Są miejsca na świecie, gdzie woda jest tak gęsta od plastiku, że przypomina galaretkę. Ratunkiem dla oceanicznych stworzeń są aktywiści, którzy albo czyszczą pływające wyspy śmieci, albo chcą na nich zamieszkać.
Jest dwa razy większa niż Teksas. I trzy razy większa niż Francja. Rozciąga się między wybrzeżem Kalifornii a Hawajami, ale nie ma jednego stałego miejsca. Dryfuje, kręcą nią prądy Pacyfiku, rośnie, maleje. Wyspą nazywana jest na wyrost – to nazewnictwo z naukowego punktu widzenia nieuprawnione. Co to bowiem za wyspa, na której nie można postawić nogi? Wbrew popularnemu mitowi nie widać jej z kosmosu. W ogóle jej zresztą nie widać. Mikroplastik pływający w wodzie jest prawie niedostrzegalny, a wyspa śmieci, o której mowa, składa się w dużej mierze właśnie z niego.
Formalna nazwa to Wielka Pacyficzna Plama Śmieci (Great Pacific Garbage Patch – GPGP). Została odkryta w 1997 r. Jest najbardziej znana, ale nie jedyna. Podobne skupisko śmieci i mikroplastiku znajduje się między Hawajami a Japonią. Za powstawanie wysp odpowiedzialne są prądy morskie, które pchają w jednym kierunku dryfujące i niemogące rozłożyć się w pełni plastikowe odpadki.
Na cudzych śmieciach
Od września 2017 r. Wielka Plama ma nawet rezydentów. Jej obywatelstwo przyjął w świetle kamer były wiceprezydent USA, Al Gore. Większość pamięta go ze startu w wyborach prezydenckich w 2000 r., kiedy to na Florydzie dopiero powtórne, ręczne liczenie wskazało, że o 537 głosów