Wszystko w twoich rękach Wszystko w twoich rękach
i
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
Marzenia o lepszym świecie

Wszystko w twoich rękach

Paulina Wilk
Czyta się 19 minut

Praca w Indiach wciąż jest w dużej mierze manualna i analogowa, a zawód często dziedziczy się po rodzicach. Idea awansu społecznego, wysławiana przez zachodni kapitalizm, tutaj rzadko ma rację bytu.

Stary silnik ryczy, cielsko wypakowanej ziemniakami ciężarówki próbuje się wsunąć pomiędzy budynek targu a rozłożone przed nim kopy limonek, bakłażanów i okry. Olbrzymie koła suną tuż za plecami handlarek, które nic sobie z tego nie robią. Nie przestają nawoływać, ważyć i pakować. Jest ósma rano, ale upał się wzmaga, słońce świeci już mocno. Do południa trzeba sprzedać, ile się da. Potem żar wszystkich stąd przegna.

W samo południe Kalkuta utnie sobie drzemkę. Skuli się w cieniu, by przed wieczorem znowu wybuchnąć życiem ze zdwojoną energią. Na razie trwa poranny ruch, okrzyki i pieniądze wędrują w powietrzu, a towar przechodzi z rąk do rąk. Kilka pomidorów ląduje na talerzyku metalowej wagi. Jedna ciemna, koścista dłoń trzyma wagę w powietrzu, druga dorzuca odważniki na przeciwległy talerz. Gdy skale się wyrównują, warzywa lądują w torebce złożonej ze starego wydania lokalnej gazety. Czarne litery bengalskiego alfabetu układają się w poprzek i na opak. W całym mieście w setkach maleńkich sortowni papieru wczorajsze wiadomości są cięte na kawałki i ręcznie składane w torebeczki wszelkich rozmiarów – odpowiednich akurat na garść kardamonu, tuzin jaj albo ćwierć kilo świeżo mielonej mieszanki przypraw garam masala. Jeden chłopak albo dwóch – bo więcej pracowników nie mieści się na 2 m2 zakładu papierniczego – składa je od rana do wieczora, związuje jutowym sznurkiem w większe paczki i wysyła na sprzedaż. Tak trafiają na bazary, stragany i do sklepików.

Pomidory już kołyszą się w siatce zawieszonej na kierownicy roweru, razem z cebulą i ziemniakami jadą do miejsca swego przeznaczenia. Niechybnie wylądują w garze z obiadowym curry. Tymczasem inne warzywa lśnią na straganikach jak skarby. Intensywnie zielone, połyskujące fioletem, jaskrawożółte – idealnie okrąg­łe albo podłużne, o skórze gładkiej lub porowatej, pełnej kolczastych wyrostków. Pęki kolendry, trawy cytrynowej i mięty. Pulpa z tamaryndowca i czosnek rozebrany na ząbki. Wystawa rolniczych osiąg­nięć, w rozmaitych formach, ciągnie się wzdłuż jezdni jak dywan o skomplikowanym wzorze. Bo bazar wylał się poza swoje mury, zajmuje już całą ulicę. Na zewnątrz kupują jednak tylko detaliści: gospodynie domowe, pomoce kuchenne i wysłani po sprawunki mężowie. W środku natomiast buzuje jeden z największych hurtowych targów warzywnych Azji. Nazywa się Koley Market i nigdy nie śpi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ciężarówka wreszcie zaparkowała. Kierowca zaciąga ręczny hamulec i wyłącza silnik, rozlega się przeciągłe syknięcie – maszyna odetchnęła z ulgą. Teraz robota dopiero się zacznie. Na pakę wdrapują się dwaj mężczyźni. Mają na sobie przepocone, dziurawe koszulki na ramiączkach, a na biodrach niebieskie lungi – okręcony pas bawełny, noszony jak spódnica, której długość można swobodnie regulować. Ci dwaj zawiązali je krótko, potrzebują swobody ruchów. Umięśnionymi nogami zapierają się wśród worów z ziemniakami, chwytają jeden za rogi z dwóch stron i ściągają w dół. Tam czekają już nadstawione plecy trzeciego mężczyzny, który przyjmuje ładunek i mocno pochylony, patrząc pod nogi, rusza do środka.

