Nil wymyka się jak rebus. Nie dość, że ma kilka początków, to na dodatek skrywa się w skalistych wąwozach. Szukam go w wyschniętych korytach i ciurkających strumykach. W Afryce woda pozostaje sezonowym objawieniem, czystym cudem.
„Ta kawa potrzebuje papierosa” – uśmiecha się Elijah, odstawiając małą filiżankę, z której wysiorbał osłodzoną, gęstą arabicę. Przed chwilą nalała ją nam młoda kawiarka. Zdjęła gliniany czajnik z węgli i przyszła do nas, kołysząc biodrami w kwiaciastej sukience. Może to jest tylko podła przydrożna restauracyjka, w której zatrzymują się zmęczeni kierowcy. Może do śniadania podaje się tu kurz i smród spalin. Może jej sukienka jest rozdarta. Ale ona, gdy nalewa wrzący płyn do filiżanek, jest afrykańską królową.
Zaraz zaczniemy najtrudniejszy odcinek drogi. Przez pierwsze półtorej godziny będziemy zsuwać się serpentynami w dół, omijając skalne odłamki, drewniane wozy i zatłoczone autobusy, dociskając klocki hamulcowe na dziesiątkach zakrętów. Gdy dotrzemy na dno tego, co Etiopczycy nazywają pustynią Abay (skalistego kanionu dzielącego miasta Goha Tsion i Dejen, oba położone na wysokości 2600 m n.p.m.), zatrzymają nas wojskowi i sprawdzą, czy nie przewozimy broni lub ładunków wybuchowych, którymi moglibyśmy zniszczyć najważniejszy w kraju most. Ma 300 m długości i mogą przejeżdżać nim pojazdy z 12-tonowym ciężarem. Wybudowany przez japońskich konstruktorów, jest węzłem przeprawy między południem a północą Etiopii. Jego zniszczenie rozpłatałoby kraj na pół.
Przejazd przez most to trwający ledwie minutę dreszcz, nie wolno się zatrzymywać, czasu jest tylko tyle, by zrobić zakazane zdjęcia betonowym pylonom, stalowym linom, intensywnie brązowej wodzie w dole. Rzeka Abay jest mniejszą siostrą Nilu Błękitnego, oddaje mu wszystkie swoje wody.
Im bliżej dna kanionu, tym goręcej. Pocimy się, jesteśmy zamroczeni. Nie pomogła ani kawa, ani to, że wyjechaliśmy wcześnie. Do południa daleko, a żar jest nie do zniesienia.
„Jedźmy” – mówię.
Uciekajmy! – myślę.
Droga w górę jest dłuższa, powolniejsza. Ciągniemy na wyjącym silniku. Woda cieknie z chłodnicy, syczy pod maską. Mijamy dwie popsute ciężarówki wyładowane worami pełnymi świeżo zebranej bawełny. W trzeciej, akurat gdy się z nią zrównujemy, wybuchają dwie opony. Huk odbija się echem od czerwonych skał.
Obóz ostatniej nadziei
Świątobliwy nie jest zadowolony z mojej wizyty. Jego oczy pozostają zimne, gdy uśmiecha się, odsłaniając drobne, ostre zęby. Duchota. Odwraca smukłą dłoń wierzchem do góry i robi zapraszający, ale władczy gest.
„Usiądź” – mówi dłoń, poklepując powietrze nad ławą zbitą z kawałów eukaliptusa. Czekam, gdy rozmawia po amharsku z ogolonym na łyso mężczyzną o haczykowatym nosie. Zerkają na mnie od czasu do czasu i dalej mówią półgłosem.
Adunyę, nastoletniego pastuszka, który mnie tu przyprowadził, wyprosili za drzwi. Drzwi z blachy falistej, za którymi zebrał się potulny tłum. Każdy, kto przybywa na Górę, musi się zarejestrować, dostać błogosławieństwo. Ludzie tłoczą się, siedzą i leżą pod plandeką rozciągniętą między drzewami. Mnie przez nich przepchnięto, nie trzeba było wysiłku – biała skóra utorowała ścieżkę zdziwienia i dystansu.
Przyszliśmy tu z gadatliwym Adunyą przez wzgórza i kamieniste zbocza, wzdłuż wysuszonych o tej porze koryt rzeczek i zaoranych, czekających na pierwsze deszcze pól. Ruszyliśmy o świcie, a teraz słońce już wysoko i pali.
Siedzę w tej ciemnej budzie bez okna i czekam, aż mężczyźni skończą. Wreszcie łysy przechodzi na angielski i z usłużnym uśmiechem pyta o cel mojej wizyty. A świątobliwy, rozparty na plastikowym krześle za stołem, na którym leżą atrybuty władzy –