Cud z odzysku Cud z odzysku
Przemyślenia

Cud z odzysku

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Zabliźnianie się ran jest może procesem cudownym, ale – umówmy się – śledzenie go nie jest przesadnie ekscytujące.

Julianna Barwick nieźle wstrzeliła się ze swoją czwartą płytą. Już sam jej tytuł działa łagodząco. A spokój jest teraz w cenie – zwłaszcza w kraju, w którym katastrofalne skutki pandemii zbiegły się z eskalacją politycznego sporu. Mam na myśli, oczywiście, Stany Zjednoczone. W tym wirze złych emocji zjawia się nagle wokalistka, która mówi o cudzie uzdrowienia, fenomenie zasklepiających się ran. Za jej myślą podąża muzyka: kojąca, eteryczna, melodyjna. Czyli taka jak zawsze. W przypadku Healing Is a Miracle zmieniły się jedynie okoliczności słuchania, reszta u Barwick została po staremu.

Muszę przyznać, że od czasu ciepło przyjętego albumu The Magic Place z 2011 r. mam problem z twórczością Barwick. Z jednej strony nawiązuje ona do tradycji, którą absolutnie uwielbiam: do przestrzennego, nieśpiesznego dream popu. W bardziej piosenkowych momentach wychodzi z niej spadkobierczyni Elizabeth Fraser (a nawet Enyi), w tych wolniejszych, bardziej ambientowych, łatwo o skojarzenia z grouper, a nawet z twórczością Briana Eno. Sęk w tym, że celebrując tych bohaterów, kompozytorka nie popychała ich muzyki ani o centymetr. Co gorsza, ostatnimi czasy zdarzało jej się ubierać te inspiracje w podniosłe, lekko kiczowate postrockowe formy (See, Know).

Na Healing Is a Miracle Barwick z jednej strony kontynuuje podróż tą zgraną, mało mnie przekonującą ścieżką, ale z drugiej – wprowadza na nią wreszcie pewne urozmaicenia. Flagowym reprezentantem tego pierwszego nurtu jest In Light z udziałem Jónsiego. Barwick już wcześniej zdradzała zainteresowanie twórczością Islandczyków, podejmując współpracę z producentem – a prywatnie partnerem wokalisty – Alexem Somersem. Rezultat jej tegorocznej kooperacji z muzykiem Sigur Rós jest łatwy do przewidzenia: podniosła, infantylna piosenka. Tak bardzo zapatrzona w twórczość autorów Ágætis byrjun, że aż karykaturalna. Na szczęście po przebrnięciu przez – trzecie na płycie – Healing Is a Miracle zaczyna się robić ciekawiej.

Safe to jeszcze stuprocentowa Barwick: gęsto nałożone na siebie pętle wokaliz, smyki i medytacyjna atmosfera. Z tej krainy łagodności wyłania się jednak zaskakująco niepokojące Flowers, w którym wokalistce towarzyszy utrzymany w jednostajnym tempie, ale zmieniający swoje natężenie chropowaty, elektroniczny podkład. Obrane z rytmu Wishing Well to na tyle ładna próbka enowskiego ambientu, że nie mam zamiaru karcić jej za epigoństwo. Udaną drugą stronę albumu zamyka wreszcie kooperacja z Nosajem Thingiem, która nawet jeśli nie realizuje potencjału takiego dreampopowo-elektronicznego crossoveru, wystarcza, by dawać nadzieję na jakieś nowe otwarcie. Na jakiekolwiek otwarcie.


Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

 

Czytaj również:

Pan i pani Smith Pan i pani Smith
Przemyślenia

Pan i pani Smith

Jan Błaszczak

Drugi album folkpopowej artystki Phoebe Bridgers ukazał się dzień przed pierwotnie zapowiadaną premierą. Kalifornijka zdecydowała się na ten ruch, by wyczekiwany Punisher nie trafił na półki w budzący aktualnie szczególne emocje w USA Dzień Wyzwolenia. Może artystka kierowała się empatią i trafnie odczytała nastroje społeczne, a jednak trochę szkoda, że tym samym jej album nie ukazał się razem z wydanymi w Juneteenth płytami Boba Dylana i Neila Younga. Bo jeśli bić się z gigantami o uwagę, to właśnie taką płytą.

Zacznijmy od tego, że Punisher to najlepsza płyta Bridgers, włączając w to jej nagrania z Boygenius i Better Oblivion Community Center. Piosenki tu zebrane to delikatny folk w duchu Cat Power czy Elliotta Smitha, który – podobnie jak u przywołanych artystów – nie wstydzi się swoich popowych zapędów. Inna sprawa, że ten mariaż nie zawsze udaje się Bridgers. Intymne, kameralne Garden Song budzi u mnie najlepsze skojarzenia z piosenkami Joni Mitchell czy The Big Thief. Bardziej prostolinijne Kyoto to po prostu dobra radiowa piosenka w stylu Neko Case. Po drugiej stronie skali umieściłbym natomiast Chinese Satellite z jej stadionowym, iście Coldplayowym refrenem. Jak łatwo odczytać, Bridgers najbardziej przekonuje mnie w kameralnych, ascetycznych momentach. Sufjanowskie zakończenie I Know The End czy Velvetowski motyw w ICU są świetnie zrealizowane, ale no cóż – wolę oryginały. Natomiast te balladowe „snuje” pokroju Moon Song, Halloween czy Punisher robią na mnie duże wrażenie.

Czytaj dalej