Jest w Malawi muzyczny rytuał wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO, który poprzez taniec oraz muzykę bębnów leczy choroby i przepędza demony. I jest w Polsce mała wytwórnia, która wydaje poświęcone mu płyty – zarówno dokumentalne, jak i eksperymentalne. O ceremonii vimbuzy i pracy nad tym szczególnym albumem opowiada warszawski etnograf i szef oficyny 1000Hz Piotr Cichocki.
Jan Błaszczak: Płyta Umoyo Wa Muthempire (Live In the Temple) to zapis wyprawy malawijskiego zespołu Tonga Boys do świątyni, gdzie odprawiana jest vimbuza – taniec, podczas którego tancerze zostają owładnięci przez duchy przodków. To rytuał i praktyka medyczna, według UNESCO niematerialne dziedzictwo kulturowe ludzkości. Z drugiej strony – praktyka, której niechętne są krajowe władze i Kościół. Zacznijmy więc od podstaw: jaki konkretnie jest status vimbuzy w Malawi?
Piotr Cichocki: Skomplikowany. Z jednej strony to władze Malawi przedłożyły stosowne dokumenty komisji UNESCO do rejestracji jako element niematerialnego dziedzictwa kulturowego, a w Mzuzu – czyli w stolicy tego regionu – muzeum miejskie przygotowało z tej okazji wystawę dotyczącą vimbuzy. Próbowano więc ją opakować jako element kultury lokalnej, również po to, by ją później sprzedać w ramach przemysłu turystycznego. Z drugiej, vimbuza dla większości Malawijczyków powiązana jest jednak z duchami przodków i walką z czarownictwem, które dla wielu Afrykańczyków stanowi społeczny fakt.
Co to znaczy, że vimbuza walczy z czarownictwem?
Vimbuza ukształtowała się na początku XX w., trochę w opozycji do upowszechnianych wtedy Kościołów chrześcijańskich jako kult