Jan Błaszczak: Kiedy grałaś w très.b, regularnie wydawaliście płyty. Minął zaledwie rok od ukazania się ostatniego albumu tego zespołu, a do sklepów już trafiał Twój solowy materiał. Nic nie wskazywało na to, że na następny trzeba będzie czekać pięć lat. Dlaczego tyle to trwało?
Misia Furtak: Po wydaniu epki w 2013 r. odsunęłam się od branży muzycznej i to była świadoma decyzja. W kryzysowej sytuacji okazało się, że nie mam wsparcia ludzi, z którymi pracowałam. Byłam do tego stopnia zawiedziona, że poważnie zastanawiałam się, czy nadal chcę się zajmować muzyką. Najpierw był więc czas łapania dystansu. Gdy ten etap miałam już za sobą, sięgnęłam znów po piosenki, które nigdy się nie ukazały. Rosło we mnie poczucie, że muszę je skończyć. Co nie oznacza, że przez te lata towarzyszyło mi ciśnienie, żeby znów wydawać. Znacznie bardziej zajmowało mnie dociekanie tego, jaka powinna być moja dalsza droga. Przy czym wciąż miałam wątpliwości, czy wracać, a jeśli tak – to na jakich zasadach? Ambicja mnie jednak nie podgryzała. Może teraz, po wydaniu płyty, zaatakuje? Co przyjdzie? powstawało jednak z innych powodów.
W takim razie, jaki był główny cel, który Ci przyświecał? Co zadecydowało, że ostatecznie wróciłaś do tych piosenek?
Zabrałam się za pisanie płyty w bardzo trudnym momencie, kiedy naprawdę wyglądałam tego, co przyjdzie. I to na pewno jest album o zawodzie, który mnie spotkał. Ale nie tylko o nim. Te piosenki są również wynikiem obserwowania rzeczywistości. Nie mam gotowych odpowiedzi, więc zadaję pytania, zapraszam do polemiki. W utworze Będzie gorzej śpiewam, że należy budować szalupy, czyli podejmować próby wyjścia naprzeciw temu, co może przyjść. A co przyjdzie? Nie wiem.
Budowanie szalup sugeruje jednak nadciągającą katastrofę.
Wiesz, ja napisałam tę piosenkę dużo wcześniej, ale rozmawiamy w połowie stycznia 2019 r., czyli momencie, w którym… No co tu mówić? Zobacz, musiało dojść do takiej tragedii jak w Gdańsku, żeby niektórzy zatrzymali się i szerzej otworzyli oczy. Na co dzień tkwimy głęboko w swoich przyzwyczajeniach, poglądach, mechanizmach i nie przyglądamy się temu, co się dzieje wokół. Moim celem nie jest straszenie ani bycie złym prorokiem, ale, chcąc nie chcąc, komentuję rzeczywistość. A mam wrażenie, że kierunek, który obraliśmy, jest po prostu niebezpieczny.
Wróćmy jednak do tego osobistego wymiaru tej płyty. Czy pisanie piosenek o zawodzie pomogło Ci sobie z nim poradzić? Czy przekuwanie niepowodzeń w piosenki ma terapeutyczny sens?
Kiedy już napiszesz o czymś trudnym, a potem jeszcze musisz wyjść na scenę i zaśpiewać o tym przed publicznością, to pomaga. Łatwiej jest pójść dalej. Myślałam o tym podczas pracy nad płytą, że poukładanie tych historii, zamknięcie ich w piosenkach i puszczenie w świat sprawi, że poczuję ulgę.
I rzeczywiście tak się stało?
Na pewno tak, ale specjalnie zdecydowałam się grać ten materiał na żywo jeszcze przed premierą, żeby się z nim oswoić. Ponieważ wiem, jakie emocje towarzyszyły mi na początku. Kiedy wchodziłam na scenę, był strach, że muszę zaśpiewać coś odsłaniającego moje zmagania. Coś, co ludzie niekoniecznie chcą usłyszeć: że będzie gorzej, beznadziejnie, a na koniec wszyscy umrzemy. To nie jest miejsce, w którym chcesz się znaleźć. Nabrałam już dość dystansu, by śpiewać te piosenki bez strachu, choć wciąż daleko od automatyzmu.
Bywa tak, że śpiewający chętniej po angielsku artyści decydują się na nagranie jednej czy dwóch piosenek w rodzimym języku, by mieć większe szanse na radiową emisję. U Ciebie jest odwrotnie – na Co przyjdzie? znajdują się zaledwie trzy utwory po angielsku. Nie kusiło Cię, żeby nagrać całą płytę po polsku?
