Człowiek człowiekowi wilkołakiem
Przemyślenia

Człowiek człowiekowi wilkołakiem

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Jednym z głównych wątków klasycznego lamentu: „Gdzie jest polskie kino gatunkowe?” był zawsze lament: „Gdzie jest polski horror?”. Mamy przecież nasze romantyzmy, duchy i zamki, nasze wojny, traumy i ofiary, nasze lasy, cmentarze i folklory. Aż się prosi, by jakiś reżyser przepisał je na spektakl kinowej grozy. Przez lata było jednak cicho i głucho, a podejmowane z rzadka próby skłaniały do refleksji, że może lepiej już nie mieć polskich horrorów, niż mieć takie, jakie mamy. Gdy wtem! W przeciągu miesiąca do kin wchodzą trzy może nie czystej krwi, ale jednak spowinowacone z horrorem tytuły. Jagoda Szelc straszy edukacją (Monument), Borys Lankosz – Wałbrzychem (Ciemno, prawie noc), a Adrian Panek – powiedzmy, że wilkołakiem.

Z tej trójki Wilkołak leży chyba najbliżej horrorowej normy, choć raczej w wersji „post-”. Spodziewajcie się więc podobieństw do The Witch czy Mięsa, a nie – dajmy na to – Wilkołaka z Beniciem del Toro. Tytułowa figura nie jest przecież żadną nadprzyrodzoną bestią, co wyje do księżyca, tylko – po prostu – metaforą. Panek bierze likantropa na dosłownie, pyta: „Co to wilkołak?” i zaraz odpowiada: „Człowiek zmieniony w wilka, człowiek zezwierzęcony, człowiek, z którego wyszła bestia”. I jeśli ktoś słyszy od razu w głowie sentencje o tym, że: „Człowiek człowiekowi wilkiem”, a „Ludzie ludziom zgotowali ten los”, to dobrze słyszy. Posthorror posthorrorem, ale Wilkołak to kino przede wszystkim postobozowe.

„Post-”, bo reżyser przygląda się tu momentowi przejścia, strefie granicznej między stanami wojny i pokoju. Horror wojenny nie kończy się przecież w momencie ustania działań zbrojnych: wciąż wisi w powietrzu w postaci traumy, czeka na przepracowanie albo na zagłuszenie rutyną normalności. O to jednak niełatwo, kiedy okoliczności wciąż sprzyjają atawistycznym odruchom. Bohaterem Wilkołaka jest grupka dzieci wyzwolonych z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Wychudzone, zdziczałe, ciągle w lagrowych drelichach, trafiają do opuszczonego pałacyku w środku lasu, gdzie zorganizowano prowizoryczny sierociniec. Za wcześnie jednak, by świętować ocalenie: wciąż brakuje pożywienia, radzieckie wojska są tyleż wsparciem, co zagrożeniem, a w okolicy grasują wyszkolone przez esesmanów wygłodniałe wilczury. 

Panek wydobywa podobieństwa między nauczonymi zabijania psami a watahą odspołecznionych dzieciaków. Portretuje grupową dynamikę: rytuały władzy i przemocy, wykluczenia i akceptacji, flirtu i dyskryminacji. Wilkołak to jednak nie tylko „Władca much A.D. 1945”. Nie na darmo filmowi patronuje fantastyczna bestia: reżyser uruchamia struktury symboliczne, posiłkuje się tropami rodem z baśni i konfrontuje dziecięcą perspektywę z dorosłymi horrorami. Przewodząca bohaterom Hanka, najstarsza w grupie, przypomina Wendy z Piotrusia Pana z jej nieodłącznym wianuszkiem Zagubionych Chłopców. To jednak Wendy po przejściach, ze smutnymi oczami i dojrzałością-nad-wiek, jakimi emanuje grająca ją Sonia Mietelica. A kiedy dziewczyna znajduje gdzieś czerwoną sukienkę, zaraz włącza się lampka „bajki inicjacyjnej”. Oto Czerwony Kapturek i czyhające na niego wilki: zdziczałe owczarki, pojedynkujący się o względy Hanki chłopcy czy rozbestwieni radzieccy żołnierze. Dojrzewanie w poetyce horroru: inicjacja kłami i pazurami, gwałtem i kijem.

Od horroru (czy nawet posthorroru) różni Panka – z braku lepszego słowa – prozaiczność. Pokazuje on przecież grozę raczej – z braku lepszego słowa – codzienną: ot, głód, zazdrość, wykluczenie. Są tu jump scare’y, jest gore, jest zawiesisty nastrój gotyckiego zamczyska, upiornego lasu, skradania się korytarzem w oczekiwaniu na nie-wiadomo-co. Poetyka kina grozy, fantastyki, nie jest jednak dla Panka celem samym w sobie, choć znajdują się tu trzymające w napięciu sekwencje. Twórcę interesuje bardziej szukanie odpowiedzi na odwieczne pytanie: „Skąd zło?” Nie zło diabelskie, tylko zwyczajne, historyczne, rzeczywiste. Dlatego brak faktycznych wilkołaków jest tak znaczący. „Zło nie jest czającym się w cieniu monstrum” – mówi Panek. Zło to pokusa, potencjał, który kiełkuje na glebie niesprzyjającej okoliczności: w zaniedbaniu, w odrzuconej przyjaźni, w dziecku zmuszonym dorosnąć za szybko. I to jest może straszniejsze niż jakiś tam czyhający pod łóżkiem potwór.

 

Czytaj również:

Demon psychoanalizy
i
Kadr z filmu „Dziedzictwo. Hereditary”
Opowieści

Demon psychoanalizy

Jakub Popielecki

Gdyby horror mógł się bać, bałby się drwiny. Strach i śmiech leżą dość blisko siebie. Wie o tym dobrze choćby Sam Raimi, twórca groteskowej, śmieszno-strasznego cyklu Martwe zło. A jednak twórcy horrorów sięgają po humor zazwyczaj dopiero w warunkach wyczerpania formuły, w charakterze chwytu za brzytwę (patrz: późne części tasiemcowych serii grozy, Koszmar z ulicy Wiązów 18 albo Piątek trzynastego 13). Horror to bowiem – obok komedii – jeden z najbardziej „wymiernych” gatunków filmowych. Albo się śmiejesz, albo nie; albo się boisz, albo nie – i tyle jeśli chodzi o recenzję. Śmiech na seansie horroru? Tak brzmi porażka.

Dlaczego zatem ludzie zaśmiewają się do rozpuku, oglądając co-najmniej-niezłe-a-powiedziałbym-nawet-że-naprawdę-dobre Dziedzictwo. Hereditary? Sam słyszałem: siedzący kilka rzędów przede mną pan najpierw ze strachu podskoczył na fotelu i z przerażenia aż zaklął w niebogłosy,  a chwilę potem przewodził już całkiem licznej loży szyderców. Czy chodziło o odreagowanie płynącej z ekranu traumy? O zasłonięcie się tarczą ironicznego dystansu? O zemstę widzów za to, że dali się podejść? A może była to reakcja na irytującą kompromisowość polskiego tytułu (dystrybutor ewidentnie nie mógł się zdecydować: tłumaczyć czy nie)? Chyba jednak chodzi o coś innego. Horror, jak każdy gatunek filmowy, jest zabawą z oczekiwaniami, z ich twórczym spełnianiem bądź negowaniem. Państwo na sali po prostu oczekiwali czego innego.

Czytaj dalej