Globalne ocieplenie utrudnia organizację igrzysk, ale znacznie bardziej zagraża małym lokalnym klubom. Tymczasem wielki sportowy biznes wiedzie prym w klimatycznej hipokryzji.
To dobry czas dla zeszłorocznego śniegu. Jeszcze niedawno używało się tego określenia, by zaznaczyć, że coś nie ma znaczenia, nie obchodzi nas, nie ma żadnej wartości. Wraz ze wzrostem temperatury sytuacja się zmieniła. Na nie pierwszej świeżości śniegu odbyły się igrzyska w Soczi w 2014 r., ale też niezliczone zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim, dowolnym, biegach i skokach. Coraz lepiej umiemy ów zeszłoroczny śnieg przechowywać, tzw. snowfarming pomaga trwać zimowym dyscyplinom oraz kurortom żyjącym z narciarzy i snowboardzistów. Ale tylko trwać.
Od 1924 r. zimowe igrzyska odbyły się w 21 miastach. Naukowcy alarmują, że – nawet przy zmniejszeniu emisji gazów cieplarnianych – w 2050 r. w ośmiu z nich będzie to już niemożliwe. Nie chodzi nawet o same igrzyska. Zorganizowanie zawodów raz na cztery lata to nie problem. Ale kto na nich wystartuje, jeśli nie będzie na czym trenować? Gdy powszechne szusowanie i bieganie na nartach stanie się niemożliwe, liczba profesjonalistów zacznie spadać. Może alpejczyków i biegaczy nie czeka los zdunów, zecerów i rymarzy, ale na pewno ich sytuacja nie jest jasna. „W niedalekiej przyszłości możemy pożegnać się z zimowymi sportami. Będzie je można uprawiać tylko na dużych wysokościach, przez bardzo krótki czas w sezonie” – mówi Niclas Svenningsen z ONZ.
Branża sportowa jest zatem jedną z ofiar katastrofy klimatycznej. Ale jednocześnie niewiele robi, by jej przeciwdziałać.
Pierwsi zapłacą najbiedniejsi
To jasne, że igrzyska w 2020 r. nie powinny odbywać się w środku lata – mówił kilka miesięcy temu prof. Makoto Yokohari z Uniwersytetu w Tokio. Po wybuchu pandemii koronawirusa największą sportową imprezę na świecie przełożono o rok, ale znów zaplanowano ją na przełom lipca i sierpnia. Słowa Yokohariego pozostały zatem aktualne.
To, że Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) wysłał sportowców akurat do Tokio, można jeszcze próbować zrozumieć – decydował w 2013 r., gdy świadomość klimatyczna była mniejsza. Od tego czasu rosły jednak zarówno temperatura, jak i wiedza. Zmiany terminów nikt nie brał pod uwagę, choć już sześć dekad temu było jasne, że latem w Tokio jest za ciepło i za wilgotno. Właśnie dlatego w 1964 r. olimpiada w stolicy Japonii odbyła się w październiku. Różnica polega na tym, że wtedy MKOl nie był tak uzależniony od pieniędzy z telewizji, a amerykańska NBC (za prawa do pokazywania igrzysk w latach 2020–2032 płaci 7,75 mld dolarów) o przeniesieniu imprezy nie chciała słyszeć. W październiku za oceanem trwa bowiem sezon ligi futbolu amerykańskiego NFL, kończy się rywalizacja bejsbolowej MLB, a to z pewnością odbiłoby się na wynikach oglądalności. Latem igrzyska nie mają natomiast żadnej konkurencji.
Olimpijskie władze skupiają się więc na tym, by ograniczyć ryzyko tragedii. To nie przesada, skoro w ubiegłym roku pod koniec lipca i na początku sierpnia średnia temperatura w Tokio wyniosła 33°C (w najcieplejsze dni przekroczyła 40°C), a wilgotność dochodziła do 80%. Tylko przez te dwa tygodnie w wyniku upałów 200 tys. osób wylądowało w szpitalu, z czego 70 zmarło.
Powagę sytuacji najlepiej ukazuje przeniesienie maratonów oraz chodów sportowych do Sapporo, czyli japońskiego centrum sportów zimowych. Nie wiadomo tylko, dlaczego wybrane zostały akurat te konkurencje, a na starty w skwarze zostali skazani m.in. pływacy długodystansowi (temperatura wody w Zatoce Tokijskiej w sierpniu przekracza 30°), wioślarze i wioślarki, golfiści i golfistki, wszyscy, którzy uprawiają dyscypliny odbywające się na wolnym powietrzu. Po ubiegłorocznych mistrzostwach świata juniorów w wioślarstwie, rozgrywanych w tym samym miejscu, w którym odbędą się zawody olimpijskie, kilkoro zawodników trafiło do lekarzy z objawami udaru. „Nigdy nie startowałem w takich warunkach. Od drugiego kilometra czułem się przegrzany” – mówił po ubiegłorocznym wyścigu w Tokio Tunezyjczyk Oussama Mellouli, trzykrotny medalista olimpijski w pływaniu.