Za progiem jest inny świat, jeszcze bardziej skłębiony, tłoczny i obfitujący w cuda. Wąskie alejki i ciemność gdzieniegdzie rozrywana prześwitami ostrego słońca. Góry warzyw, nieprzebrane stosy i piramidy, dostarczane przez całą dobę. Tu wszystko liczy się na setki kilogramów albo na tony. Stąd masowe ilości warzyw wędrują na bazary, stragany i do sklepików miasta zamieszkiwanego przez 17 mln ludzi. Miasta, w którym centra handlowe pozostają nowinką i atrakcją obrzeży. Wszystko, co zjeżdża tu drogami z rolniczych zakątków kraju – z Pendżabu, całego Bengalu Zachodniego, a nawet Kaszmiru – zostanie przepakowane, podzielone na mniejsze ładunki. Najpierw jednak trzeba będzie to wnieść.

Dźwiganie jest jedną z najcięższych, najgorzej wynagradzanych prac, jest również sztuką: kroki muszą być drobne, kolana ugięte, biodra rozkołysane. Całe ciało balansuje, by wyrobić się w tłumie, nie przystawać i nie stracić równowagi – przenieść ciężar jak najszybciej, bezwypadkowo. A idzie się wśród kupujących i wielu innych tragarzy, w ludzkim korku, z potem spływającym do oczu.

Dźwigający ziemniaki krzyczy, żeby zrobić mu miejsce. Twarz ma skupioną, mięś­nie napięte. Po kilku minutach dociera do straganu i składa wór na stosie innych. Przeciera tylko twarz chustą, którą nosi na karku, i rusza z powrotem do ciężarówki. Żadnego odpoczynku, przed nim wiele takich kursów.

Podjeżdżają kolejne samochody dostawcze z wielkimi plecionymi z bambusa koszami pełnymi ogórków, cukinii, owoców chlebowca. Żeby dźwignąć w górę jeden taki kosz, trzeba czterech mężczyzn. O nich mówi się turban-wallahs, czyli nosiciele turbanów. Na głowach wiążą wysokie turbany, które amortyzują nacisk. Razem chwytają kosz od spodu i z okrzykiem podnoszą go wysoko, jeden z nich podstawia głowę pod sam środek i przyjmuje ładunek – znacznie powyżej 100 kg. Podtrzymuje go wyciągniętymi w górę rękami. Idzie zlewany strugami potu. Jeden z tysięcy. Każdego dnia mężczyźni i kobiety dźwigają tu paki z papierem, jutowe wory ze zbożem, kosze wyładowane rybami i daktylami, resztkami skór i kośćmi zwierząt, kubły z gruzem, wory z piaskiem, bagaże pasażerów kolei dalekobieżnych, węgiel, kubły z fekaliami. Pracują na dworcach, targach, w portach, magazynach i hurtowniach, fabrykach, na wysypiskach śmieci, w rurach kanalizacyjnych. Wszędzie, gdzie potrzebna jest siła rąk ludzkich. Bez niej nie byłoby Indii.

Dłonie, wszędzie dłonie. Zajęte, ruchliwe. Ich wnętrze jest jasne, wierzch – im ciemniejszy, tym ciężej pracujący. Odcień skóry wciąż świadczy o urodzeniu, najszlachetniejsi nie wystawiają się na słońce, nie pracują w polach ani na ulicach. Nie piorą, nie sprzątają. Ich dłonie znają kremy rozjaśniające i stan spoczynku. Większość jednak ciemnieje podczas wysiłku, chropowacieje wystawiona na żar, smog, kurz i brud. Twardnieje od chwytania, noszenia, szycia, rzeźbienia i zaciskania. Nie ma takiej pary dłoni, które do czegoś by się tu nie przydały, nie mogłyby obsłużyć kogoś lepiej urodzonego. Ani takiej, która nie szuka zajęcia – ruch to życie. Praca dla większości oznacza przetrwanie.

