
Choć po nominowanym w ubiegłym roku do Oscara Marsjaninie nie odnotowaliśmy spektakularnego wzrostu odwiedzin na Marsie, powoli współpraca biznesu turystycznego i filmowego staje się normą.
W scenie otwierającej Spectre, ostatni film z serii z Jamesem Bondem, mogliśmy zobaczyć paradę, w której mężczyźni we frakach i kapeluszach oraz kobiety w eleganckich sukniach, z perfekcyjnie wymalowanymi w trupie czaszki twarzami maszerowali przez miasto. Była to inwencja twórcza autorów filmu, bo w stolicy Meksyku żadna taka parada w hucznie skądinąd obchodzone Święto Zmarłych – nigdy się nie odbywała. Ostatnio meksykańscy urzędnicy od turystyki zapowiedzieli jednak, że odbywać się będzie. „Po Bondzie turyści zaczęli tu przyjeżdżać i szukać karnawału z filmu” – tłumaczył meksykański sekretarz ds. turystyki Enrique de la Madrid Cordero.
Karnawał stał się tym samym – jak określiliby to antropolodzy – tradycją wynalezioną. Wybitny historyk Eric Hobsbawm twierdził jednoznacznie: „Historyczna przeszłość, w którą zostaje wpisana nowa tradycja, nie musi być długa; nie musi sięgać domniemanej, spowitej mgłą, otchłani dziejów”. Tradycję bowiem można wynaleźć z różnych powodów i w różnych celach. Nawet i dziś.
A jednym z częstszych powodów i celów, tak jak w przypadku najnowszego Bonda, są turyści i ich portfele. Wprowadzenie pochodu z trupimi czaszkami jest bowiem podobno dość misternie zaplanowanym skokiem na wyobraźnię i pieniądze odwiedzających kraj gości – meksykański rząd miał zaoferować twórcom filmu 20 mln dolarów zniżek w podatkach.
Na drugim końcu świata rosnącą od lat popularnością wśród turystów cieszy się Nowa Zelandia, w której plenerach nakręcono trylogię J.R.R. Tolkiena Władca Pierścieni. Liczba turystów po premierze pierwszego z serii filmów podwoiła się, a 6% przyznawało w badaniach, że wybrało Nową Zelandię, by zobaczyć baśniowe Śródziemie. Od lat Tolkienowskie wątki są wykorzystywane w kampaniach turystycznych organizowanych przez nowozelandzką Narodową Organizację Turystyczną.
Z kolei gdyby nie głośny film Jedz, módl się, kochaj, którego główna bohaterka grana przez Julię Roberts przechodzi mistyczne katharsis na indonezyjskiej wyspie Bali, ten kraj o wiele dłużej wychodziłby z turystycznego dołka po tsunami i zamachach bombowych, skutecznie zniechęcających turystów. W balijskim mieście Ubud do dziś bez problemu możesz z Julią jeść, modlić się, kochać, a nawet wypożyczyć skuter.
Filmy oddziałują na nas silniej niż przewodniki turystyczne lub prasa podróżnicza, kształtując nasze oczekiwania wobec odwiedzanych miejsc. Święto Zmarłych w Meksyku ma być pełne kościotrupów, Nowa Zelandia – krainą hobbitów, a balijskie Ubud – przesiąkniętym mistycyzmem miejscem mocy. Jak wiadomo, popyt wpływa na podaż, więc te miejsca szybko zmieniają się pod nasze oczekiwania. A nieświadomy tego mechanizmu turysta powraca z wakacji do domu z poczuciem, że przeżył coś autentycznego. I kupuje kolejny bilet do kina.