Z Flixbusa na dworcu autobusowym Intermodal wysiedliśmy około czwartej nad ranem. Wszystko było pozamykane, żadnego baru, zero klubów nocnych, sklepów 24h. Mężczyzna wywożący śmieci powiedział, że kawiarnie to najwcześniej od szóstej, siódmej. Mówił dobrze po angielsku, w przeciwieństwie do większości Hiszpanów. I Basków też. Byliśmy w Bilbao – najpopularniejszym mieście Kraju Basków i wcale nie jego stolicy, jak wydaje się wielu turystom, którzy nie wiedzą, że około 60 km na południowy wschód leży Vitoria-Gasteiz.
Poszliśmy w stronę parku, by poczekać na ławce, i naszym oczom ukazał się budynek, który wygląda trochę jak stacja kosmiczna, a trochę jak wielkie urządzenie kuchenne – Muzeum Guggenheima. Wielu ludzi uważa Bilbao za architektoniczną awangardę i faktycznie krajobraz miasta, pełnego starych kamienic o wysokich oknach podbijających nowoczesne konstrukcje, sprawia wrażenie bałaganu, ale grającego równą nutę. Jak np. most La Salve, z którym łączy się dekonstruktywistyczny wygibas muzeum, a któremu 30 lat po budowie, z okazji 10. urodzin muzeum, dorobiono charakterystyczny czerwony łuk. Łuk góruje nad okolicą. Nowe nie jest wtrącane w przestrzeń przypadkiem, tylko z sensem, w rytm miejskiego życia, jak kolejny szyld na budynku, kolejna galeria, droga, połączony z placem skwer.
Falisty czas
Frank O. Gehry na zewnątrz muzeum porozrzucał i poskładał od nowa tytan i szkło, a w środku zaaranżował fantastyczną przestrzeń do przeżywania sztuki. Tak jak Frank Lloyd Wright zrobił to w starszej, nowojorskiej wersji. Kolejne sale i korytarze współgrają z rzeźbami, sztuką wideo-art, Rothką, Beuysem, Rauschenbergiem, pochodzącym z Kraju Basków Eduardem Chillidą albo Katalończykiem Antoniem Tàpiesem.
W jednej sali mamy szansę znaleźć się w różnych wymiarach czasowych. Chodząc między stalowymi konstrukcjami Richarda Serry, można dostać zawrotu głowy, który tutaj wyda nam się naturalnym stanem rzeczy. The Matter of Time to wielka rzeźba spod znaku site-specific, czyli sztuki zintegrowanej z miejscem, w Bilbao jest zainstalowana na stałe. Wielkie płyty tworzą korytarze, które pochylają się i odchylają, wiją, niektóre w grupie wężowatych wstęg, inne w spiralach – po wszystkich chodzimy, spacerujemy albo kręcimy się, tracąc poczucie czasu, który jest tu naginany, wyginany, niby istnieje, a jednak inaczej niż w zegarkach, kalendarzach i na rozkładach jazdy.
Takie faliste podejście do czasu można też przyjąć, włócząc się po mieście. W Bilbao podczas włóczenia się bez celu można obserwować psy. Jest ich tutaj tak dużo, że wydaje się, że prawie wszyscy mają psy. Głównie kundle. Spacerują z właścicielami pomiędzy starymi kamienicami, na tym baskijskim kamieniu i betonie. Sporo jest tutaj kamienia i betonu, a raczej mało zieleni, drzewa wyrastają z betonu, parki nie rzucają się w oczy nawet na mapie Google i dziwi mnie, gdy czytam w Internecie, że to zielone miasto. Ale może jest zielone, tylko gdzie indziej, gdzieś dalej. Na pewno znane jest jako jedno z najbardziej przyjaznych psom miast w Europie. Są hotele dog-friendly, restauracje dog-friendly, sklepy dog-friendly, transport dog-friendly, a jeśli ktoś chce na Bilbao popatrzeć z góry Artxanda, to dla psów przewidziany jest specjalny wagonik kolejki.