Klimat podczas igrzysk zagrażał też kibicom, dlatego MKOl na walkę ze skutkami upałów przeznaczy aż 92 mln dolarów. Za te pieniądze obok obiektów sportowych zostały postawione m.in. kurtyny wodne i namioty chłodzące. Kibice mieli dostać nakrycia głowy i butelki z wodą, które mogliby wnosić na trybuny. To nowość, wcześniej było to zabronione ze względu na zagrożenie terrorystyczne.
Powtórzmy: igrzyska są świętem, więc raz na cztery lata coś się wymyśli, zaciśnie zęby, wprowadzi nadzwyczajne rozwiązania. MKOl zapowiedział zresztą, że przy wyborze następnych gospodarzy igrzysk będzie brał pod uwagę zmiany wywołane przez katastrofę klimatyczną. Paryż (ugości sportowców w 2024 r.) i Los Angeles (2028 r.) mają czas na przygotowania. Kolejni organizatorzy będą musieli zapewnić sportowcom nie tylko stadiony, boiska, hale, baseny itd., ale również zagwarantować rzecz tak podstawową jak warunki do startu.
Zdecydowanie większym wyzwaniem jest codzienność. I to tu i teraz, a nie w nieokreślonej przyszłości. W ostatnich miesiącach przez huragan Ciara odwołane zostały mecze piłkarskie w Belgii, Niemczech, Holandii i Anglii, upały wymuszały skracanie i odwoływanie wyścigów kolarskich oraz zakłócały mecze tenisowe, powodzie niszczyły boiska. Ten ostatni problem dotyczy dziś małych stadionów, na których grają amatorzy bądź półamatorzy. Ale po pierwsze, takich przypadków przybywa, a po drugie – zniszczenia bywają tak duże, że zagrażają istnieniu tych klubów, ważnych dla lokalnej społeczności. Grające w siódmej lidze Tadcaster Albion z północy Anglii naprawę zalanego boiska wyceniło na blisko 50 tys. euro. Klubu nie było stać na taki wydatek, groziła mu likwidacja. Z pomocą przyszli kibice, ogłaszając zbiórkę na platformie crowdfundingowej. Real Madryt, Barcelona, Bayern Monachium i inne futbolowe korporacje obracające setkami milionów euro kosztów odbudowy zalanego boiska w ogóle by nie odczuły. I pewnie je będzie stać, by się przed skutkami globalnego ocieplenia bronić. W tym miejscu sport odbija powszechniejsze zjawisko – według niedawnego raportu ONZ konsekwencje katastrofy klimatycznej najszybciej i najbardziej odczują najbiedniejsi.
Bez plastiku, ale samolotem
Na początku roku klubowe konto Olympique Lyon wrzuciło na Twittera zdjęcie piłkarzy wsiadających do samolotu, który miał ich przetransportować na mecz z Paris Saint-Germain. Lyon od francuskiej stolicy dzieli raptem 400 km, to zaledwie 2 godziny podróży pociągiem. „Tylko oni nie przejmują się tym, że sytuacja klimatyczna stała się krytyczna” – komentowała francuska europarlamentarzystka z Partii Zielonych Karima Delli.
A to nie jest najbardziej drastyczny przykład. Piłkarze z Paryża na mecz z Dijon (300 km, 1,5 godziny jazdy pociągiem) też polecieli samolotem. W tym samym czasie klubowy autobus pokonał tę drogę pusty – po to, by odebrać drużynę z lotniska. Piłkarze Realu Madryt samolotem dostawali się nawet na mecze do oddalonych o 200 km Salamanki i Valladolidu. Za każdym razem wypuścili do atmosfery 2,7 ton CO2. Gdyby wybrali pociąg, emisja wyniosłaby 0,35 tony.
Kluby tłumaczą, że decydują się na samoloty, bo dzięki temu piłkarze docierają na miejsce w optymalnej formie. I przywołują przykład sprzed dekady, gdy przez wybuch wulkanu Eyjafjallajökull Barcelona musiała jechać autobusem do Mediolanu na półfinał Ligi Mistrzów z Interem. Po 13 godzinach podróży przegrała 1:3. W tym przykładzie więcej jest jednak myślenia magicznego niż racjonalnych argumentów. Tamta podróż została zorganizowana w ostatniej chwili – gdyby wcześniej zdecydowano się na transport naziemny, z pewnością zdołano by zapewnić komfort zawodnikom. Nikt też nie wymaga, by z dnia na dzień kluby zupełnie zrezygnowały z podróży lotniczych. Ale mogłyby je znacznie ograniczyć.
