
„Kosz z owocami” – to metafora, za pomocą której Peter Rees, urbanista przez prawie 30 lat czuwający nad planami zagospodarowania londyńskiego City, tłumaczy swoją koncepcję urbanistyczną dla centrum brytyjskiej stolicy. Ma być dużo, bogato i różnorodnie. Każdy budynek w biznesowym centrum miasta został zaprojektowany przez innego „stararchitekta”. Swym kształtem wywołuje natychmiastowe skojarzenia – z krótkofalówką, korniszonem, odłamkiem czy tarką do sera. Konkuruje z innymi, by choć na chwilę przykuć naszą uwagę. Jeden ma w tym celu nawet własne konto na Twitterze. Inny wbrew logice rozszerza się ku górze, by z dostępnego gruntu wycisnąć jak najwięcej powierzchni użytkowej – tej najdroższej, bo wysoko położonej i z widokiem. Oto współczesna architektura spektaklu, zaprojektowana przez media i ekonomię, obliczona na krótkotrwały efekt „wow” i jak największe przychody.
O tym, skąd wzięło się takie podejście do projektowania i jakie są tego skutki dla dzisiejszego miasta opowiada brytyjski krytyk architektury, Tom Dyckhoff, w znakomitej książce Epoka spektaklu. Perypetie architektury i miasta w XXI wieku wydanej w Polsce niedawno przez wydawnictwo Karakter. Przyglądając się z niepokojem, ale i z nieskrywaną fascynacją, sylwecie współczesnego Londynu, Dyckhoff zastanawia się, jak to się stało, że „budynki dziwne, krzykliwe i ostentacyjne okazały się normą, a nie wyjątkiem”. Dziś za każdym nowym projektem stoi ambicja powtórzenia „efektu Bilbao”, a przynajmniej wywołania w nas dreszczu emocji, ekscytacji, zainteresowania. Dyckhoff nazywa ten nurt architektoniczny „Wowhausem”, co tłumaczy jako „dziwne nowe formy, które przemawiają do naszego upodobania do nowinek”, „budynki, które porażają cię i mówisz: Jasna cholera”. Są obliczone na maksymalny efekt – ale tylko z zewnątrz, bo wewnątrz pozostają zupełnie nijakie. W swoim programie funkcjonalnym starają się być jak najbardziej neutralne i elastyczne, by łatwo reagować na zmienne potrzeby rynku nieruchomości.
Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy, Dyckhoff cofa się do końca lat 70. XX w. Na zachodzie Europy dobiegała wówczas końca epoka państw opiekuńczych, a wraz z nią wygasały państwowe zlecenia dla architektów na szpitale, szkoły czy osiedla społeczne. Architektura i jej projektanci musieli nagle się odnaleźć w nowej wolnorynkowej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której warunki zabudowy wyznaczał deweloper, a w briefach projektowych zaczął pojawiać się wymóg medialności (a dziś „instagramowalności”) przestrzeni. W urzędach – tu przykład ze stanu Michigan – zasiedli koordynatorzy ds. miast cool, a grunt pod zabudowę był nieustannie i wbrew prawom fizyki rozciągany i powiększany do góry i na boki, by przynosił jak największy dochód. „By naprawdę zrozumieć architekturę, trzeba pojąć związki władzy, które za nią stoją – stwierdza autor. – By naprawdę zrozumieć dzisiejszą architekturę, trzeba sprawdzać, kto za nią płaci”.
Wraz ze zmianą sposobu projektowania przyszła też zmiana w pojmowaniu roli architekta. Z architekta artysty, takiego jak renesansowy Filippo Brunelleschi (który specjalnie wycinał modele budynków w rzepie, żeby po jej wyschnięciu i skurczeniu się nie były możliwe do odczytania przez budowniczych bez jego udziału), czy modernistycznego architekta demiurga, który wraz z architekturą projektował cały styl życia, projektant przeistoczył się w architekta celebrytę, który równą wagę co do budynków przykłada do autopromocji. Dyckhoff tej nowej roli architekta poświęca kilka rozdziałów – towarzyszy krążącemu między studiami telewizyjnymi i w biegu korygującemu projekty Danielowi Libeskindowi, podpada pieniącemu się na sam dźwięk słów „spektakl” i „ikona” Frankowi Gehry’emu oraz bierze pod lupę świadomą „antycelebryckość” Rema Koolhaasa.
Choć wydaje się, że dla współczesnej architektury i miasta nieustanne podążanie za efektem „wow” jest ślepą uliczką, autor nie wróży „Wowhausowi” rychłego końca. Lepiej byłoby chyba, gdyby nie miał racji. Co prawda przy każdym większym konkursie architektonicznym opinia publiczna domaga się jeszcze „nowego Bilbao”, ale jednocześnie zaczyna być wyczuwalna inna tendencja – zmęczenie spektaklem, zwrócenie się ku bardziej „treściwej” architekturze, a nawet świadome powstrzymywanie się od budowania. Nie da się jednak ukryć, że pałeczka jest po stronie tych, którzy za architekturę płacą. Ci zaś, jak pokazuje Dyckhoff, nie tracą impetu, by budować „bardziej” – wyżej, drożej i coraz bardziej spektakularnie – i zmieniać nasze miasta w nieustanny architektoniczny spektakl.