Pracują nawet ci, którzy zajęcia nie mają. Wszystkie opuszki złączone – dłoń ułożona w szczyptę, przykładana do ust, a potem odwracana wierzchem do dołu i otwierana. I tak kilka razy. Tak wygląda błaganie. Tak się prosi o kilka rupii na jedzenie. Bez słowa. Rozchylona dłoń przyjmuje monety. Wdzięcznego spojrzenia nie będzie, wzrok powędruje za pieniędzmi, głowa zajmie się ich przeliczaniem. Stopy zaraz ruszą dalej. Żebranie wymaga chodzenia godzinami, zaglądania do miejsc sprawdzonych i nieznanych, wypatrywania co zamożniejszych, krążenia między samochodami, które stanęły na czerwonym świetle. Pukania w szyby, za którymi tkwią obojętne, schłodzone klimatyzacją twarze. Wcześniej było trochę łatwiej – samochodów mniej, okna uchylone. Można było wetknąć głowę lub rękę do środka, wywrzeć trochę większą presję, odrobinę zmniejszyć przepaść. Teraz żebracy są na zewnątrz, w coraz bardziej palącym słońcu i duszących spalinach, a zamożniejsi w środku – odgrodzeni, oddychają spokojnie, gdy ich samochody wypluwają żar na niedożywionych, zmuszonych do wielogodzinnych błagań ludzi. Ale póki co żebracy i tak mają coś, co można nazwać szczęściem: indyjska gospodarka wciąż posługuje się gotówką, w kieszeniach śpieszących się ludzi zwykle są jakieś drobniaki.

Pracują dzieci – na wsiach, przy domach i w polach, na przekór prawnym zakazom. Na plantacjach bawełny i herbaty, gdzie ich drobne i delikatne dłonie są nieocenionym zasobem. Na polu ryżowym z ojcem i matką, w czasie zbiorów – całymi rodzinami. Tego nie uwzględnia się w statystykach. Szkoła pozostaje luksusem, z którym trzeba żegnać się po kilku klasach, szczególnie wtedy, gdy jest się wiejską dziewczynką mającą mnóstwo obowiązków: wstawać wcześnie, przynosić z lasu drewno na opał i wodę z odleg­łej studni, rozpalać ogień, kroić warzywa, wyprowadzać bydło, sprzątać i prać. Najpierw we własnym domu, a potem w tym, do którego trzeba się przeprowadzić z mężem. Mężem, który też jest jeszcze dzieciakiem, i choć dane mu było trochę dłużej się uczyć, nie ominą go praca, obowiązki ani wymagania starszyzny. W mieście pracujące dzieci to widok już rzadszy, ale w rodzinach żyjących na ulicach i w znacznym ubóstwie nie ma taryfy ulgowej – maluchy wędrują, zbierając plastik i szkło na sprzedaż, żebrzą, robią cyrkowe sztuczki na skrzyżowaniach, pomagają w sklepikach, sprzątają przy targowiskach.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

Pracują także ci, którzy nie widzą, nie mają rąk albo nóg. Im bardziej rozpaczliwy obraz uda im się sobą przedstawić, tym większa szansa na akt litości. Chłopak w wytartej koszulce i czarnych od brudu spodenkach kręci się na drewnianym wózeczku. Jego ręce kończą się poniżej łokci, nogi – ponad kolanami. Kilka desek na kółkach, oto wahana, czyli pojazd, którym jedzie przez codzienność. Pod pachami trzyma dwa niedługie kije, odpycha się nimi od rozgrzanego asfaltu. Jedzie, prosi. Jeśli komuś zdarzy się spojrzeć w dół i go dostrzec, pieniądze może mu rzucić na wózeczek. I spróbować nie myśleć, komu on te pieniądze – których sam nie może chwycić w dłoń ani wydać – musi po całym dniu tułaczki oddać. Kto go w zamian karmi i myje. Z kim zawarł umowę na włas­ne przetrwanie.

