18 maja minęła 39. rocznica śmierci amerykańskiego pisarza Williama Saroyana.
Piłam kawę w kawiarni przy Columbus Street w San Francisco. Porannym wzrokiem ogarniałam świat za oknem, ulice, ludzi, samochody, zatrzymałam się na białej tablicy z napisem „Saroyan”. Obok zobaczyłam bar. Postanowiłam udać się tam wieczorem.
Bar nazywa się Specs’ Twelve Adler Museum Cafe i znajduje się przy William Saroyan Place, malutkiej, ślepej uliczce. Na ławce przed barem siedział i palił papierosa starszy mężczyzna w żółtym kapeluszu z siwymi, pożółkłymi od tytoniu wąsami. Uśmiechnął się.
W środku było po amerykańsku: drewniany, długi i wygodny bar, do sufitu poprzyczepiane flagi jakiejś drużyny sportowej, konfederacji (w takim stanie, jakby faktycznie pamiętała wojnę secesyjną), jakaś niczym z turnieju rycerskiego w średniowiecznej Anglii i inne. Wszystkie przywędzone papierosowym dymem, który jeszcze parę lat wstecz z pewnością unosił się nad drewnianymi stolikami. Za barem stał rosły facet po czterdziestce. Zamówiłam Sierra Nevada Pale Ale. Nalał uczciwie, tak, że piana popłynęła po zewnętrznej stronie szklanki, którą postawił na białej, kwadratowej serwetce. Dalej w głąb