Piszę w takim języku, w jakim dana piosenka przychodzi mi do głowy. Jestem w miarę dwujęzyczna, ale mam taką zasadę, że nie tłumaczę swoich pomysłów. W ostatnich latach więcej czasu spędzałam w Polsce, sprawy, o których piszę, przeżywałam po polsku, więc wybór tego języka wydawał mi się naturalny. W czasach très.b było inaczej – językiem naszej codziennej komunikacji był angielski. Nawet wtedy, kiedy mieszkaliśmy już w Polsce. Te trzy utwory, które powstały w języku angielskim, wiązały się z rozmowami w tym języku, ze wspomnieniami, z podróżami, skojarzeniami. Przy układaniu piosenek na Co przyjdzie? nie pojawiały się jednak żadne kalkulacje pod kątem słuchacza. Z całym szacunkiem dla słuchacza.
W pracach nad tymi piosenkami pomagała Ci Hanna Raniszewska, o której w ubiegłym roku było głośno za sprawą debiutu zespołu Tęskno. Jak wyglądała Wasza współpraca?
Hania, podobnie jak Olek Orłowski, pojawiła się przy tym projekcie w pierwszej jego fazie. Współkomponowała trzy piosenki, bardzo mi pomogła przy pracy z kwartetem smyczkowym. Ma klasyczne kompozytorskie zaplecze, co było dla mnie bardzo ważne, bo sama jestem samoukiem i pracuję bardzo intuicyjnie. Jej rękę, dosłownie i w przenośni, bardzo słychać w otwierającym płytę Nie zaczynaj. Mam ogromy szacunek dla jej talentu oraz tego, jakim jest tytanem pracy. Kiedy słucham teraz płyty Tęskno widzę pewne podobieństwa, choć tekstowo te płyty są zupełnie różne.
Na Co przyjdzie? znajdują się również dwa utwory instrumentalne. Czy próbowałaś napisać do nich tekst, czy od początku zakładałaś, że słuchaczowi przyda się taki oddech?
Do piosenki Tysiąc chciałam dołożyć wokal, ale to po prostu nie miało sensu. Od samego początku to był taki rozwarstwiony numer z wieloma ścieżkami gitary, więc postanowiłam go tylko odrobinę uprzątnąć i zostawić jako instrumentalnego dziwoląga. Jestem z niego zadowolona i lubię tak pisać, choć to wymaga wytłumaczenia sobie, że płyta nie musi być wypełniona jedynie piosenkami o sprawdzonej strukturze. Gdy już się do tego dojdzie, można pozwolić sobie na luźniejszą formę. Lubię też zabawę w rytmiczne przesunięcia, kiedy elementy wydają się powtarzać, ale drobna zmiana odległości pomiędzy nimi sprawia, że powoli zaczyna się dziać coś nowego.
Na początku naszej rozmowy wspomniałaś, że Twoja dłuższa przerwa wynikała również z zawodu branżą muzyczną. Czy ona ewoluowała przez lata Twojej wydawniczej nieobecności?
Wiele rzeczy się zmieniło, a inne sprawy ani trochę – co też dostrzegam. Na pewno pojawiło się nowe pokolenie słuchaczy, którzy mają zupełnie inny gust niż ja i spotkanie z nimi jest zawsze bardzo ciekawe. Wydarzyli się też Taconafide czy Dawid Podsiadło, którzy wyprzedają największe sale. Dawniej było tak, że polski artysta był postrzegany jako trochę gorszy, a co za tym szło – nie mógł na przykład zostać headlinerem festiwalu. A taki Dawid mógłby, powinien i pewnie będzie zamykał niejeden line-up. Pięć, sześć lat temu to było nie do pomyślenia. To znaczy było, ale bookerzy tego po prostu nie robili. Liczę na to, że ten fenomen przetrze szlaki innym polskim artystom.
Pytam Cię o branżę, bo wiem, że masz nie tylko praktykę na tym polu, lecz także dużą wiedzę teoretyczną. Często bierzesz udział w panelach poświęconych crowdfundingowi, domenie publicznej, kondycji psychicznej muzyków czy edukacji kulturalnej. Jak bardzo przydaje się taki know-how, gdy zbliża się premiera płyty?
To jest moja mocna strona i to pomaga, ale to, że mogę, nie znaczy, że wszystko powinnam robić sama. I tak jak zawsze wydawało mi się, że powinnam uczestniczyć w wielu etapach pracy, tak teraz mam ochotę oddawać coraz więcej obowiązków. Dużo nauczyłam się, pisząc tę płytę, i chciałabym czasem spędzić dzień lub kilka, grając, pisząc piosenki, zajmując się swoim zawodem. A zamiast tego odpisuję na maile, chodzę na spotkania i negocjuję umowy. Mam świadomość, że mogę to robić, ale pochłania to po prostu za dużo czasu.