Handel to życie

Między matką z dzieckiem wspartym na biodrze przemierzającą uliczki i wyciągającą rękę w geście prośby a sprzedawcą guaw albo właścicielem straganiku, który przez 20 godzin na dobę sprzedaje słodką i wzmocnioną przyprawami mleczną herbatę, różnica jest niewielka. Wszyscy oni – podobnie jak przytłaczająca większość mieszkańców Indii – musieli wymyślić zajęcie dla siebie, zaklepać sobie miejsce w gospodarczej rzeczywistości. Tutejszy rynek pracy jest tworzony przede wszystkim przez tzw. sektor nieformalny, a więc maleńkich, małych i średnich przedsiębiorców, którzy działają w pojedynkę, z krewnymi, a czasem zatrudniają pracowników. Wszystko to strefa nieuregulowana, niewidoczna dla urzędu podatkowego ani państwa w ogóle, doskonale jednak dostrzegalna gołym okiem. Wyłączając sektor budżetowy i duże korporacje, wszyscy pozostali sami dają sobie pracę. Zmuszają ich do tego gospodarcze realia państwa liczącego prawie 1,4 mld obywateli, niewydolność rządu w tworzeniu miejsc pracy. Ale ta nieuregulowana działalność jest też zakorzeniona w ekonomicznych tradycjach kraju i nawet jeśli rozkwitła z konieczności, to w imponujący sposób pokazuje niewyczerpany potencjał przedsiębiorczości czy – szerzej – indywidualnie powstających tu technologii przetrwania. Indusi są obrotni, pomysłowi, niezmordowani w podejmowaniu prób i rozkręcaniu biznesu. To znakomici sprzedawcy, kucharze, krawcy, rzemieślnicy. Mają talent do świadczenia usług. Herbaciany kram zmieniają w lokalne centrum informacji i kultury. Tanie pierścionki sprzedają jak klejnoty z pałaców Radżasthanu. Wciąż umieją wytwarzać rzeczy, które w innych częściach świata już nie istnieją lub zostały zapomniane. Swoich bogów lepią z gliny albo rzeźbią w kamieniu. Ręcznie tkają i haftują jedwabie. Naprawiają zepsute wiertarki i długopisy, a jeśli nie mają samochodu, to montują go z pozbieranych używanych części. Ich świat pozostaje przede wszystkim manualny i analogowy, mimo że cyfryzacja szturmuje go z każdej strony.

Większość chodników w indyjskich miastach służy nie tyle do chodzenia, ile do załatwiania spraw. Obrosły one niezliczonymi straganami i mikrozakładami, tworzą warstwę buforową między ruchliwymi jezdniami a budynkami, w których znajdują się mieszkania oraz nieco droższe zarejestrowane usługi. Dokądkolwiek więc człowiek się ruszy, trafi do tunelu niekończących się możliwości i propozycji. Na rogu mieści się kram z prasą – gazety starannie poukładane w efektowne wachlarze lub harmonijki, miesięczniki otulone folią, żeby się nie zabrudziły. Sprzedawca siedzi w kucki i gawędzi z handlarzem mango, który rozłożył zielono-żółte owoce w okrągłym koszu, trzyma tam również małą wagę i paczkę torebek. Kasę ma w kieszonce koszuli. Ot, cały interes. W dodatku sezonowy, bo drzewa mango owocują tylko dwa miesiące, przez resztę roku trzeba więc handlować czymś innym. Drewnianymi fletami, sznurówkami, mydełkiem w papierku… Na sprzedaż są też pokrojone i osolone ogórki, dmuchane balony, wróżby.

Około 2 m dalej znad garnka z herbatą bucha para. Wokół przystają klienci sprag­nieni chwili słodkiego wytchnienia. Gorący napój – serwowany w ręcznie lepionych glinianych kokilkach, które trzyma się za krawędź dwoma palcami – daje zastrzyk energii i pretekst do rozmowy. Świetnie łączy się z herbatnikiem, papierosem bidi skręcanym z najtańszego tytoniu lub ziołowym odświeżaczem do ust – wszystko to ma w asortymencie właściciel straganu zajmującego najwyżej metr sześcienny wszechświata. Towarzystwo do rozmów jest ciekawe, bo obok rezyduje starszy pan ubrany jak pracownik biurowy: okulary, koszula z długim rękawem, spodnie w kant. Najpewniej dorabia tu do emerytury. Na wysokim stoliku ustawił maszynę do pisania, sam siedzi na taborecie. Zgłaszają się do niego ludzie ze strapionymi minami, opowiadają, jaki mają kłopot – natury urzędowej – a on kiwa głową, po czym wkręca dwie kartki rozdzielone kalką i zaczyna stukać. Indie to wciąż kraj rozległej biurokracji i niezliczonych przeszkód formalnych piętrzących się szczególnie przed tymi, którzy mają trudności z pisaniem i czytaniem albo ubraniem swoich wniosków w urzędniczą nowomowę. Potrzebują wykształconych oraz wyrozumiałych pośredników, którzy pomogą stworzyć każde pismo, zaadresować je i nadać właściwym trybem. Takich doradców najwięcej jest przed imponującym budynkiem Poczty Głównej, przy placu BBD Bagh. Są tu także pakowacze – zaszywają pakunki w płótno, otulają kartonem, pięknie kaligrafują adres odbiorcy, a potem jeszcze zapewniają wsparcie podczas procedury nadawczej, na którą składają się ważenie, wycenianie, wypełnianie druczków. Pracują starannie i z powagą. Choć całe swoje stanowiska pracy i wszystkie potrzebne narzędzia mieszczą w małej drewnianej skrzynce, potrafią uczynić ze swoich usług profesję na lata. Dzięki zarobionym pieniądzom utrzymują kilkuosobowe rodziny.