To ma znaczenie, bo piłkarze spędzają w podróżach niewiele mniej czasu niż na boisku. W ostatnich dekadach futbolowe władze grzeszyły bowiem brakiem umiaru, powiększały rozgrywki, nie zważając na wydolność ludzkich organizmów i kalendarza. Na początku lat 90. w fazie grupowej Ligi Mistrzów grało 8 zespołów, teraz – 32. Do mistrzostw Europy także dopuszczano 8 drużyn, teraz – aż 24. Na mistrzostwa świata zapraszano 24 reprezentacje, w 2026 r. będzie ich dwa razy (!) więcej. Od dawna nie ma to żadnego sportowego sensu, ale im więcej meczów, tym większe pieniądze od stacji telewizyjnych, a im więcej uczestników, tym więcej usatysfakcjonowanych krajowych działaczy. A zadowolony działacz chętniej odda w kolejnych wyborach głos na obecne władze.
Rozdęte turnieje trudno jednak zorganizować, czego dowiodą najbliższe mistrzostwa Europy (również przełożone na następny rok), zaplanowane w 12 miastach od Baku do Dublina, od Petersburga po Rzym. Kibic reprezentacji Polski tylko w pierwszej fazie pokona co najmniej 6000 km (Warszawa–Dublin–Bilbao–Dublin). A przecież po wyjściu z grupy piłkarze Jerzego Brzęczka mogą zagrać w Budapeszcie (kolejne 2300 km). Władze europejskiej piłki twierdzą, że latający to tu, to tam piłkarze, kibice i VIP-y wyprodukują podczas turnieju 425 tys. ton dwutlenku węgla. Po jego zakończeniu w krajach goszczących mecze zostanie natomiast zasadzonych – za pieniądze UEFA – po kilkadziesiąt tysięcy drzew. Biorąc jednak pod uwagę, że odbywające się wyłącznie na francuskich boiskach ostatnie mistrzostwa Europy odpowiadają za emisję 517 tys. ton CO2, szacunki dotyczące tegorocznej imprezy są, delikatnie mówiąc, optymistyczne, a według aktywistów klimatycznych – niewiarygodne. „Sadzenie drzew jest świetne, lecz nie rozwiązuje problemu, nie zmniejsza emisji dwutlenku węgla” – mówi Andrew Welfle z University of Manchester.
Rozrzucone na kilkanaście państw mistrzostwa Europy są jednym z wielu przykładów bezmyślności i braku wyobraźni piłkarskich działaczy. Oni tylko przypadkiem mogą wybrać rozwiązanie, które przysłuży się klimatowi.
Weźmy następne mistrzostwa świata w Katarze, które zapowiadają się na inne od wszystkich poprzednich. Pierwsze nad Zatoką Perską, pierwsze zaplanowane na przełom listopada i grudnia, wreszcie pierwsze na takiej małej przestrzeni. Najdalej położone stadiony dzieli kilkadziesiąt kilometrów, wszystkie połączy linia metra, więc będzie to nie tylko mundial niesamolotowy, lecz także niesamochodowy. Ale to nie jest tak, że piłkarscy bonzowie wybrali to miejsce w trosce o klimat. Dostali milionowe łapówki od władz Kataru (dzięki śledztwom dziennikarzy niemieckich i brytyjskich nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości). Na początku upierali się zresztą, by turniej odbył się latem. Zrezygnowali dopiero, gdy okazało się, że katarskiej temperatury (zbliżającej się do 50°C) nie wytrzymają ani piłkarze, ani kibice.
Mundial w 2026 r. pod wieloma względami znajdzie się na drugim końcu skali. Jeszcze nigdy piłkarskie mistrzostwa nie odbywały się na tak wielkiej przestrzeni. Turniej w Kanadzie, USA i Meksyku wygeneruje aż 3,6 mln ton CO2. FIFA wybrała gospodarzy w połowie 2018 r., gdy trzeba było być wyjątkowo odpornym na wiedzę, by nie zauważać, co się dzieje.
