Człowiek, który znał mowę węży Człowiek, który znał mowę węży
i
„Zaklinaczka węży”, Henri Rousseau, 1907 r., Musée d’Orsay/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Doznania

Człowiek, który znał mowę węży

Andrus Kivirähk
Czyta się 28 minut

Zachód Europy z tym całym rycerstwem i zamkami jest przereklamowany. Szczególnie dla prawdziwych Estończyków, którzy żyją w lasach, pielęgnują przyjaźń z wężami, piją wilcze mleko i karmią się łosiną.

Tak naprawdę urodziłem się we wsi, nie w lesie. To mój ojciec zdecydował o przenosinach. Wszyscy już poszli, lub prawie wszyscy, i moi rodzice byli wśród tych ostatnich. Pewnie z po­wodu matki, bo jej nie podobało się życie we wsi: nie pociągała jej uprawa zboża, no i nie smakował jej chleb.

– Obrzydlistwo – mówiła mi zawsze. – Wiesz, Leemet, nie wierzę, by komuś smakował. To całe jedzenie chleba to tylko przechwałki. Ludzie chcą wydać się tacy wytworni i żyć na obcą modłę. Dobrze upieczony udziec łosia to zupełnie inna sprawa. Chodź, synku, jedz. Dla kogo się tak staram?

Ojciec chyba miał inne zdanie. On chciał być człowiekiem nowych czasów, a człowiek nowych czasów musiał mieszkać we wsi, pod jasnym niebem i w świetle słońca, a nie w mroku lasu. Musiał uprawiać żyto, męczyć się całe lato jak marna mrówka po to, by móc jesienią z ważną miną żreć chleb i upodabniać się przez to do cudzoziemców. Człowiek nowych czasów musiał mieć sierp, którym potem zgięty do ziemi żął zboże. Musiał mieć też żarna, na których, dysząc i sapiąc, mielił ziarno. Wuj Vootele opowiadał, że mój ojciec – żyjąc jeszcze w lesie – ze zniecierpliwienia i zazdrości niemal nie pękł na samą myśl, jakie to ciekawe życie prowadzą ludzie ze wsi i jakie zajmujące wynalazki mają w swoich chatach.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Musimy jak najszybciej przenieść się do wioski – pokrzykiwał. – Życie przecieka nam przez palce! W obecnych czasach wszyscy normalni ludzie mieszkają pod otwartym niebem, a nie w krzakach! Ja też chcę orać i siać, jak to się robi w postępowym świecie! Dlaczego mam być gorszy? Nie chcę żyć jak nędzarz! Spójrzcie tylko na tych rycerzy i mnichów – od razu widać, że wyprzedzają nas o stulecie! Musimy się wysilić, by im dorównać!

I zmusił matkę do przenosin. Postawili sobie we wsi małą chatę, ojciec nauczył się orać i siać, i zdobył w końcu swój własny sierp i żarna. Zaczął chodzić do kościoła i uczyć się niemieckiego, by rozumieć mowę rycerzy i podłapać od nich jeszcze więcej porywających i modnych nowinek. Jadł chleb, cmokał i chwalił jego smak, a gdy zdobył jeszcze umiejętność gotowania brei z jęczmienia, jego zachwyt i duma nad sobą nie miały granic.

– Była gorsza od wymiocin – przyznała kiedyś matka, ale ojciec jadał to trzy razy dziennie. Co prawda nieco się przy tym krzywił, lecz twierdził niezmiennie, że to wyjątkowo pyszne danie i po prostu należy nauczyć się je doceniać.

– To nie nasze ochłapy mięsa, w które każdy głupiec potrafi się wgryźć, lecz pożywienie przybyszów z Europy, tych, co mają bardziej wyrafinowane podniebienia – mówił. – Nie za ciężkie, nie za tłuste, a łagodne i lekkie. A jakie pożywne! Pokarm królów!

Gdy ja się urodziłem, zażądał, by karmić mnie tylko tym, bo jego dziecko musi dostać to, co najlepsze. Postarał się też dla mnie o maleńki sierp, bym od razu, gdy tylko stanę na nogi, mógł razem z nim mozolić się w polu.

