Zabliźnianie się ran jest może procesem cudownym, ale – umówmy się – śledzenie go nie jest przesadnie ekscytujące.
Julianna Barwick nieźle wstrzeliła się ze swoją czwartą płytą. Już sam jej tytuł działa łagodząco. A spokój jest teraz w cenie – zwłaszcza w kraju, w którym katastrofalne skutki pandemii zbiegły się z eskalacją politycznego sporu. Mam na myśli, oczywiście, Stany Zjednoczone. W tym wirze złych emocji zjawia się nagle wokalistka, która mówi o cudzie uzdrowienia, fenomenie zasklepiających się ran. Za jej myślą podąża muzyka: kojąca, eteryczna, melodyjna. Czyli taka jak zawsze. W przypadku Healing Is a Miracle zmieniły się jedynie okoliczności słuchania, reszta u Barwick została po staremu.
Muszę przyznać, że od czasu ciepło przyjętego albumu The Magic Place z 2011 r. mam problem z twórczością Barwick. Z jednej strony nawiązuje ona do tradycji, którą absolutnie uwielbiam: do przestrzennego, nieśpiesznego dream popu. W bardziej piosenkowych momentach wychodzi z niej spadkobierczyni Elizabeth Fraser (a nawet Enyi), w tych wolniejszych, bardziej ambientowych, łatwo o skojarzenia z grouper, a nawet z twórczością Briana Eno. Sęk w tym, że celebrując tych bohaterów, kompozytorka nie popychała ich muzyki ani o centymetr. Co gorsza, ostatnimi czasy zdarzało jej się ubierać te inspiracje w podniosłe, lekko kiczowate postrockowe formy (See, Know).
Na Healing Is a Miracle Barwick z jednej strony kontynuuje podróż tą zgraną, mało mnie przekonującą ścieżką, ale z drugiej – wprowadza na nią wreszcie pewne urozmaicenia. Flagowym reprezentantem tego pierwszego nurtu jest In Light z udziałem Jónsiego. Barwick już wcześniej zdradzała zainteresowanie twórczością Islandczyków, podejmując współpracę z producentem – a prywatnie partnerem wokalisty – Alexem Somersem. Rezultat jej tegorocznej kooperacji z muzykiem Sigur Rós jest łatwy do przewidzenia: podniosła, infantylna piosenka. Tak bardzo zapatrzona w twórczość autorów Ágætis byrjun, że aż karykaturalna. Na szczęście po przebrnięciu przez – trzecie na płycie – Healing Is a Miracle zaczyna się robić ciekawiej.
Safe to jeszcze stuprocentowa Barwick: gęsto nałożone na siebie pętle wokaliz, smyki i medytacyjna atmosfera. Z tej krainy łagodności wyłania się jednak zaskakująco niepokojące Flowers, w którym wokalistce towarzyszy utrzymany w jednostajnym tempie, ale zmieniający swoje natężenie chropowaty, elektroniczny podkład. Obrane z rytmu Wishing Well to na tyle ładna próbka enowskiego ambientu, że nie mam zamiaru karcić jej za epigoństwo. Udaną drugą stronę albumu zamyka wreszcie kooperacja z Nosajem Thingiem, która nawet jeśli nie realizuje potencjału takiego dreampopowo-elektronicznego crossoveru, wystarcza, by dawać nadzieję na jakieś nowe otwarcie. Na jakiekolwiek otwarcie.
Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