Przez kilka miesięcy pracowaliśmy razem w ogólnopolskiej instytucji kultury. Jak wspominasz łączenie pracy muzyka z bardziej stabilną formą zatrudnienia? Czy to kompromis, na który warto się decydować?
Wszystko zależy od człowieka i jego potrzeb. Szczerze mówiąc, praca w NInA to był jedyny taki moment, kiedy musiałam, tylko kilka razy w tygodniu, ale jednak, stawiać się gdzieś w określonych godzinach. Zazwyczaj, gdy dorabiałam, pracowałam z domu jako freelancer. Podziwiam ludzi, którzy potrafią łączyć stałą pracę z robieniem muzyki. To jest o tyle trudne, że nawet kiedy nie brakuje czasu, brakuje energii. Inny problem jest taki, że automatycznie jesteś postrzegany jako muzyk hobbysta. A to jest przecież tylko kwestia przestawienia sobie w głowie kolejności słów, którymi się definiujesz. Podam przykład. Kiedy zaczynaliśmy w Holandii z très.b, pracowałam fizycznie – odkurzałam po nocach hale wystawowe, byłam pokojówką i tym podobne. Na początku to mnie bardzo obciążało psychicznie. Bo skończyłam studia, a tu zapieprzam po nocach z odkurzaczem. Gdy jednak spojrzałam na to wszystko w sposób bardziej instrumentalny, to ta presja ze mnie zeszła. Zaczęłam postrzegać siebie jako muzyka, który po prostu musi dorobić, żeby mieć czas na zespół, a z grania nie zarabia jeszcze wystarczających pieniędzy. To był ważny punkt zwrotny, ale dotarcie do niego chwilę trwało. Pułapką pozostaje słowo „jeszcze”. Bo co, jeśli moment, kiedy muzyka stanie się twoim głównym źródłem dochodu, nigdy nie nastąpi? Ustabilizowanie się w takiej sytuacji jest mentalnie trudne.
Ostatecznie zdecydowałaś jednak, że muzyka to Twoja jedyna praca.
Tak, nie mam innej pracy, ale nie mam też fury pieniędzy. Muszę więc czasem iść na kompromisy: zagrać koncert, którego nie chcę grać; zaangażować się w komercyjny projekt, który niekoniecznie jest bardzo inspirujący. Jeśli dla kogoś takie podejście jest sprzeczne z wizją uprawiania muzyki, to lepiej, żeby miał inną pracę, projektową, albo na część etatu. Myślę, że to jest kwestia, o której w branży za mało się mówi. Wszyscy grają w grę – mam wielki sukces, a potem młodszym muzykom wydaje się, że każdy, kto ma recenzje w gazecie, a nawet okładkę w czasopiśmie, zarabia duże pieniądze. Często to nie idzie ze sobą w parze i nie wynika z umiejętności, bo możesz nagrać płytę roku, która się nie sprzeda, bo na to wpływa przecież bardzo wiele zmiennych.
Nowe piosenki prezentowałaś w takich miejscach, jak cerkiew w Baligrodzie, Muzeum Książki Artystycznej w Łodzi czy warszawskie planetarium. Jak ważną rolę odgrywa sceneria, w której odbywają się Twoje koncerty?
Przyznaję, że znudziły mnie trochę festiwale, więc szukam innych dróg, innych pomysłów. Na szczęście zaczynam dostrzegać w Polsce trend wycofywania się, uciekania od wielkich imprez. Na przykład do lasu, gdzie w siedem osób zorganizowaliśmy Tchnienia – bardzo kameralny festiwal w Bieszczadach. Tego typu imprezy bardzo dobrze mi robią, bo tęsknię za spokojnym spotkaniem z muzyką. Koncertami, podczas których masz możliwość obcowania z artystą i widzisz w nim człowieka. Wtedy przypominasz sobie, o co w tym chodzi, po co to wszystko ma być. Szukam tego w muzyce, którą robię, ale też w muzyce, którą odbieram. I mam nadzieję, że dokładam się do takiej rzeczywistości, współorganizując Tchnienia. Wolę takie podejście niż narzekanie. Bo łatwo się mówi: „Przejechałam się na branży”, „Zawiodłam się”. I ja też tak mówiłam. Potem jednak zadałam sobie pytanie: „Kto to jest ta branża?”. Przecież to my! I od tego, jacy dla siebie jesteśmy, zależy, jak nam się będzie żyło. Skoro więc zawsze w swoim życiu wybierałam muzykę ponad wszystko inne, to zamiast narzekać czy odpuszczać, staram się kształtować taki świat, który będzie bardziej odpowiadał moim potrzebom.