23 marca 2005 r. pisarka Agata Tuszyńska dowiedziała się, że jej wieloletni życiowy partner (potem mąż) ma raka mózgu. Na początku wydanej dwa lata później książki Ćwiczenia z utraty zanotowała refleksje, które towarzyszyły jej w tamtej chwili: „Tego nie można dotknąć słowem, myślałam. Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, słowo jest bezsilne. Jest odklejone od rzeczywistości, jaką miałoby ogarnąć, której mogłoby lub miałoby nieść ulgę. Nie władam już słowem. Nie sprawdziło się. Rozpacz nie zna słów”. Kolejne zdanie brzmi jednak: „To musi zostać dotknięte słowem. Nie umiem wyjaśnić tej konieczności”.
Na ponad 300 stronach autorka towarzyszy swojemu ukochanemu w odchodzeniu trwającym kilkanaście miesięcy. Zadanie nie do wyobrażenia. Z dnia na dzień jej dotychczasowe życie kończy się, a to, co przychodzi na jego miejsce, jest tak przerażające i obezwładniające, że odnalezienie aparatu pojęciowego, by móc to wyrazić, zdaje się niemożliwe. Początkowo niemożliwe jest też znalezienie języka, który pomógłby myślom objąć to, co się pisarce przydarza – perspektywę tak nieludzką, że nie tylko nie sposób jej wypowiedzieć, ale nawet się nad nią zastanawiać.
Podwójne osierocenie
W swojej książce Tuszyńska kilka razy wspomina postać, która niemalże w tym samym czasie dokonywała tytanicznego wysiłku, by ująć w słowa własną perspektywę nagłego podwójnego osierocenia (utraty męża i jedynej córki w ciągu niecałych dwóch lat). Mowa o Joan Didion, której Rok magicznego myślenia i Błękitne noce to autoanalityczne, uderzające misterną strukturą próby prowadzenia dialogu z milczącymi adresatami, zapisy zataczania kręgów wokół epicentrum żałoby i zmagania się z niezrozumiałością oraz niewyrażalnością śmierci.
Obie autorki na skutek tego, co je spotyka, przestają pisać, doświadczając – jak to określił Paul Ricoeur – „zerwania nici narracyjnej”: uwięzienia w trwającym w nieskończoność momencie traumy. Według francuskiego filozofa tego rodzaju przeżycie niszczy ciągłość między przeszłością a teraźniejszością, cierpienie jest bowiem „samą teraźniejszością, bez początku i końca”. Trauma uniemożliwia również wyobrażenie sobie jakiejkolwiek wersji przyszłości, odbiera też częściowo tożsamość – dotknięci nią tracą zdolność do świadczenia o tym, kim się stają, utknąwszy w „wiecznym teraz”. Zjawisko to wielokrotnie opisywano w literaturze, poezji i badaniach literackich. Tadeusz Różewicz „uczył się mówić od początku” po okropnościach wojny, które okaleczyły go, podobnie jak wszystkich, co ją przetrwali – na zawsze zmienieni, niczym ludzie po udarach zmuszeni od nowa raczkować, rozpoznawać pojęcia, uczyć się żyć w swoich ciałach.
Puste miejsce
Jednym z najbardziej fundamentalnych w literaturze sporów dotyczących niewyrażalności doświadczeń granicznych i traumy jest temat pisania (i moralnego prawa do niego) o Shoah. Według historiografa i narratywisty Franka Ankersmita „Holocaust powinien pozostać dla nas na zawsze »pustym miejscem«; miejscem, którego nie możemy chcieć zawłaszczyć lub faktycznie zająć w sposób, w jaki historyk ma nadzieję zawładnąć czy wejść w posiadanie przeszłości za pomocą swoich metafor”. Zgodnie z takim rozumieniem traumy zagłady ocaleni z obozów mieliby pozostać niemi – pod tą tezą podpisał się m.in. Jean-François Lyotard, argumentując, że prawomocne świadectwo mogliby dać jedynie ci, którzy zginęli. Przekonaniom o nieprzekazywalności tych doświadczeń przeczą jednak liczne próby opisania egzystencjalnego horroru ludobójstwa podejmowane przez wielu jego bezpośrednich świadków. Jacek Leociak, historyk i literaturoznawca związany z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, uważa, że niewyrażalność tę można przezwyciężać, podejmując trud i ryzyko rozumienia tego granicznego przeżycia, które jest graniczne nie tylko w sensie metafizycznym, lecz także semantycznym, ponieważ opisuje coś radykalnie nowego, czego doznający go sam jeszcze nie rozpoznaje. Analizowanie świadectw zagłady pojmowanych w ten sposób odrzuca dążenie do ustalenia na ich podstawie obiektywnego obrazu wydarzeń (którego niepodobna doszukiwać się w żadnym świadectwie traumy), skupia się zaś na dotarciu do tego, jak rzeczywistość została przyswojona, przetworzona i opisana oraz – co najważniejsze – jak w tym procesie nadano jej sens. Taka metoda badania zapisów traumy zbliża się do psychologicznego rozumienia narracji jako kreowania historii dających wartość życiowym doświadczeniom, refleksyjnego opracowywania zdarzeń, którego celem jest integracja przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, a w konsekwencji – przywrócenie życiu spójności i znaczenia.
