Czad: Soir de Lune Czad: Soir de Lune
Przemyślenia

Czad: Soir de Lune

Maciej Stroiński
Czyta się 5 minut

Witam Państwa w wigilię tak zwanego: „I po świętach!”, Christmas: dzień drugi, dzień początku końca. W Anglii nazywa się to Boxing Day i nie oznacza bicia się na ringu, oznacza wielką wyprzedaż.

Idą w obrót rzeczy z pierwszego tłoczenia, świeżo poświąteczne. Czego jakimś cudem zdołano jeszcze nie sprzedać, jest dosprzedawane. Bo co można robić w szale okołoświątecznym, który zaczął się w Black Friday, czyli miesiąc temu, i to tak nie działa, żeby się od ręki skończył? Jedynie dalej kupować i dalej handlować, za Chiny nie dopuścić do konsumpcyjnego kaca. „I po świętach” – może, lecz nie po zakupach.

Zadbałem w tym roku, by unboxing pod choinką NIE był niespodzianką. Tak jest najlepiej, jeśli chodzi o zapachy, będące sprawą wybitnie intymną, nieprzewidywalną. Nie ma „złych” lub „dobrych” perfum, nie ma! Jakiś śmierdziel od Sisleya bardziej ci spasuje niż wysokiej wspaniałości kompozycja z niszy. Niech Was ręka boska broni, żeby zapachy dobierać na rozum.

Idąc do OBI po sztuczną sosenkę, zahaczyłem o Douglasa. Chciałem Eden by Cacharel, ostatnio mi przedstawiony na gali Boskiej Komedii przez jedną fajną aktorkę, która nosi to od zawsze, no ale nie było, to znaczy na zamówienie, więc się zapytałem, czy jest coś z konwalią. Soir de Lune Sisleya jest na tyle nie najtańsze, że się wspaniale nadaje na wciśnięcie klientowi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Soir de Lune, „Księżycowy wieczór” – brzmi to jak tytuł możliwej piosenki Kaliny Jędrusik i tak właśnie pachnie. Kalina mogłaby nosić. Rozumiejcie to, jak chcecie, ale jest pieprz, dzięki czemu owocowo-kwiatowy bukiet nie przegina w żadną stronę, nie traci balansu, nie popada w zgubny przechył. Zapach jest po prostu dobrze doprawiony, well-seasoned: mandarynka, ale z pieprzem, mimoza, ale z paczulą (którą czuć na końcu), bergamotka z gałką. Powiem Wam najszczerzej, że zaraz w otwarciu pachnie mi to wszystko jak warzywniak zimą, z takich mniejszych warzywniaków, ogrzanych i dusznych. Wchodzisz z zimnego (dzisiaj znaczy to +10) i czujesz skomasowane owoce na święta, cytryny, brzoskwinie, bergamotkę, mandarynkę. Leżą na kupie i pachną. Zaraz dojdą kwiaty, bo przecież w warzywnym robi shopping sporo kobiet, ale to za chwilę. Tymczasem pachnie lepiszcze.

MIÓD. Spoiwem Soir de Lune jest przesłodki honey. Wszystko się do niego lepi (i od niego lepi), wszystko tonie w miodzie. Miód z początku rzecz przydusza, zalewa inne składniki, lecz na dłuższą metę – trzyma. W nim się unoszą wyżej wymienione słodkie i kwaśne owoce, na nim długo jadą preowoce: kwiaty. Widać jakby cykl zamknięty: kwiat, a z kwiatu pyłek, a z pyłku miód, a owoce z kwiatów.

Wsad tak zwanych białych kwiatów – konwalii, jaśminów, irysów – decyduje o niezaprzeczalnej kobiecości kompozycji. Nie jest to unisex, tyle. Co niczemu nie przeszkadza. Szczególnie mimoza jest überkobieca. Składnik często oglądany w męskich after shave’ach, czyli drzewo sandałowe, nie ma tu szansy przełamać klimatu.

Z klasycznego szypru są cytrusy w głowie i „drewniany” mech w podstawie, ale na to należy poczekać, dać się zapachowi osadzić i uspokoić, dać się kwiatkom polansować. Róża jest, oczywiście, jakże by nie – majowa róża stulistna. Ona zabłyśnie bez żadnego trybu, jednak pomimo bycia królową, przegra w końcu z mimozą, którą dano w absolucie.

Z powyższego widać, że Soir de Lune nie jest propozycją dla tych, którzy „mają już dość tego ciepła i piękna” (Mata, Patointeligencja). Proszę tylko nie pomyśleć, że zapach słodki znaczy delikatny. W tym wypadku raczej ostry i drażniący zmysły. Zresztą bergamotka wcale słodka nie jest, właśnie gorzka raczej. Że nie wspomnę o cytrynie. Gdy na moment się dowąchasz zapachu konwalii, zaraz łupnie pieprzem.