– Sierp to oczywiście cenna rzecz i można by sądzić, że nie ma sensu dawać go niemowlęciu do ręki, ale ja się z takim postawieniem sprawy nie zgadzam. Nasze dziecko musi już od pierwszych dni przyzwyczajać się do nowoczesnych narzędzi – mawiał z dumą. – W przyszłości bez sierpa nie da sobie rady, niech od początku uczy się wielkiej sztuki żęcia żyta!

Wszystko to słyszałem od wuja Vootelego. Ja ojca nie pamiętam. A matka nie lubiła o nim mówić, stawała się wtedy nieswoja i zazwyczaj zmieniała temat. Pewnie do końca obwiniała się o jego śmierć, bo miała w nią przecież swój wkład. Matce się we wsi nudziło, nie dbała o pracę na polu i gdy ojciec szedł na tę swoją ważną orkę, wymykała się w znajome leśne ostępy, gdzie poznała pewnego niedźwiedzia. Co było dalej, to chyba jasne, opowieść stara jak świat. Tylko nieliczne kobiety umieją oprzeć się niedźwiedziom, które są w końcu ogromne, miękkie, bezbronne i mają taką gęstą sierść. Przy tym to urodzeni uwodziciele i ludzkie samice bardzo im się podobają, nie ominą więc żadnej okazji, by zbliżyć się do niewiasty i szeptać jej kusząco do ucha. Dawniej, gdy większość naszego ludu żyła w lesie, wciąż się zdarzało, że kobiety brały sobie niedźwiedzie za kochanków, aż któryś z mężów nie natknął się na taką słodką parę i nie przegnał brunatnego stwora.

Niedźwiedź zaczął pojawiać się w naszej wsi zawsze wtedy, gdy ojciec urabiał się w polu. Był bardzo przyjaznym zwierzęciem. Moja siostra Salme, która jest ode mnie o pięć lat starsza, pamięta go i często mi opowiadała, że zawsze przynosił jej miód. Jak wszystkie niedźwiedzie, także ten zalotnik znał parę wężowych słów, bo to mądre zwierzęta, choć oczywiście nie dościgają węży, naszych braci. Niedźwiedzie mówiły niedużo i nie zawsze składnie, ale czy kochankowie muszą mówić do rzeczy? W najpotrzebniejszych kwestiach potrafiły się dogadać, to najważniejsze.

I to się oczywiście zmieniło. Co jakiś czas, przynosząc wodę ze źródła, spostrzegam któregoś z nich i zawsze rzucam słowo pozdrowienia. Gapią się na mnie z durną miną i niezdarnie uciekają w zarośla. Cała ta tradycja, trwająca przez długie stulecia, w krótkim czasie opadła jak suchy liść, a niedźwiedzie stały się zwyk­łymi, niemymi zwierzętami. Tak jak i my. Kto oprócz mnie zna jeszcze mowę węży? Świat zszedł na psy i nawet woda ze źródła ma gorzki smak.

Ale co było, to było. W każdym razie w moim dzieciństwie niedźwiedzie potrafiły jeszcze porozumieć się z ludźmi. Nie byli z nas co prawda przyjaciele, uważaliśmy, że jednak nie są tego godni. W końcu to dzięki nam miśki wygładziły trochę swoje maniery i to my wyciągaliśmy je za uszy z ich pierwotnej tępoty. Na swój sposób byliśmy ich nauczycielami, stąd nasze poczucie wyższości. Do tego jeszcze ta niedźwiedzia jurność i niezrozumiały pociąg, jaki czuły do nich kobiety. To dlatego mężczyźni patrzyli na niedźwiedzie z podejrzliwością – czy aby przypadkiem ten tłusty włochaty bałamut i moja żona nie… Zbyt często znajdowano na swoich posłaniach niedźwiedzią sierść.

Mojego ojca spotkał jednak gorszy los. Nie znalazł na swym posłaniu niedźwiedziej sierści. Znalazł całego niedźwiedzia. W sumie nie byłoby w tym nic strasznego – musiałby jedynie mocno zasyczeć, a misiek, przyłapany na gorącym uczynku, czmychnąłby zaraz do lasu z uszami po sobie. Lecz ojciec zaczął zapominać mowę węży, we wsi nie była mu potrzebna, poza tym nie miał jej w poważaniu, sądząc, że sierp i żarna o wiele lepiej mu się przysłużą. Dlatego na widok niedźwiedzia wymamrotał coś po niemiecku, na co z kolei ten, zmieszany niezrozumiałymi słowami i podniecony zaistniałą dopiero co sytua­cją, odgryzł mojemu ojcu głowę.