Małą fortunę i wykształcenie uniwersyteckie dla synów i córek zapewnić mogą właściciele charakterystycznego w Indiach sklepiku, mieszczącego się w dwupiętrowej wnęce o szerokości 1,5 m. Na „parterze”, poniżej linii wzroku przechodniów, siedzi zwykle żona i gotuje herbatę na sprzedaż; serwuje ją na miejscu, a jakiś młodziak dostarcza kokilki pracownikom pobliskich sklepów i zakładów. Na „pierwszym piętrze” rezyduje mąż sprzedający używki: papierosy, betel do żucia, ziołowe odświeżacze do ust; wszystko poukładane w równe stosiki według gatunków i cen. Są również zapałki i zapalniczki, woreczki z małymi porcjami proszku do prania, jednorazowymi szamponami i odżywkami do włosów – idealne dla osób niemających domów ani łazienek albo których nie stać na kupienie całej butelki. Gdzieś w tym wszystkim mieści się jeszcze mała lodówka, a w niej schłodzony gazowany Thums Up (indyjska odmiana coli), słodki Slice – napój o smaku mango, no i butelki z wodą. A jeśli ktoś potrzebowałby kleju, żyletki albo gumy do żucia, też je tu znajdzie. Jeśli nie w tym miejscu, to dwa kroki dalej. Bywa, że „parter” zastępuje mieszkanie. Jak udaje się tam zmieścić dwoje dorosłych ludzi, to już ich tajemnica. Indie śpią na straganach, wózkach, w rikszach, taksówkach i sklepikach – wszystkie te miejsca nocą zmieniają się w łóżka. Są schronieniem dla przechodniów w czasie monsunowych ulew, punktami zgromadzeń w okresach politycznych niepokojów i podczas świąt. Handel jest czymś więcej niż pracą – to również relacja z innymi, rozmowa, wymiana, a także rzemiosło uprawiane tu w skromnych warunkach, ale ze starannością i stylem, jakiego próżno szukać w innych rejonach świata. Jest samym życiem, niepozbawionym fantazji i radości.

Kwestia przetrwania

Praca, nawet ta ciężka, nie gasi uśmiechu ani nie przeszkadza w śpiewie. Rikszarze z Kalkuty – ostatni na świecie mężczyźni ciągnący drewniane wózki na wysokich kołach, a na nich pasażerów i pakunki – zaczynają dzień od mycia wozów zapewniających im zarobek. Wielu z nich podczas tej czynności nuci miłosne piosenki. Zdarza im się śpiewać nawet wtedy, gdy bieg­ną, z wózkiem wśród innych pojazdów, na zatłoczonej i pełnej spalin ulicy. Indyjskie władze próbowały zlikwidować riksze ciąg­nięte przez ludzi. Ale co stałoby się wtedy z niemłodymi mężczyznami, którzy nie potrafią niczego innego? I kto dowiózłby do szkół dzieci w czasie monsunowych podtopień? Kogo przywoływałyby matrony wracające z zakupów z ciężkimi siatami? Pytaniom i protestom nie było końca. Rikszarze zostali.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.

