
Krzysztof Koziołek, autor kryminałów, regularnie trafiał na osoby, które nazywają się tak jak jego bohaterowie. I nic dziwnego. Ostatecznie Andrzej Sokół lub Tomasz Mika wydają się dość popularnymi imionami i nazwiskami. Jedną z bohaterek Koziołek nazwał więc oryginalnie – Inga Witt – pewien, że takiej osoby już nie spotka. Gdy pracował nad książką, zadzwonił z pewną sprawą do jednego z urzędów w województwie lubuskim. Odebrała Inga Witt.
Pisarka Katarzyna Puzyńska również spotkała swojego bohatera, ale czworonożnego. Wszystko wzięło się stąd, że miłośnicy kotów żądali od Puzyńskiej, by nie stawiała w swoich powieściach jedynie na psy. Puzyńska posłuchała i dopisała do jednej z książek czarnego kota. Nie minęło kilka miesięcy od premiery, gdy wokół domu Puzyńskiej zaczął się plątać czarny futrzak. I został.
Na tym tle imponująco wypada Gabriel García Márquez. Wymyślił spotkanie dwóch osób, które w zasadzie nie miały prawa się spotkać. Opowiedział o tym w książce Zapach owocu guawy (tłum. Anna Trznadel-Szczepanek): „W »Śmierci i pogrzebie Mamy Grande« opisuję niewyobrażalną, całkowicie nierealną podróż papieża do kolumbijskiej wioski. Pamiętam, że prezydenta, który go witał, opisałem jako łysego i przysadzistego, żeby nie przypominał tego, który wtedy rządził w kraju, i był wysoki i kościsty. W jedenaście lat po napisaniu przeze mnie tego opowiadania papież przyjechał do Kolumbii i prezydent, który go witał, był taki sam jak w opowiadaniu: łysy i przysadzisty”.
O tym, jak bardzo słowo pisane przenika się z rzeczywistością, przekonał się także autor niniejszego tekstu. Pewnego słonecznego dnia czytałem w domowym zaciszu wywiad z reportażystą Mariuszem Szczygłem, by wsiąść chwilę później do autobusu i podążyć na zajęcia na Uniwersytecie Warszawskim. Jakie było prawdopodobieństwo, że spotkam pana Szczygła akurat w tym autobusie, o tej porze, w tak dużym mieście? Nad tym niech już głowią się matematycy.
Za cenne wskazówki dziękuję literaturoznawcom: dr Paulinie Nalewajko z Uniwersytetu SWPS, prof. dr. hab. Tomaszowi Wójcikowi z Uniwersytetu Warszawskiego oraz dr. hab. Adamowi Poprawie z Uniwersytetu Wrocławskiego.