Pan i pani Smith
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Pan i pani Smith

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Drugi album folkpopowej artystki Phoebe Bridgers ukazał się dzień przed pierwotnie zapowiadaną premierą. Kalifornijka zdecydowała się na ten ruch, by wyczekiwany Punisher nie trafił na półki w budzący aktualnie szczególne emocje w USA Dzień Wyzwolenia. Może artystka kierowała się empatią i trafnie odczytała nastroje społeczne, a jednak trochę szkoda, że tym samym jej album nie ukazał się razem z wydanymi w Juneteenth płytami Boba Dylana i Neila Younga. Bo jeśli bić się z gigantami o uwagę, to właśnie taką płytą.

Zacznijmy od tego, że Punisher to najlepsza płyta Bridgers, włączając w to jej nagrania z Boygenius i Better Oblivion Community Center. Piosenki tu zebrane to delikatny folk w duchu Cat Power czy Elliotta Smitha, który – podobnie jak u przywołanych artystów – nie wstydzi się swoich popowych zapędów. Inna sprawa, że ten mariaż nie zawsze udaje się Bridgers. Intymne, kameralne Garden Song budzi u mnie najlepsze skojarzenia z piosenkami Joni Mitchell czy The Big Thief. Bardziej prostolinijne Kyoto to po prostu dobra radiowa piosenka w stylu Neko Case. Po drugiej stronie skali umieściłbym natomiast Chinese Satellite z jej stadionowym, iście Coldplayowym refrenem. Jak łatwo odczytać, Bridgers najbardziej przekonuje mnie w kameralnych, ascetycznych momentach. Sufjanowskie zakończenie I Know The End czy Velvetowski motyw w ICU są świetnie zrealizowane, ale no cóż – wolę oryginały. Natomiast te balladowe „snuje” pokroju Moon Song, Halloween czy Punisher robią na mnie duże wrażenie.

Nieśpieszne tempa i ascetyczne aranżacje dają Bridgers przestrzeń, by mogła nam zaoferować to, co ma najlepszego. Bo jedna rzecz, że po prostu świetnie się słucha jej czystego, śpiewającego na granicy szeptu głosu. Co ciekawe, w jej manierze momentami słyszę wyraźniejszy wpływ Elliotta Smitha (Halloween) niż folkowych wokalistek. Przede wszystkim jednak w tych spokojniejszych momentach albumu jeszcze mocniej działają pisane przez Bridgers teksty. W dużej mierze są to osobiste, poetyckie historie o zagubieniu, rozpadających się relacjach i drobnych dziwactwach. Niby nic nowego, ale podane jest to wszystko z wykorzystaniem niesztampowych metafor, błyskotliwych obserwacji i ciętego, sardonicznego humoru. Tak jest we wspaniałej pierwszej zwrotce Halloween o mieszkaniu w sąsiedztwie szpitala czy w Moon Song z głośnymi już linijkami: „We hate Tears in Heaven/but it’s sad that this baby died”. Zresztą sam tytuł albumu świadczy już o nietuzinkowym spojrzeniu na świat i poczuciu humoru artystki, dla której tytułowy Punisher (Wymierzający karę) oznacza namolnego, nieznośnego fana. W przypadku napisanej przez Bridgers piosenki jest nim ona sama w stosunku do wspomnianego już kilkakrotnie Elliotta Smitha.

Smutny, lecz brylujący dowcipem, kameralny, acz przebojowy Punisher momentalnie zrobił z Bridgers gwiazdę. Ja mam w stosunku do niego obiekcje, ale przede wszystkim mam słabość do kameralnych ballad z tekstami rodem z wagi ciężkiej. Dlatego polecam, choć z zastrzeżeniami.


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

 

Czytaj również:

Słodko-gorzki półkownik
Przemyślenia, Sztuka + Opowieści

Słodko-gorzki półkownik

Jan Błaszczak

Neila Younga z lat 1969–1979 stawiałbym przeciwko każdemu. Serio, rzucajcie swoich Beatlesów i Floydów! Dalej, wybierajcie dowolne dekady Dylana czy Sonic Youth! Sięgajcie po Kraftwerk lub A Tribe Called Quest! Wyciągajcie Fugazi z rękawa! Ja tylko przyklasnę, bo doprawdy – wspaniałe wybory! Winszuję. A ja jednak pozostanę przy swoim. Może to odrobinę zaskakujące, bo Young nie doczekał się w Polsce należnego mu statusu. Mam wrażenie, że większą estymą cieszy się wśród fanów grunge’u, którzy poznali go dzięki Pearl Jam, i wielbicieli alt-country docierających do niego poprzez płyty Wilco czy War On Drugs niż wśród słuchaczy pamiętających jego największe płyty. Ale może to kwestia pokoleniowa? Niezależnie od tego, stawiam na Younga, który ma jedną, niepodważalną przewagę nad wymienionymi wyżej ikonami – jego złota dekada wciąż staje się coraz lepsza.

Niewątpliwie jest to ewenement, że w XXI w. Neil Young z lat 70. wciąż rośnie w siłę. I to wcale nie metafora sugerująca, że dopiero dziś publiczność poznaje się na Harvest, After the Gold Rush czy Everybody Knows This Is Nowhere. Nic z tych rzeczy. Wydany właśnie Homegrown jest drugim ukazującym się w krótkim czasie albumem studyjnym Younga z tamtej epoki, który dopiero teraz ogląda światło dzienne. Jak filmowe półkowniki płyty Younga czekały na swój moment niemal pół wieku. W przypadku genialnego Hitchhiker to wytwórnia nie była zachwycona jakością materiału. Przy czym chodziło nie o same kompozycje, ale o surowość nagrania i wyczuwalnie upalonego artystę za mikrofonem. Wydaje się, że sam Young łatwo dał się przekonać, że wiele z tych utworów zyska na ponownej, mniej spontanicznej rejestracji, z czym niżej podpisany nie może się zgodzić.

Czytaj dalej