Niepisanie
Obie pisarki w zetknięciu ze „zwykłą chwilą, która zmienia wszystko” milkną. Obie na 9 miesięcy – jakby najcięższy, niemy szok żałoby po utraconym w jednej chwili świecie trwał tyle, ile donoszenie nowego życia. Obie mierzą upływ czasu „niepisaniem”, lecz intuicyjnie starają się ratować. Tuszyńska zaczyna notować swoje myśli jeszcze za życia męża, którego nadchodzące odejście jest jednak przesądzone. Didion robi to, co instynktownie zrobiłby człowiek, by przekroczyć „zatrzaśnięcie” w tragedii zrywające wszelką komunikację ze światem niedotkniętym nią: mówi. We wstępie do Roku magicznego myślenia wspomina: „Uświadomiłam sobie, że musiałam powtarzać szczegóły tego, co się stało, każdemu, kto odwiedzał dom w ciągu owych pierwszych tygodni; wszystkim przyjaciołom i krewnym, którzy przynosili jedzenie, robili drinki i rozstawiali talerze na stole w jadalni dla gości, nieważne jak licznych, przebywających tam w porze obiadu lub kolacji; wszystkim tym, którzy zbierali talerze i chowali resztki do lodówki, włączali zmywarkę i zapełniali nasze (nie potrafiłam jeszcze pomyśleć: moje) puste mieszkanie, nawet kiedy już wycofałam się do sypialni […] i zamknęłam drzwi. Nie przypominam sobie, bym opowiadała komuś o detalach, ale musiałam to robić, bo wydawało się, jakby wszyscy je znali. W pewnym momencie rozważałam możliwość, że dowiedzieli się o tym wszystkim od siebie nawzajem, natychmiast ją jednak odrzuciłam: wersja, którą znali, była pod każdym względem zbyt szczegółowa, by mogła zostać przekazana z ust do ust. Pochodziła ode mnie”.
Narracyjna wersja traumy
Zgodnie z wiedzą opisaną w podręcznikach leczenia traumy wielokrotne powtarzanie opisów zdarzeń traumatycznych i analizowanie ich podczas terapii często sprawia, że stają się one bardziej szczegółowe i zorganizowane pod względem przyczynowo-skutkowym. W badaniach dotyczących tej kwestii ujawniony zostaje bezpośredni związek między osiąganą w ten sposób poprawą spójności opowiadania a redukcją objawów pourazowych – stworzenie narracyjnej wersji traumy wywiera pozytywny wpływ na powrót do zdrowia. W miarę jak polepsza się zdolność klientów/pacjentów do mówienia o trudnych sytuacjach chronologicznie (trauma rozsadza nie tylko język, lecz także zaburza orientację w czasie i przestrzeni) oraz analitycznie, jak również umiejscawiania ich w szerszym kontekście, zwiększa się ich poczucie perspektywy, a zmniejsza poczucie chaosu – świat wydaje się wtedy bardziej przewidywalny i uporządkowany. Nadawanie tak własnym doświadczeniom sensu staje się z czasem źródłem domknięcia: ponieważ zostają one objęte i zrozumiane, nie wymagają już ciągłego rozpamiętywania i obsesyjnie wzmożonej uwagi. Rok magicznego myślenia jest świadectwem intuicyjnego przejścia takiej właśnie drogi.