I w tej samej chwili tego pożałował, bo niedźwiedzie nie są ze swej natury krwiożerczymi istotami, w odróżnieniu od choćby wilków. Te rzeczywiście służą ludziom jedynie pod jarzmem wężowych słów, gdy noszą nas na swoim grzbiecie lub karmią swoim mlekiem. To doprawdy niebezpieczne zwierzęta domowe, lecz tak dobrego mleka jak wilcze nie znajdzie się w całym lesie i ludzie pogodzili się z ich groźnym usposobieniem, tym bardziej że dzięki mowie węży wilki potulnieją niczym baranki. Ale niedźwiedź jednak ma swój rozum. Ten, który zabił mojego ojca, wpadł w rozpacz, a ponieważ morderstwo zostało popełnione z chuci, ukarał się odpowiednio i odgryzł sobie kuśkę.

Po czym matka i wykastrowany niedźwiedź spalili zwłoki ojca, a niedźwiedź uciekł w głęboki las, oświadczając matce, że nie zobaczą się już nigdy więcej. Widocznie to rozwiązanie odpowiadało także jej, bo, jak już wspomniałem, w głębi czuła się winna i jej miłość do niedźwiedzia przepadła nagle z kretesem. Całe swoje dalsze życie nie znosiła niedźwiedzi, syczała na sam ich widok i zmuszała do zejścia jej z drogi. Ta nienawiść przyniosła potem naszej rodzinie wiele zamieszania i kłopotów, ale o tym opowiem we właś­ciwym czasie.

Po śmierci ojca matka nie widziała powodu, by zostawać we wsi. Zarzuciła mnie sobie na plecy, chwyciła moją siostrę za rękę i wróciła do lasu. Żył tam wciąż jej brat, mój wuj Vootele, który wziął nas pod swoją opiekę, pomógł nam wybudować własną kurną chatę i podarował dwie młode wilczyce, byśmy codziennie mieli świeże mleko. Choć matka nie otrząsnęła się jeszcze po śmierci mojego ojca, odetchnęła z ulgą, bo opuszczenie lasu nigdy nie było po jej myśli. Tutaj czuła się najlepiej i ani krztynę nie martwiła się, że nie mieszka zwyczajem rycerzy lub że w jej obejściu nie ma sierpa. U matki nie jadało się odtąd chleba, za to mięsa łosia lub sarny mieliśmy pod dostatkiem.

***

Gdy wróciliśmy do lasu, nie miałem jeszcze roku. Z tego powodu nie wiedziałem nic ani o wsi, ani o tamtejszym życiu, wychowałem się w lesie i to był mój jedyny dom. Mieliśmy przytulną chatę w odległej gęstwinie, gdzie zamieszkałem wraz z matką i siostrą, nieopodal wuja Vootelego. W owych czasach las jeszcze nie był taki opustoszały, wędrując po okolicy, natrafiało się zawsze na innych ludzi, w tym starowinki dojące wilczyce w zagrodach lub dziadków o długich brodach rozprawiających o czymś z grubymi żmijami.

Daniel Mróz, rysunek z archiwum nr 1149/1967 r.
Daniel Mróz, rysunek z archiwum nr 1149/1967 r.

Młodych mieszkańców lasu ubywało bezustannie i coraz częściej można było natknąć się na opuszczone ludzkie siedliska. Chaty zarastały, pozbawione gospodarza wilki rozbiegały się po lesie, a starsi mówili, że nic już nie dzieje się, jak powinno i to nie jest to życie, co kiedyś. Najbardziej użalano się nad tym, że nie rodziły się już dzieci, co zrozumiałe. Komu miały się rodzić, gdy młodzi pouciekali do wioski? I ja chodziłem popatrzeć na wieś, zerkałem na nią spod lasu, ale bałem się podejść bliżej. Wszystko było tam inne i moim zdaniem o wiele wspanialsze. Dużo słońca i światła, stojące pod gołym niebem chaty wydawały się o wiele piękniejsze niż nasza do połowy zatopiona w świerkach chatynka. Wokół każdego obejścia widziałem gromady rozbieganych dzieci.

