Artefakt Miłosza Artefakt Miłosza
Opowieści

Artefakt Miłosza

Anna Mitchell
Czyta się 9 minut

I świeciło to miasto, którym po latach wracałem,
I przepadało życie, Ruteboeufa albo Villona.
Potomni już narodzeni, tańczyli swoje tańce.
Kobiety patrzyły w lusterka z nowego metalu.
Po co było to wszystko, jeżeli mówić nie mogę.
Stała nade mną ciężka, jak ziemia na swojej osi.
Leżał mój popiół w puszce pod ladą baru.

– Czesław Miłosz, I świeciło to miasto

Aby powrócić, musimy najpierw odejść – albo pozwolić, by coś odeszło od nas.

***

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jesień w Berkeley. Zmierzcha. Kręcę się z E. po wyłożonych kostką uliczkach niedaleko uniwersytetu, na którym wykładał Czesław Miłosz. Zapuszczamy się w przesuszony gaj eukaliptusowy, rozmawiamy od niechcenia. Dziecko w czerwonym płaszczyku (jakże musi mu być w nim gorąco) płacze, płacze, płacze bez końca. Pachnie rozwojem. Trochę jaśminem. Kiedy dostrzegamy zatokę San Francisco, stajemy. Stop. Kropka. Przemysł, fabryki, samochody, domy, wszystko to emituje zanieczyszczenia. Moglibyśmy rozrysować sobie matryce świateł, horoskopy we wszystkich odcieniach żółtego. Pojawiają się rozrzucone z rzadka gwiazdy, jak nakłucia w miąższu nieba.

***

Następnego dnia znajduję książkę w domu matki, w szafce z drewna mangowca. To angielski przekład Wierszy wybranych Czesława Miłosza, wydanie z 1981 r. ze wstępem Kennetha Rexrotha. Okładka w bielach, czerniach, szarościach i zieleniach, w palecie północnej zimy. W środku podpis autora, zapisany piórem.

***

Miłosz urodził się w 1911 r. na terenie dzisiejszej Litwy. Od 1960 do 1993 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Do Polski wrócił ponad 10 lat przed śmiercią. Nie wiem, kiedy został mu podsunięty ten zbiór wierszy, ani nawet jak znalazł się w posiadaniu mojej rodziny. Wiem jednak, że to było po tym, jak otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury w 1980 r., dziewięć lat po narodzinach mojej matki. Genealogia.

***

Moja matka jest córką Polaka, który urodził się w bombardowanym Londynie.

Miłosz mówił, że język to ojczyzna. Pisał po polsku.

Moja matka swojej ojczyzny nigdy się nie nauczyła. Jej siostra też nie. Ani ja.

Istnieje żal za domem, żal za artefaktami i żal za językiem – to także żal za pamięcią albo ludźmi, którzy w tej pamięci się gnieżdżą.

***

Powracam do jednego wiersza – I świeciło to miasto. Bezimienny podmiot liryczny wraca do miasta, które było kiedyś, jak się można domyślać, jego domem. Jest znajome i obce zarazem, odmienione przez odległość i czas. Trudno zignorować paryskość tego miejsca; mamy tu odniesienia do średniowiecznego poety Villona i humorysty Rutebeufa, mamy bar i nabożny podziw zmieszany z niepewnością (Paryż był dla Miłosza pierwszym miejscem azylu i wygnania). Podmiot liryczny to podróżnik – obserwuje miasto i jest przez miasto obserwowany. Wystawia się na pokaz (aby być widocznym, dostrzeżonym) – jest voyeuremflâneurem zarazem, przejezdnym i wichrzycielem.

Miłosz – który doświadczył reżimów, konfliktów i wygnań – pisał o historii, o tym, co zachowane i stracone przez pryzmat tragizmu, lecz nie bez przewrotności. W swojej twórczości, a zwłaszcza w tym wierszu, zdołał uchwycić pozaczasowe, emocjonalne, a nawet estetyczne prądy utraty.

***

Miejsca, w które zabrałam ten wiersz: Kalifornia, Maine, Nowy Jork. Jabłkowy sad, metro na Bronks, samochód z wypożyczalni. Maroko. Pokryty laminatem kuchenny blat w mieszkaniu pewnego mężczyzny. Toaleta publiczna, ławka. Czarna, skórzana torba bez metki, wyłożona jedwabną podszewką w kwiatowy wzór. Mieszkanie. Hotel. Dom.

Można też odczytać to jako spis miejsc, w które ten wiersz zabrał mnie.

***

Miłosz trzymał w rękach tę książkę, moją książkę, ten przedmiot, ten artefakt, choć nie wiem, kiedy. Wyobrażam sobie ślady jego ciała, że jakiś martwy naskórek albo włos zawieruszył się pod obwolutą. Jego ślad, niedający spokoju. Oscyluję między zachwytem a rozpaczą.

„Jestem tu” – tymi słowami Miłosz otwiera swoją książkę Widzenia nad Zatoką San Francisco. Jego słowa niosą się echem. Jestem tu. Jestem tu. Jestem tu.

