Chodził po ulicach Zakopanego olbrzymi, piękny, nasępiony – takiego zobaczyłam po raz pierwszy jako dziewczynka.
Przede wszystkim widziało się jego chmurne, wspaniałe oczy, nie patrzące na nikogo, a zaraz potem, bo szedł szybko, olbrzymie łydy, opięte w grube wełniane pończochy. Była widocznie zima, ho pamiętam jeszcze bardzo grubą, watowaną kurtkę, futrzaną czapę, nasuniętą na zmarszczone brwi, krótkie „sportowe” spodnie i narciarskie buciory, z których wystawały owe heroiczne łydy, dające pojęcie o reszcie struktury ich właściciela. Nosił sławne imię i nazwisko: Stanisław Witkiewicz, po ojcu, znakomitym malarzu i krytyku, jednym z „odkrywców” Tatr i twórcy „stylu zakopiańskiego”, ale nosił jeszcze drugie imię – Ignacy. Zresztą, bawiąc się kapryśnym słowotwórstwem zarówno w twórczości swojej, jak w życiu, sam sobie nadał mnóstwo nazwisk: Witkacy, Witkasiewicz itd. Z pierwszych, na pół dziecięcych wspomnień pamiętam jeszcze jakieś mętne słuchy, jakoby ojciec nie kazał mu się wcale uczyć, jakoby wychowywał go zdała od książek, na „łonie” natury, niemal, jak pierwotnego człowieka. Nie wiem skąd się te słuchy wzięły i w jakiej mierze odpowiadały prawdzie, w każdym razie, jeśli coś było w nich rzeczywistego, to rezultat takiego prymitywnego wychowania okazał się dość osobliwy.
Poznałam się z Witkacym już jako dorosła osoba. Był wówczas autorem niezliczonych, surrealistycznych obrazów, które straszyły w wielu mieszkaniach inteligencji warszawskiej i krakowskiej, setek fascynujących, choć nie „malarskich” (jak twierdzili plastycy) portretów, malowanych zawsze tą samą manierą, katastroficznych i dekadenckich powieści oraz sztuk, w których obok niezrozumialstwa i mętniackiej filozofii trafiały się znakomite, trafne sceny, zaprawione przepysznym często humorem. Witkacy miał gorących zwolenników, równie gorących przeciwników. Jednych raziła jego przeraźliwa manieryczność, kabotyństwo, poza, a w twórczości jego widzieli wyłącznie efekciarstwo, inni uważali go niemal za geniusza.
Ciekawe, że bliski tym ostatnim był Boy-Żeleński. Trudno sobie było wyobrazić dwóch bardziej różnych ludzi: jeden skromny aż do przesady, drugi