Zlikwidować jakiś zawód – rzecz prosta. Usunąć niesprawiedliwości, z których się narodził, to już sprawa złożona. Tymczasem w Indiach posiadanie pracy – choćby trudnej, nisko płatnej – pozostaje ważnym elementem tożsamości i kwestią przetrwania. Przysypiający na maleńkim siedzisku swojej rikszy człowiek jest kimś – emblematyczną postacią tego miasta, osobą wzywaną na pomoc i potrzebną. Mieć zatrudnienie to przywilej, stan upragniony. Rzeczywiste bezrobocie w Indiach nie występuje, ludzie mają tu pełne ręce roboty. Albo o nią zabiegają: łapią okazję, dają znać o swoim istnieniu, przyciągają uwagę. Nieustannie szukają zajęcia. Rikszarze czekają na klientów, uderzając w ramę wózka dłonią, do której przywiązują metalowy dzwonek. Jestem – dzyń. Skorzystaj z mojej usługi – dzyń. Czekają w nadziei, podobnie jak robotnicy budowlani, którzy siadają przy głównej arterii miasta – zbudowanej z kolonialnym rozmachem Esplanade – i ustawiają w zgrabne stożki swoje narzędzia: dłuta, kielnie, młotki, piły. Informują, jaka jest ich specjalizacja i że są do wynajęcia. Wystarczy uzgodnić cenę. Wokół nich, w najbardziej reprezentacyjnej części miasta, działają tysiące straganików. Indusi oblepili wielkie budowle – hotele, pałace i rezydencje – oceanem drobnych spraw, codziennych potrzeb, transakcjami małej skali. Pod tą plątaniną wątków i zdarzeń prawie nie widać królewskiej przeszłości.

Im bliżej wieczoru, tym większe tempo pracy. Dłonie przyśpieszają, zaspokajają coraz więcej potrzeb. Wszyscy chcą zdążyć przed nocą. Kierowcy częściej trąbią, wiszący u drzwi do autobusów konduktorzy głośniej nawołują pasażerów, mocniej buzują gary w ulicznych jadłodajniach serwujących placuszki, potrawki, curry i przekąski. Sprzedawcy wchodzą na stragany i z wysokości wykrzykują ceny. Życie wylewa się z budynków, które za dnia kryły ludzi pracujących przy biurkach. Każdy chce coś załatwić, ale też pogadać, pobyć wśród innych i pożyć, nim wszystko ucichnie. Zanim miasto wchłonie samo siebie na krótki nocny odpoczynek.

Przed zmrokiem do pracy wracają także bogowie oraz ich opiekunowie – bramini. W świątyniach trwają ceremoniały: kąpiele statuetek, obsypywanie kwiatami, smarowanie olejami, perfumowanie. Recytacje, gra na instrumentach. Składanie ofiar – świeżych girland i słodyczy. Bramin to człowiek pracujący duchowo, ale też fizycznie. Jego dłonie nieustannie czegoś dotykają, rozsmarowują tłuszcz, wyjmują słodycze z pudełka, przykładają je do statuetki i odkładają. Rozsypują kwiaty, skrapiają wodą, zapalają świece. Zbierają, ścierają, gaszą. Łączą się w namaste, chwytają za uszy, przylegają do cokołu, na którym stoi bóg. Po wielekroć powtarzają podobne czynności – mycie, przekładanie, poprawianie – przypominające zwykłe krzątanie się, służące jednak wyższej sprawie. Na tacy, oprócz darów dla bóstw, lądują pieniądze. Słudzy bogów są przecież w pracy.

Około północy wir zajęć wygasa, opadają rolety sklepików. Wszystkie skarpetki, pozłacane kolczyki i kiście bananów znajdują schronienie pod brezentem, jutą albo folią. Ktoś przypilnuje ich odpoczynku. Na przykład dozorca, okrążający targ z bambusowym kijem w ręku oraz gwizdkiem, w który dmucha, żeby odstraszyć złodziei i psy. Strażnicy, za dnia przysypiający na plastikowych krzesełkach przy bramach nowobogackich rezydencji i osiedli klasy średniej, teraz mają swoją zmianę. Pilnują dobrobytu – marzenia większości osiąg­niętego przez tak nielicznych.