Być tu, teraz – to być na planecie nagrzewającej się w bezprecedensowym tempie.

***

Pojęcia „solastalgia” po raz pierwszy użył niemal 20 lat temu australijski filozof Glenn Albrecht, by opisać żałobę społeczności, których środowisko naturalne zostało trwale zmienione lub zniszczone przez zjawiska związane z kryzysem klimatycznym. Stworzył to słowo przez połączenie łacińskiego solacium, oznaczającego ukojenie lub pociechę, i greckiego algia, czyli ból. To doświadczenie odrębne od traumy. Po angielsku stało się wszechobecne w dyskusjach o żałobie ekologicznej.

Zaczęliśmy tęsknić za niemożliwym. Jak za domami, utraconymi w wyniku katastrofy naturalnej, eksmisji lub podnoszącego się poziomu wód. Odczuwamy smutek na nowe sposoby.

***

Przesilenie. W domu mojego ojca, w stanie na północy kraju, śnieg przyciska nasz dom do ziemi. Przyglądam mu się z salonu, pomarańczowego jak cytrusowa miazga i pełnego okien. Mięsiste masy śniegu na kiściach jemioły, na kubłach przed domem sąsiadów, na ich czerwonym samochodzie. Na brązowym płocie, słupie telefonicznym, na gałęziach cedru.

Wróciłam do tego miasta po długiej nieobecności. I świeciło to miasto, świeciło latarniami, zanieczyszczającymi noc.

***

Czy ta ekologiczna żałoba może się stać trwałym aspektem życia na Ziemi w konwulsjach nowych, coraz brutalniejszych katastrof, podnoszących się i kwaśniejących oceanów, topniejących lodowców, znikających gatunków, pogłębiającej się nierówności ekonomicznej, suszy, głodu, toksycznej wody, toksycznych odpadów?

***

Chciałabym spytać poetę, jak napisać elegię dla mojego tonącego miasta.

Chciałabym spytać, jak spisać ostrzeżenia dla ludzi z przyszłości, którzy może nie będą mówić w naszych językach. Jak powiedzieć: „Uwaga, odpady radioaktywne”. Jak zasygnalizować „Wysypisko”.

Chciałabym spytać, jak zapisać, co czyści.

Chciałabym spytać, jak zapisać, co jest elektryczne, co krwawi, co żyje, kiedy czuję taki smutek.

Chciałabym zrozumieć wdzięk tej katastrofy i to, jak mam nie płakać.

***

I świeciło to miasto stanowi spekulatywną przygodę i oferuje spekulatywną odpowiedź. Czas jest punktem zbiegu. Wiersz – teraźniejszość – zawisa właśnie w tym punkcie. Służy kontroli ruchu na skrzyżowaniu epok.

Obserwuje się tam artefakty i przestrzeń, jak w muzeum, ale takim, które eksploduje w akwarium pełnym galaretowatej masy, która wszystko zatrzymała, rozrzucone i zawieszone, pod powierzchnią. Przedmioty wymienione w wierszu: czernidła do rzęs, alabastrowe słoiki, menstruacyjne przepaski egipskiej księżniczki, prochy samego podmiotu lirycznego.

To obraz apokaliptyczny i zupełnie apokalipsą nieprzejęty zarazem – czymkolwiek ona jest, była lub być by mogła.

***

Nowy Jork, luty. Już trzy miesiące minęły od mojej i E. wspinaczki na wzgórze w Berkeley. Piszę do niego: „Czy jest jakieś słowo na nostalgię za chwilowym domem?”. Nie odpisuje.

Wysyłam mu zdjęcie szarobiałego śniegu na ulicy. Jest wietrznie, więc śnieg nie pada, tylko leci ze wszystkich stron.

Aby złapać śnieg, trzeba wiedzieć, że nie można go za mocno ściskać ani przyglądać mu się ze zbyt małej odległości. Ciepło i oddech – w przekładzie fraza „Wciąż uparcie trzymam się życia” – stanowią zagrożenie. Czy tę samą sztuczkę stosujemy wobec kryzysu klimatycznego: staramy się nie patrzeć z bliska? Co to za labirynt sobie zbudowaliśmy? Czy fetyszyzujemy orbitujący, gnający spiralą i pędem ruch ku końcowi?

***

Obawiam się konserwatywnej podszewki nostalgii. W połączeniu z tęsknotą za historią nieistniejącej nigdy homogeniczności nostalgia może przybierać formę nacjonalizmu, dyskryminacji i białej supremacji.

Solastalgię jednak można uznać za nowy rodzaj nostalgii i tęsknoty. To tęsknota za utraconym środowiskiem, a zatem za niemożliwym.

***

W tym nowym mieście. Zwalniam, kiedy mijam szaleńców, ale nigdy się nie zatrzymuję. Sól na drodze przeżera mi zamek w bucie, więc noszę go z rozpiętym.