Piłce nożnej warto się przyglądać, bo wyznacza trendy, a inne dyscypliny bezrefleksyjnie kopiują jej rozwiązania. W XXI w. spuchły również mistrzostwa Europy siatkarzy i siatkarek, piłkarzy i piłkarek ręcznych, koszykarzy i koszykarek. Turnieje organizowane wszędzie i zarazem nigdzie zaczęły odbywać się regularnie. Rozrzucone na cztery kraje od Finlandii po Turcję i od Francji po Łotwę wymuszają podróże lotnicze, choć nie ma powodu, by organizować te imprezy w mniejszej liczbie krajów, na mniejszej przestrzeni.
Żeby było jasne: ani futbol, ani sport nie odpowiadają za klimatyczną katastrofę. Nawet gdyby piłkarze, koszykarki, siatkarze i siatkarki nie istnieli, sytuacja byłaby tragiczna. Chodzi o hipokryzję. Piłkarskie firmy – od UEFA i FIFA zaczynając, na klubach kończąc – wykalkulowały, że walka z globalnym ociepleniem przysłuży im się wizerunkowo, więc co chwilę ogłaszają, że tak dbają o murawy, by oszczędzić jak najwięcej wody, na stadionie nie sprzedają jedzenia w plastikowych opakowaniach, wyposażają piłkarzy w zielone koszulki mające przypominać o środowisku. A potem wsadzają ich w samolot, by lecieli na mecz mający się odbyć tuż za miedzą.
Opróżnianie łódki łyżeczką
W Pirenejach twierdzą, że sobie poradzili. Władze Luchon-Superbagnères, leżącego trochę nad granicą z Hiszpanią, a trochę pod Tuluzą, do bóju z katastrofą klimatyczną wysłały helikoptery. Ostatniej zimy na tamtejszych stokach tak bardzo nie było śniegu (trudno, żeby był, skoro temperatura utrzymywała się w okolicach 10°C), że istnienie kurortu traciło sens. Kiedy zbliżały się ferie, magistrat wynajął helikopter, by zwiózł ze szczytów 50 ton śniegu. W lokalnym budżecie operacja będzie wyglądała na znakomity interes. Koszt zamknął się w 6 tys. euro, bez śniegu straty byłyby dziesięciokrotnie większe.
Ekolog Patrick Jimena napisał na Facebooku, że przypomina to opróżnianie łódki łyżeczką do herbaty w trakcie tsunami. Ten bon mot nie oddaje jednak istoty sprawy. Jest nią to, że wysyłanie w góry napędzanego silnikiem benzynowym helikoptera sprawia, że za kilka lat będzie on musiał latać jeszcze wyżej, by znaleźć śnieg. I wyżej. Ale kiedyś nie znajdzie go nawet na najwyższych górach.
Ten sam sposób myślenia co w Luchon-Superbagnères obowiązuje na sportowych szczytach. Są tacy, którzy liczą, że dyscypliny uprawiane na wolnym powietrzu przetrwają dzięki klimatyzacji. Zupełnie nie zwracają uwagi na to, że urządzenia chłodzące tylko pogarszają sytuację.
Inni liczą, że zimowy sport uratuje sztuczny śnieg. Owszem, coraz lepiej umiemy go wytwarzać, nie potrzeba już nawet do tego ujemnej temperatury, ale za to niezbędna jest woda. A jej też brakuje. W skali makro i mikro. Polska już dziś należy do krajów, które mają najmniejsze zasoby wody w Unii Europejskiej, według magazynu „Science” w 2050 r. z dostępem do wody pitnej może mieć problem aż 5 mld ludzi.
Równie naiwne jest liczenie na to, że cały zimowy sport przeniesie się do hal. Zadaszonych stoków jest coraz więcej – w Dubaju, Madrycie, New Jersey, w położonych niedaleko polskiej granicy Druskienikach. Najwięcej powstało w Chinach szykujących się do organizacji najbliższych zimowych igrzysk. Wszystkie wciąż są jednak ciekawostką, nie uratują profesjonalnej rywalizacji.
Kolejny raz okazuje się zatem, że sport nie jest ani lepszy, ani gorszy od środowiska, w którym funkcjonuje. Wiedza o trwającej katastrofie klimatycznej jest powszechna, jej skutki odczuwamy na co dzień. Ale nic się nie zmienia – do atmosfery wypuszczamy coraz więcej gazów cieplarnianych, w centrum Europy wybory wygrywają formacje udające, że problemu nie ma, negacjonista klimatyczny może jesienią drugi raz zostać prezydentem USA. Sportowe władze – niezależnie od tego, czy mówimy o piłce nożnej, igrzyskach czy koszykówce – też są na etapie „jakoś to będzie”. I właściwie nie wiadomo, co musiałoby się jeszcze wydarzyć, by zrozumiały, że to „jakoś” może być nie tylko dla zawodników, trenerów i kibiców, lecz także dla nich samych – działaczy – zabójcze.