Podział ról

Choć zdarza się, że rozwarstwienie ekonomiczne stanowi zarzewie aktów desperacji, a nawet brutalnych zbrodni, to większość niezamożnych Indusów woli na swoje życie zapracować, niż cokolwiek komuś odebrać. Tak jakby wciąż dominowało przekonanie, że swojego losu i kosmicznego położenia oszukać się nie da, a odmienić coś można tylko własnym trudem. Nad Gangesem praca jest sferą nadużyć i niesprawiedliwości. Ta sama robota manualna, która w Europie kosztowałaby fortunę, tu jest warta najmniej. Na Zachodzie zdążyło się to odwrócić: hydraulik może osiągać lepsze zarobki niż wykładowca akademicki, natomiast w Indiach piramida statusu nadal stoi na barkach pracujących fizycznie, w zawodach uznawanych za rytualnie nieczyste. Jednocześnie praca wiąże się tu z wieloma wartościami pozamaterialnymi, z poczuciem przynależności, jest częścią identyfikacji grupowej. Ludzie urodzeni w danych kastach tradycyjnie wykonywali określone zawody. I choć kapitalizm pozwala te ramy trochę zmieniać, to ci, którzy są w hierarchii wyżej, starają się chronić swoje pozycje – nie pozwalają masom zdobyć edukacji ani się wzbogacić. Osobami, które biorą łapówki, handlują zasiłkami dla ubogich, zatrzymują dla siebie nieproporcjonalnie dużą część zasobów albo sprzedają na czarnym rynku paliwo i żywność przeznaczone dla ubogich, są w Indiach właśnie najzamożniejsi. Im bliżej społecznych i ekonomicznych szczytów, tym brutalniejsza jest rywalizacja – o najbardziej pożądane posady poza granicami państwa. Elity marzą o wyjeździe z Indii, spełnieniem pragnień młodych z bogatych domów jest praca dla globalnych koncernów technologicznych gdzieś na Zachodzie. A więc najwyższą ambicją jest katapultowanie się poza obszar własnej kultury, z jej ograniczeniami i krępującym systemem wartości.

Na dole ekonomicznej drabiny żyje się zaś spokojniej i w większej przyjaźni. Bez prawa do marzeń o ucieczce. Tu zasobów zawsze brakuje, a potrzebujących – krocie. Pracujący na chodniku szewc nie ma z czego wydać reszty. Jest poranek, a za zszycie i oczyszczenie pary butów dostał banknot o nominale 500 rupii – przy dobrych wiatrach tyle zarobi przez cały dzień. Prosi więc znajdującego się obok sprzedawcę herbaty oraz mężczyznę, który siedzi przy krawężniku z wagą (i nadzieją, że ktoś zechce się zważyć za symboliczną opłatą), by pożyczyli mu drobne. Bez wahania sięgają do kieszonek swoich koszul, dzięki czemu on może dokończyć transakcję. Na mocy umowy społecznej i odwiecznego ładu mogą być pewni, że szewc im tę należność odda, a jutro spotkają się na tym chodniku o tej samej porze. I będą sobie nawzajem tak samo potrzebni.

Jutro rano mieszkańców Santoshpuru, dzielnicy zbudowanej przez imigrantów z Bangladeszu, obudzi obwoźny sprzedawca warzyw. Będzie krążył między piętrowymi domkami, przeciągle i nosowo wykrzykując „Waaarzyyywa!”. Tymczasem w najstarszej, północnej części miasta, wokół Shobha Bazar, w drogę wyruszą mężczyźni specjalizujący się w wymienianiu wkładów w poduszkach. Jeden pójdzie przodem, potrącając napiętą strunę, która wydaje charakterystyczny dźwięk. Za nim rower z wózkiem wypełnionym poduchami prowadzić będzie drugi człowiek. W uliczkach pojawią się też dostawcy mleka, roznosiciele gazet, śmieciarze – każdy o ustalonej porze.