Idę do astrolożki. Czyta mój kosmogram, przyglądamy się swoim twarzom w ekranie komputera, niezdolnym cokolwiek poczuć. Pokazuje mi ametyst, puszkę coli i matrioszkę.

Próbuję zapisywać na dłoniach, ale ona za szybko mówi. Później udaje mi się odczytać tylko słowa z kciuka: „Piszemy ku niemożliwościom, skrobiemy jelita możliwego świata w poszukiwaniu próbek DNA, wyobrażamy. Szukamy tego, co przepadło (a zatem czym jest przeszłość, czym przyszłość)”.

***

Wierzchołek fali to grzebień. Poeta, spocony i niespokojny, ma życie przeczesane grzebieniami poczytalności/obłędu, czytelności/nieczytelności, płodności/przeznaczenia.

Znalazłam tę książkę miesiące, może już lata temu, w domu niezamieszkiwanym już przez moją matkę. W posiadaniu i w byciu wziętą w posiadanie kryje się przypadkowość, brzydota, ale też stan łaski.

***

Jestem w posiadaniu tej książki-talizmanu.

Zawiera ona przyszłości jeszcze nieskomercjalizowane siłą (to, co Monsanto zrobiło z nasionami).

Co może dla nas zrobić poezja – coś mutowalnego i hybrydowego, zwielokrotnionego i niespętanego? Czy da się zwrócić językowi jego (dzikość)?

***

Deszcz. Nowy Jork. Idę z przyjaciółką do muzeum. Pokonujemy 50 przecznic na piechotę, żeby zaoszczędzić na dojeździe. Czas trwonimy tak, jakbyśmy miały go w bród. Pielgrzymujemy w milczeniu, potem się rozkrzykujemy i znów cichniemy.

Kłopot w tym, że muzeum – archiwum wielości, wielokrotności – opiera się skojarzeniom. Jest kruche i nieruchome. A jednak Miłosz jednym zamaszystym gestem wersu wyszarpuje obrus spod starannie rozmieszczonych cudzych martwych przedmiotów. Zwraca im nazwy i menstruację. Pozwala zarosnąć brudem.

***

Kilka lat temu znalazłam książkę autora posługującego się mową, której mój język zapomniał, lecz ciało nie. Radio szumiące w matczynej kuchni. Rozmowy o burzach piaskowych, uchodźcach na Morzu Śródziemnym.

Kilka lat temu byliśmy młodsi, lecz wciąż starożytni.

Pamiętam, jak wdarła się zima. Rozkład. Gdybym była Marguerite Duras, powiedziałabym, że twarz miałam zrujnowaną, choć w zasadzie nie wyszłam wtedy jeszcze z nastoletniości. Ładny dzień, w rozmowach z sąsiadami kiwaliśmy głowami zgodnie, śnieg topił się nam wokół tenisówek.

Będziemy tęsknić do nieosiągalnego już zimna, takiego, co mrozi ślinę na wargach. Będzie nas dręczył głód suchej, pękającej skóry. Będziemy pragnąć rzeczy, których jeszcze nie wiemy, jak się pragnie.

Zmierzyć się z tym. Anonimowi w obliczu czasu patrzymy w pryzmaty, chwytające słońce, księżyc, światła pociągu.

***

Moglibyśmy zapytać: A co jeśli dom jeszcze się nam nie przydarzył? A co jeśli przeminął wieki temu?

Musimy zapytać: Jak utrzymać (się) dom(ów) w obliczu straty?

***

Zastanawiam się – nie sięgając po porównania do błyskawicznej brutalności zbrojeń, głodu, katastrof naturalnych i wojny – czy poeci, którzy przeżyli traumy swoich pokoleń, są w stanie ukoić nasze ekologiczne lęki, choćby tylko dając nam słowa i obrazy do zbudowania własnych gniazd, ołtarzy i stosów pogrzebowych.

Na parapecie trzymam zasuszoną różę. To kwiat zmodyfikowany genetycznie, artefakt.

***

Staram się tylko uchwycić tę solastalgię, tę powolną żałobę, coś zdradliwego i magicznego, tak cichego, że łatwo się odwrócić i przekonać do uwierzenia w wygodę życia tu i teraz, może nawet w spełnieniu. A co się stanie, gdy spojrzymy jej w twarz?

Czytaj również:

Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego
i
fot. Frida Torgeby
Marzenia o lepszym świecie

Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego

Anna Tatarska

Biegał najszybciej, najdłużej, najdalej. Kiedy jednak doznał poważnej kontuzji, Markus Torgeby, obiecujący szwedzki ultramaratończyk, w jednej chwili musiał pożegnać marzenie o karierze zawodowego biegacza. Wtedy zniknął.

Zamieszkał w tipi w jämtlandzkiej puszczy. Nauczył się tam rozpalać ognisko i na nim przyrządzać jedzenie. Odkrył jadalne i lecznicze rośliny. Poznał las od ściółki po korony drzew. Żył tak cztery lata. Przyroda pomogła mu poskładać się na nowo.

Czytaj dalej