Przerwa na obiad
W Bilbao można jeść po baskijsku, katalońsku, walencyjsku (można też, jak wszędzie na świecie, po włosku czy amerykańsku). My wybraliśmy to pierwsze –poszliśmy do Mercado de La Ribera. Market dzieli się na dwie części: taką do kupowania produktów i taką do kupowania gotowców i napojów. Kolejne stoiska z pysznym (nietanim) jedzeniem w stylu przegryzek (alternatywna nazwa La Ribera Gastro Plaza wiele tu mówi), do tego piwa, wina, ławy ze stolikami. Takie markety są już wszędzie, Berlin, Madryt, Kraków, Filadelfia, Nowy Jork. Hipsterskie śniadania, miejsko-klaso-średnie lunche i turyści. My wzięliśmy pintxosy, czyli baskijską wersję tapasów – małe kanapeczki z dodatkami, np. z hiszpańską szynką, serem i cukinią, z anchois i pastą rybną, z kiełbaskami i minisadzonym jajeczkiem, z krokietem, z owocami morza, na słono i na słodko. Można kupić, ile się chce, i wziąć do stolika w środku albo na taras, skąd rozpościera się widok na rzekę (a raczej Ría de Bilbao, czyli ujście trzech rzek: Nervión, Ibaizabal i Cadagua) i piękne kolorowe kamienice po przeciwnej stronie, ze zdobionymi donicami, z kwiatami na parapetach, z praniem suszącym się na poręczach balkonów albo białą flagą z napisem „Euskal preso eta iheslariak etxera”. To hasło organizacji Etxerat wspierającej rodziny osób, które za działalność na rzecz Krajowego Ruchu Wyzwolenia Basków albo ETA, zostały aresztowane, a następnie rozlokowane po więzieniach w całej Hiszpanii oraz Francji. Przez to ich bliskim bardzo trudno ich odwiedzać. Organizacja pomaga tym rodzinom, walczy o poprawę warunków w więzieniach, informuje o problemach państwowe i międzynarodowe instytucje, a przede wszystkim działa na rzecz powrotu osadzonych do domu.
Jeśli chodzi o picie, to lepsze będzie wino. Sławne piwo san miguel smakuje pospolicie, nie dajcie się nabrać. A wino można pić wszędzie, np. na Plaza Nueva, czyli głównym placu miasta. Otaczają go neoklasycystyczne kamienice i kawiarnie, restauracje, ogródki, w których siedzi trochę lokalsów i turystów. Turyści mogą tu robić to, co lubią robić najbardziej, a więc siedzieć na krzesełkach z nogami pod kątem rozwartym, z dłońmi na komórkach opartych na brzuchach, mrużąc oczy przed wakacyjnym słońcem i uśmiechając się na lekkim rauszu do myśli o niemyśleniu o domu, pracy, praniu, ubezpieczeniu samochodu i politykach w telewizji. To wszystko przy winie. Do wyboru mamy klasyczne miejsca, jak restauracja Víctor Montes, której wejście ugina się od ozdób, i współczesne, jak restauracja Bertoko Berria, której szyld przypomina lizaka. Są prawdziwe dania i city-breakowe krewetki w panierce, piwa, wina i góry pintxosów. Żeby posiedzieć rozłożyście przy winie, my wybraliśmy, a jakże, Café Bar Bilbao. Zdążyliśmy tylko powiedzieć, że wybieramy białe, i siwy kelner poszedł, bez pytań o to, jakie. Wrócił z tacą, butelką, kieliszkami, otworzył, nalał, ciach, ciach – i tyle. Gdy go po chwili wołaliśmy, to już nas nie słyszał, uwijając się między stolikami, przy niektórych dłużej, z uśmiechem. Ale my nie byliśmy prawdziwymi klientami, byliśmy tylko turystami, skarbonkami, które rozbijane są w momencie odkorkowania butelki, taka jest prawda i wie to każdy sensowny kelner na świecie.
Dlatego na kolejne wino – jak się później okazało cenowo i gatunkowo podobne – poszliśmy gdzie indziej. Wam też radzę trochę wspiąć się i znaleźć jakiś mały bar, przy którym jest duży zgiełk – ludzie w spranych podkoszulkach i bawełnianych sukienkach, wokół stolików biegają psy, przy fontannie bawią się dzieci, a na kieliszkach są ślady szminek poprzednich klientów. My znaleźliśmy La Jarrita Helá. Jest przy placu, na środku którego znajduje się zjazd do parkingu podziemnego, a z trzech stron wyrastają bloki. Nie ma fontanny i był tylko jeden pies, ale za to był zgiełk, bawiące się dzieci i szminka na przyniesionym kieliszku (ale przecież można poprosić o zamianę). Nad stolikami wisiała markiza, pod nią stały białe, plastikowe krzesła i stoliki z podajnikami do serwetek z logo Coca-Coli. A wino chłodziło się w plastikowych pojemnikach. Klimat najlepszy.
Koniec przerwy. Baraka. Słowo wywodzi się z arabskiego i znaczy błogosławieństwo. W Bilbao tych błogosławieństw jest sporo, najwięcej w dzielnicy San Francisco. To dzielnica artystyczno-żulerska, gdzie jest brud i street art, śmieci, rejwach, prawda i imigranci. Niewiele jest tu do zrobienia. Można sklep otworzyć i to są właśnie te baraki, Carniceria Al Baraka, Carniceria-Fruteria El Baraka. Można też zostać barberem – salonów barberskich jest tutaj jeszcze więcej niż sklepów.