Na podziale ról opiera się cały ten olbrzymi rynek pracy. Aby coś do roboty miał każdy, trzeba się podzielić. A więc w księgarni kto inny podaje klientowi książkę, kto inny wystawia rachunek, kto inny go rozlicza i wydaje resztę, a jeszcze kto inny pakuje. W Koley Market sprzedawcy papryk nie zajmują się bakłażanami, a ci od ziemniaków nie wchodzą w paradę tym od cebuli. Ludzie, którzy noszą kosze, nie ruszają skrzynek. Przy Bow Bazaar można kupić tylko złoto, a przy College Street – jedynie książki. Gdzie indziej jedzie się naprawić smartfona, gdzie indziej zamówić usługi stolarskie, a jeszcze gdzie indziej kupić kran. Po posąg boga czy bogini wszyscy udają się do osady rzeźbiarzy – Kumortuli. Ale i tam obowiązuje specjalizacja: kto inny skręca słomiany stelaż, kto inny okleja go gliną, kto inny rzeźbi i ozdabia drobnymi ornamentami, a kto inny maluje. Gotowe posągi załadować na wozy mogą tylko członkowie społeczności specjalizującej się wyłącznie w fachu transportowania oraz instalowania bóstw w pandalach – plenerowych świątyniach. Oni też odwiozą rzeźby i zgodnie ze zwyczajem po zakończeniu festiwalu wrzucą je do rzeki.

Detaliczne rozdanie ról jest jednocześ­nie zabezpieczeniem i pułapką: raz przypisane zadania trudno zmienić. Określone zawody – od profesji prawniczych po czyszczenie wychodków – wielu Indusów nadal dziedziczy po rodzicach. O ile na Zachodzie praca kojarzy się z doświadczeniem umożliwiającym awans i zmianę, o tyle w Indiach więcej ma wspólnego z wypełnianiem własnego losu. Kastowość wciąż utrudnia swobodne poruszanie się na rynku pracy, dzieciom najniżej urodzonych nie pozwala nawet marzyć o lepszym zajęciu. Kapitalistyczna machina próbuje nadgryźć ten układ, ale bez wielkich sukcesów. Zwyczaje i obrządki, niewypowiedziane reguły i rytualne znaczenia różnych zajęć – od pogardzanych po szanowane – okazują się silniejsze niż nowy system, który jest obojętny na różnice pochodzenia. W gospodarce rynkowej do kastowości dołączyła jeszcze klasowość. Razem usztywniają podział przywilejów. Dlatego przy nowo wybudowanych luksusowych osiedlach klasy średniej – wyznawców globalnej wizji dobrobytu z miejscem parkingowym, klimatyzacją, płaskoekranowym telewizorem i wygodną sofą – powstają zaraz kramiki oraz chatynki producentów usług wszelkich i slumsy, w których żyją. W każdym zamożnym domu służąca, a za rogiem pod folią krawiec i szewc. Rozdzieleni statusem, a coraz częściej także murem posesji, nie umieją bez siebie żyć. Odtwarzają odwieczne zależności, role zostały rozdane już dawno. Trwa intensywna praca nad utrzymaniem status quo.


Fotoreportaż Pauliny Wilk przedstawiający indyjskich pracowników z ulic i bazarów Kalkuty powstał w lipcu 2022 r.

Czytaj również:

Traktat o góralskiej robocie Traktat o góralskiej robocie
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Marzenia o lepszym świecie

Traktat o góralskiej robocie

Wojciech Bonowicz

Robiło się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach. I nawet gdy zdrowych nóg zabrakło. Każda para rąk miała zajęcie. A praca była rozmową, relacją, przekraczaniem egoizmu. Nie panowaniem nad kimś, lecz wzajemnością i wymianą.

Tego nie zapomnę nigdy: siedziałem w szpitalu w Zakopanem przy łóżku blisko 80-letniego górala i słuchałem jego wspomnień. Opowiadał, że w Jurgowie, skąd pochodził, ludzi oceniało się wedle ich pracowitości: szacunkiem cieszył się taki, który „robił”, to znaczy zawsze umiał znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Zdarzyło się, że jeden z gospodarzy stracił obie nogi. Kiedy po amputacji wrócił do Jurgowa, zbliżały się akurat sianokosy. Chłop, choć sam kosić nie mógł, zabrał się do strugania ostrewek (drewnianych stojaków do suszenia siana). Wieść szybko się rozeszła. „Nogi stracieł, ale jesce robi” – mówiono we wsi z podziwem.

Czytaj dalej