Archiwistka natury
i
Anna Atkins, "Mak polny", 1861 r./zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Archiwistka natury

Maciej Świetlik
Czyta się 5 minut

Oto pierwszy album fotograficzny w historii, doskonałe połączenie nauki i sztuki. Jego autorka, Anna Atkins, przez ponad sto lat pozostawała anonimowa. Dziś jej błękitny świat znów odzyskuje blask.

Fakt, że Anna przyszła na świat w 1799 r. w Anglii, nie sprzyjał jej naukowej karierze. Wiktoriańska epoka z panującym duchem biologicznego determinizmu i purytańską obyczajowością widziała kobietę przede wszystkim w roli rodzicielki i matrony. Matka Anny, spełniwszy główny społeczny obowiązek, zachorowała w połogu i po półtora roku osierociła dziecko. Gorzka ironia tego zrządzenia losu jest być może taka, że nieszczęście to pomogło Annie w realizacji jej pasji. Silna więź, jaka łączyła ją z ojcem, Johnem George’em Childrenem, umożliwiła jej rozwój na polu, które wykraczało poza wąską scenę przeznaczoną do odegrania społecznej roli kobiety. Ojciec, uznany chemik i zoolog, sekretarz Towarzystwa Królewskiego,

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Szałas, szałwia i szamani
Opowieści

Szałas, szałwia i szamani

Ewa Pluta

Wzięłam udział w ceremonii szałasu potu. W rytuale, który od setek lat stanowi istotną część kultury rdzennej ludności amerykańskich kontynentów. Czym jest dzisiaj? Produktem z duchowego supermarketu czy drogą do oczyszczenia dla zagubionych we współczesności?

„W szałasie potu narodzisz się na nowo” – obiecywał mi kolega, od niedawna rozbudzony duchowo. Z supermarketu religii brał, co chciał: ceremonie kakao, wyprawy w poszukiwaniu wizji, rytualne palenie ognia agnihotry o wschodzie i zachodzie słońca. „Szukał siebie” w ceremonii rapé oraz intuicyjnym tańcu. Zasiadał w męskich kręgach i mówił, że „na świat trzeba patrzeć z poziomu serca, nie rozumu”. „New Age żyje” – myślałam z przekąsem o wysypie eklektycznych ofert duchowych. Ja próbowałam trzymać sztamę z rozumem, ale nie wyszło. Nie wiedziałam, co mnie ostatnio uwiera, aż wreszcie nazwałam ten stan po imieniu: antropotęsknota. Po długich miesiącach koronawirusowej izolacji tęskno mi było do człowieka, do przedstawiciela mojego gatunku. Żeby go odnaleźć, weszłam do szałasu potu. Podczas ceremonii nie chciałam narodzić się na nowo – brzmiało to jak szemrana, coachingowa obietnica bez pokrycia. Chciałam zaleczyć antropotęsknotę.

Czytaj dalej