Wzięłam udział w ceremonii szałasu potu. W rytuale, który od setek lat stanowi istotną część kultury rdzennej ludności amerykańskich kontynentów. Czym jest dzisiaj? Produktem z duchowego supermarketu czy drogą do oczyszczenia dla zagubionych we współczesności?
„W szałasie potu narodzisz się na nowo” – obiecywał mi kolega, od niedawna rozbudzony duchowo. Z supermarketu religii brał, co chciał: ceremonie kakao, wyprawy w poszukiwaniu wizji, rytualne palenie ognia agnihotry o wschodzie i zachodzie słońca. „Szukał siebie” w ceremonii rapé oraz intuicyjnym tańcu. Zasiadał w męskich kręgach i mówił, że „na świat trzeba patrzeć z poziomu serca, nie rozumu”. „New Age żyje” – myślałam z przekąsem o wysypie eklektycznych ofert duchowych. Ja próbowałam trzymać sztamę z rozumem, ale nie wyszło. Nie wiedziałam, co mnie ostatnio uwiera, aż wreszcie nazwałam ten stan po imieniu: antropotęsknota. Po długich miesiącach koronawirusowej izolacji tęskno mi było do człowieka, do przedstawiciela mojego gatunku. Żeby go odnaleźć, weszłam do szałasu potu. Podczas ceremonii nie chciałam narodzić się na nowo – brzmiało to jak szemrana, coachingowa obietnica bez pokrycia. Chciałam zaleczyć antropotęsknotę.
Do przyrody też było mi tęskno. I do przestrzeni. W Bolimowskim Parku Krajobrazowym, zaledwie 70 km