Jednak nie tylko osoby związane zawodowo z pisaniem mogą mieć dostęp do leczącego działania narracji konstruowanej na zgliszczach. Istnieje wiele praktyk terapeutycznych wykorzystujących tę odwieczną ludzką aktywność, chociażby terapia ekspresywnego pisania Jamesa Pennebakera. Ta autorska metoda – polegająca na opisywaniu bolesnych doświadczeń przez 15–20 minut dziennie – zalecana pacjentom zmagającym się z lękiem, depresją, stresem pourazowym albo będącym w trakcie leczenia onkologicznego pomaga im osiągnąć lepsze samopoczucie i równowagę emocjonalną, zredukować stres oraz zapobiec wycofaniu się z życia społecznego. Tworzenie narracji jest przecież zawsze czynnością społeczną. Umożliwia komunikowanie innym swojego doświadczenia, ale też czerpanie z doświadczenia tych, którzy przed nami przeżyli to, w czym – jak nam się wydaje – jesteśmy sami i których świadectwo może stać się dla nas drogowskazem czy pocieszeniem w cierpieniu. Zanurzenie w snute przez innych historie daje nam szerszą perspektywę poznawczą, możliwość rozepchnięcia naszego zawężonego bólem horyzontu, poznanie różnych strategii radzenia sobie ze stratą i lękiem, a w końcu dostęp do wielkich narracji zawartych w literaturze, poezji czy religii, mogących przynieść nam ulgę na poziomie bardziej złożonym niż codzienne zmagania z życiem, które nagle nas przerasta.
I Didion, i Tuszyńska w swoim procesie wydostawania się z traumy poprzez pisanie zauważają nieuniknione paradoksy. Każda z nich jako pisarka świadoma jest faktu, że jej tekst oprócz osobistego świadectwa jest również utworem literackim o określonej formie, kompozycji, strukturze, formułującym także metarefleksje nad własnym pisarstwem, zdolnością człowieka do wyrażenia podobnego doświadczenia, wreszcie nad pułapkami, które piętrzy przed nami nasz umysł, chcący z jednej strony naszego wyzdrowienia – powrotu do „normalności”, z drugiej zaś – zatrzymania przy sobie jak najdłużej utraconego obiektu, nawet za cenę „choroby”. Polska autorka rozszczepia siebie wręcz na dwie osoby: tę pragnącą przetrwać za cenę oddalenia blaknącej w pisaniu obecności ukochanego człowieka i tę, która woli pozostać w niemym cierpieniu, jednak wciąż blisko niego. „Oboje wiedzieliśmy, że jeśli chcę ocaleć, muszę to opisać. Nie tylko opisać. Opisywać. Być w pisaniu, zająć się wydobywaniem braku i sensu słowami. Ze słów i przy pomocy słów. Pisanie pozwala ponazywać uczucia, ułożyć się myślom. Choćby na okrętkę. Potem można ciąć, karczować, pielić. Ważne, by wydostać ból. Ktoś go wytańczy, inny namaluje albo zagra. Tak mówi Ona, brnąc przez bagna i urwiska, gdzie znajduje i topi słowa. A potem buduje z nich twierdze, które ta druga zabija deskami”.
Koło cierpienia
Didion pod koniec Błękitnych nocy pisze o czasie, kiedy jej córka już nie żyła, a ona sama codziennie przychodziła do teatru na monodram wystawiony na podstawie Roku magicznego myślenia napisanego po śmierci męża. „Podobało mi się przebywanie tam sam na sam ze światłami i sztuką. Podobało mi się to wszystko, ale przede wszystkim podobał mi się fakt, że chociaż sztuka skupiała się całkowicie na Quintanie, przez pięć wieczorów i dwa popołudnia w tygodniu istniało te pełne dziewięćdziesiąt minut, czas trwania sztuki, podczas których nie musiała być martwa. Podczas których ta kwestia pozostawała otwarta. Podczas których scena finałowa miała dopiero zostać odegrana”.
Próba wydobycia z siebie opowieści o traumie wydaje się perpetuum mobile: kołem cierpienia po stracie, wyzwalaniem się z niego poprzez oswajanie słowami tego doświadczenia i zanurzaniem się w nie ponownie, by odzyskać utraconą przeszłość, choćby na chwilę. „Oswajanie choroby i śmierci – pisze Tuszyńska. – Nie da się oswoić. Tak jak nie da się zapisać. A daje się przetrwać”. O sobie i zmarłym mężu zaś dodaje: „Przeżyliśmy. Przeżyliśmy jego śmierć”.