Czas na parkiet
Doznania

Czas na parkiet

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

The Slow Rush nie jest bynajmniej hołdem dla kanadyjskiego trio. Przeciwnie, na swoim najnowszym albumie Tame Impala schodzi z rockowej ścieżki, by eksplorować disco, house i syntezatorowy pop.

Wydana w 2015 r. piosenka Let It Happen zapowiadała gruntowne zmiany w twórczości ukrywającego się pod pseudonimem Tame Impala Kevina Parkera. Ta metamorfoza dotyczyła przede wszystkim obranej przez niego stylistyki. Australijczyk dystansował się od psychodelicznego popu i rocka, sięgając po wpływy disco, synth-popu i funku. Ten stylistyczny skręt zyskał tylko na wyrazistości cztery miesiące później, kiedy ukazał się album Currents. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się natomiast, że ówczesna wolta nie ograniczyła się do preferowanej przez Tame Impala estetyki. Mam wrażenie, że za pośrednictwem Let It Happen Parker – dłubiący w studio perfekcjonista – przekonywał sam siebie, by wypłynąć na szerokie wody, chwytać dzień, no i byka za rogi. I jakkolwiek trywialnie by to nie brzmiało, skutki takiej autoterapii okazały się imponujące. W ciągu następnych kilku lat idol wielkomiejskich hipsterów stał się producentem największych gwiazd popu (Lady Gaga, Travis Scott, Kanye West) i liderem zespołu zapełniającego stadiony. Tytuł hitu – z ang. „Niech się stanie” – okazał się banalnym, ale niezwykle skutecznym zaklęciem.

W przeciwieństwie do Currents, które zarówno w wymiarze muzycznym, jak i tekstowym celebrowało otwartość, spontaniczność i płynące z nich możliwości, The Slow Rush jest albumem o refleksyjnym charakterze. Zdradza to już jego okładka, na której wsypujący się drzwiami i oknami piasek symbolizuje przemijanie. A przynajmniej tak podejrzewam, biorąc pod uwagę, że czas stanowi temat wielu piosenek na najnowszej płycie Parkera. Bywa, że mają one wymiar bardzo osobisty, jak w przypadku poświęconego zmarłemu ojcu Posthumous Forgiveness. Muzyk nie zdążył się z nim pogodzić, a dzisiaj odczuwa jego brak. Innym razem kawałki mają charakter uniwersalny, czego dowodem jest Lost In Yesterday – piosenka o pułapkach nostalgii i figlach, jakie płatają nam wspomnienia. Mało? Album otwiera One More Year, a kończy One More Hour. One More Time zabrakło pewnie tylko dlatego, że i bez tego tytułu skojarzeń z francuskim house’em i disco mamy tu aż nadto.

Pomijając niemal hardrockowe momenty w One More Hour, Parker na swoim najnowszym albumie odwraca się od swojej gitarowej przeszłości. Na płycie The Slow Rush królują syntetyczne brzmienia i parkietowe skojarzenia o zróżnicowanym stopniu wyrafinowania. Glimmer to łopatologiczny disco-house. Is It True z miejsca chwyta funkową linią basu, ale równie szybko daje do zrozumienia, że nie ma do zaoferowania wiele więcej. Stonowane Tomorrow’s Dust przypomina jakiś elegancki odrzut z płyty Grizzly Bear. Ale już Borderline frapuje, mieszając wpływy Electric Light Orchestra z wokalami bliższymi George’owi Michaelowi, by na koniec doprawić to wszystko partią fletu. Na The Slow Rush takich objawień jest jednak zdecydowanie za mało, by pisać o nim per „»Lonerism« sobotniej nocy”. Nowy album Tame Impala stanowi więc dla mnie lekki zawód, ale nie bez widoków na przyszłość.

Czytaj również:

Uncreative Commons
Przemyślenia

Uncreative Commons

Jan Błaszczak

Kiedyś to było prostsze. Gdy słyszałem, że uwielbiany przeze mnie artysta szykuje nową płytę, zacierałem ręce i liczyłem, że przy tej okazji przyjedzie do Polski. Sytuacja się jednak skomplikowała. Weźmy wielkiego Gila Scotta-Herona. Autor genialnego Winter in America nie żyje od niemal dekady, a właśnie ukazuje się jego kolejny album. I bynajmniej nie jest to wyciągnięty spod ziemi zbiór nieznanych wcześniej utworów.

We’re New Again to reinterpretacja I’m New Here – ostatniego albumu afroamerykańskiego poety i muzycznego giganta – której podjął się chicagowski perkusista Makaya McCraven. Nie był zresztą pierwszy. Już rok po ukazaniu się wspomnianego albumu Scotta-Herona wytwórnia XL wydała We’re New Here – zbiór tych samych utworów przekomponowanych przez Jamiego XX. Strasznie to wszystko skomplikowane, więc w ramach ułatwienia będę te wydawnictwa tytułował zgodnie z chronologią: „1”, „2” i „3”. Tym bardziej, że XL mogła jeszcze nie powiedzieć ostatniego słowa.

Czytaj dalej