Jeśli któraś z Was zdecyduje się na próbkę, polecam wykonać trzy nieortodoksyjne ruchy: przetestować na papierze, na ubraniu oraz nie na sobie. Popryskaj choćby zeznanie podatkowe albo kartkę walentynkową, wtedy wybiją przyprawy, będzie ciemniej niż na skórze. Na ciuchach z bawełny zapach się robi uwodząco płaski, taki, by tak rzec, „gotowy”, w stylu I’m too sexy for my shirt!. Osobniczym dla mnie miejscem sprawdzania zapachu są oprawki okularów w ich części zausznej: w ogóle nie przechowują zapachów wytrawnych typu Salvia sclarea ani przyciszonych typu Fat Electrician, za to jest totalna chemia ze wszystkimi kwiatami świata, ze wszelkim przegięciem. Co do sprawdzania na koledze z pracy – zrób to: po pierwsze, co powie, kiedy cię poczuje, a po drugie, co ty powiesz, gdy od niego tym zawionie. Tylko to nie może dziać się jednocześnie, bo nie będzie wiadomo, kogo tak naprawdę czujesz.

Zrobiłem coś jeszcze nietypowszego: ubrałem się w Soira rano, wbrew nazwie zapachu oraz wbrew logice, tak tylko dla siebie, na zakupy w Żabce. Kolejny etap: psikać się na gnicie w chacie i robić wrażenie na swoim sprzęcie domowym.

Soir de Lune trzyma się długo, roznosi szeroko i starcza na cały wieczór, choćby była zima. Trzeba dać mu czas. Zrobi się mydlanie, ale i to przejdzie. Nie sugerować się pierwszym kwadransem, gdy wszystko chce naraz i zapach sam nie wie, czy jest owocowy, czy przyprawowy, i o co mu chodzi. Najbardziej lubię tę chwilę, którą bym nazwał „wieczorem zapachu”, gdy się wszystko uspokaja, siedzisz już na tyłku, już zjedzone i wypite, teraz tylko trawić oraz pięknie pachnieć. Wtedy wracamy do miodu, który wszystko spina, i dochodzi do paczuli, skrytej u podstawy. Kompozycja jest zimowa i z racji składników, i z racji tytułu. Trwałość i projekcja wystarczą na dłuuugie wieczory.

Flakon szczupły, a zaokrąglony, „secesyjny”, na nim podpis „z trenem” (długi zawijas na koniec), a zatyczka na korek jak ze starej ilustracji: księżyc daje buzi pani. Przezroczystość flakonu to jego transparentność – zawsze wiesz, ile zostało.

Wiem z wywiadu środowiskowego, że Jan Klata dobiera zapachy do postaci. Tak przynajmniej zrobił w Matce Joannie od Aniołów, taki fun dodany typu Easter egg. Niezła polisensoryczność. Soir de Lune pasowałoby oczywiście do Snu nocy letniej, do wątku metateatru, gdzie muszą odgrywać księżyc. U Mai Kleczewskiej w Starym Teatrze w Krakowie zrobili to za pomocą piosenki Belindy Carlisle La Luna. Zapach do rozważenia ponadto w operze i w Aniołach w Ameryce, jeżeli reżyserowi starczy wyobraźni.

Moja premiera tego zapachu odbyła się na kieleckiej premierze Wiśniowego sadu. Myślę, że à propos, bo sztuka opiewa na rosyjską panią, która powraca z Paryża i na pewno przywozi woń wielkiego świata. Jeszcze do niedawna Rosjanka w Paryżu, teraz już – z Paryża. Nie ma o tym w didaskaliach, ale można się domyślić – i od czego jest reżyser?

Te perfumy od Sisleya, tak jak każda rozkosz zmysłów i w ogóle sztuka, są mocnym dowodem na istnienie Boga.

Czytaj również:

W nocy z soboty na niedzielę W nocy z soboty na niedzielę
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Opowieści

W nocy z soboty na niedzielę

Olga Tokarczuk

Zastanawialiście się kiedyś, jak Bóg stworzył narkotyki? I czy miał do tego prawo? Sprawę wyjaśnia Olga Tokarczuk, która napisała na ten temat opowiadanie. 

Bóg stworzył narkotyki aneksem, kilka minut po północy, w sobotnią noc, czyli właś­ciwie w niedzielę, kiedy nie wolno mu już było pracować, a dzieło stworzenia dobiegło końca. Można więc powiedzieć, że stworzył narkotyki nielegalnie.

Czytaj dalej