Chodziliśmy w kurzu miasta, mijając pachnące z daleka egzotycznością baraki i barberów, knajpy z barami we wzorzyste kafle, wymyślne kawiarnie pełne rupieci, galerie, plakaty, graffiti, wytatuowaną, zakolczykowaną młodzież, kolorowych artystów, proszącego o papierosa Polaka, dziewczyny o farbowanych włosach i chłopaków o wystylizowanych brodach, w dresach albo długich szatach mimo upału, choć może na upał najlepszych, którzy też w tym kurzu chodzili.
Miasto i cała reszta
Gdy nie chce się już być w Bilbao, to można z niego wyjechać. Na południe w stronę winnic La Riojy, na zachód w stronę Kantabrii, Asturii i w końcu Galicji, na południowy wschód do Aragonii i Katalonii albo na północ na plażę. Jak ktoś lubi plaże, to najlepsze są ponoć te na L. Była niedziela i cała północna Hiszpania ruszyła smażyć się na plażach, Laga (na L!), Lapatza, Ogella Hondartza, Karraspio, sznur aut zaparkowanych na każdym skrawku zieleni, w każdej zatoczce, na każdym poboczu, w każdych krzakach od ujścia Urdaibai aż po granicę z Francją.
Po trzech godzinach szukania w końcu je zobaczyliśmy – puste miejsce. Zaparkowaliśmy, jakbyśmy puzzla wkładali w obrazek. Na dół zeszliśmy stromymi schodami, chyba nieużywanymi, bo krzaki i śmieci, a tam bas Rogera Watersa wydobywał się z głośników przy barze. Playa de Arrigorri. Ten Pink Floyd pasował tam jak skrzypce do kebaba. Bar wsadzony był w jakiś stary, kamienisty budynek, trochę jakby dworzec, a trochę basen. Przy stolikach z czerwonymi parasolami ludzie pili lany w plastik san miguel especial. Między nimi krzątał się ratownik, którego dziupla z czerwonym krzesełkiem Coca-Coli wbita była w ścianę na górze budynku. Nad wszystkim górował baskijski napis „HONDARTZAINTZA”. Nie stała się naszym udziałem jakaś plaża all inclusive, ale miejska w miasteczku Ondarroa, godzinę drogi od Bilbao bez korków.
Zza otaczających plażę drzew wyrastały pionowe bloki, które równie dobrze mogłyby wyrastać w kraju o wiele niższym PKB. Wyglądały, jakby ledwo się trzymały, w las wkopane, a nie w fundamenty. Większość ludzi z tej plaży mieszka pewnie w tych blokach. Pewnie co druga rodzina ma klimatyzator głośny jak stara pralka, a u co piątej nie działa. W kuchniach – wyobrażałam sobie, siedziąc na ręczniku w klasycznej plażowej pozycji jak kobieta z Morning Sun Hoppera – stoją stoły przykryte obrusami ze starymi plamami po winie, które tamtejsi rybacy kupują w kartonach, sześć butelek po 2,5 euro za sztukę. Na plaży lodówki turystyczne chłodziły napoje, klapki leżały porzucone w biegu do wody, radosne dzieci budowały wieże z piasku, gdzieś w oddali pływała biała motorówka, a trochę bliżej ktoś wiosłował na desce. Na murze przy plaży wielki napis: „WELCOME TO THE BASQUE COUNTRY!” i poniżej: „THIS IS NOT SPAIN NOR FRANCE”. A pod nim przekreślone dwie flagi, Hiszpanii i Francji.
Tego pierwszego poranka w Bilbao znaleźliśmy w końcu otwarty sklep. Ktoś z nas chciał do sklepikarza powiedzieć eskerrik asko, czyli „dziękuję” po baskijsku, ale nic z tego nie wyszło. Albo źle wymówił, albo sklepikarz nie wiedział, o co chodzi – w Bilbao baskijski wcale nie jest taki popularny. Bardziej w wioskach, w miasteczkach, tam rzeczywiście jest BASQUE COUNTRY. Za to w Bilbao wciąż wszędzie można natknąć się na baskijskie flagi oraz charakterystyczne berety i to nie tylko w sklepach z turystycznymi pamiątkami. Trochę tych sklepów jest, owszem, ale poza tym to miasto sobie żyje swoim własnym życiem. Nie wygląda bogato. Nie ma tam co szukać ludzi w stylu europejskiej klasy średniej o dyskretnej elegancji za kilkaset euro. I bardzo dobrze, bo ta zwyczajność jest fajna. Północna Hiszpania plus trochę południowej Francji, Europa pełną gębą plus imigranci, bez których już ona wcale taka pełna nie jest. Trochę bałaganu, trochę smrodu i trochę zapachów. Trochę coś nie idzie, ale działa, jak trzeba. Jak z tymi popielniczkami. Jest zakaz palenia w ogródkach, więc w Bilbao wygląda to tak, że prosisz o popielniczkę, a oni pokazują, by strzepywać na ziemię. Patrzysz wokół i faktycznie: wszyscy palą, a pod stolikami mnóstwo niedopałków.