Głównie to przyprawiało mnie o zazdrość, bo brakowało mi towarzyszy zabaw. Moja siostra Salme nieszczególnie się mną przejmowała – dużo starsza, do tego dziewczyna, która miała swoje włas­ne sprawy. Na szczęście był Pärt, z którym biegaliśmy razem po lesie. Córka Tambeta, Hiie, jeszcze nie odrosła od ziemi, potykała się wciąż na swoich sztywnych nóżkach i co chwilę upadała z hukiem na zadek. Poza tym nie lubiłem do nich chodzić – choć mały i głupi, rozumiałem już, że Tambet mnie nie znosi. Zawsze marszczył brwi i prychał na mój widok, a raz, gdy byliśmy z Pärtem na jeżynach i z dobrej woli chciałem dać raczkującej Hiie poziomkę, Tambet wrzasnął ze swego progu:

– Hiie, wracaj szybko! Od tych ze wsi nic nam nie trzeba!

On nigdy nie zdołał wybaczyć mojej rodzinie, że swego czasu opuściliśmy las, a mnie i Salme uparcie uważał za dzieci z wioski. W świętym gaju zerkał na nas spode łba i z nieukrywanym obrzydzeniem, jakby mając nam za złe, że tacy jak my, splamieni smrodem wsi, śmiemy się tu pojawiać. Ja co prawda też nie lubiłem tam przychodzić, bo nie podobało mi się, jak szaman Ülgas kropił święte drzewa zajęczą krwią. Zające to miłe zwierzęta i nie rozumiałem, jak człowiek może chcieć je zabijać tylko po to, by wylewać ich krew na korzenie drzew. Bałem się Ülgasa, choć nie wzbudzał strachu wyglądem, miał raczej twarz dobrotliwego dziadka i w stosunku do dzieci zachowywał się przyjaźnie. Przychodził do nas czasem i opowiadał o przeróżnych leśnych duszkach i o tym, że szczególnie dzieci powinny okazywać im wielki szacunek. Przed umyciem się w źródle należy przynieść coś w ofierze duchowi wody, a po napełnieniu wiadra ofiarować nowy dar. A gdy ma się ochotę popływać w rzece, należy nawet złożyć kilka ofiar, jeśli się nie chce, by cię duch utopił.

– Jakie to muszą być ofiary? – spytałem, a szaman Ülgas wyjaśnił, szeroko się uśmiechając, że najlepiej wziąć żabę, rozkroić ją żywcem wzdłuż, poczynając od głowy, i wrzucić do źródła bądź rzeki. Wtedy duch wody będzie zadowolony.

– Dlaczego duchy są takie złowrogie? – zapytałem z przerażeniem, bo torturowanie żab wydało mi się wstrętne. – Dlaczego cały czas chcą krwi?

– Co za głupoty, duchy nie są złowrogie – upomniał mnie Ülgas. – Po prostu duchy są władcami wód i drzew, a my musimy wypełniać ich rozkazy, to pradawny obyczaj.

Po czym poklepał mnie po policzku i kazał koniecznie przyjść znów do świętego gaju – „bo tych, którzy nie przychodzą, święte psy rozszarpią na strzępy” – i sobie poszedł. Ja jednak zostałem sam wydany na pastwę strachu i wątpliwości, bo nie potrafiłbym rozkroić żywej żaby, więc odtąd rzadko się kąpałem i zawsze blisko brzegu, by zdołać się wygramolić, zanim krwiopijczy duch pozbawiony martwej żaby złapie mnie za kark. Również w świętym gaju czułem się coraz bardziej nieswojo, wypatrując zewsząd tych straszliwych psów, które według słów Ülgasa miały tam warować i na mnie czyhać. Napotykałem jedynie potępiający wzrok Tambeta – na pewno miał mi za złe, że „wieśniak” się rozgląda, zamiast w skupieniu słuchać zaklęć szamana.

To, że Tambet uważał mnie za wieśniaka, właściwie mi nie przeszkadzało, bo, jak już mówiłem, wieś mi się podobała. Wciąż próbowałem wyciągnąć od matki, dlaczego się stamtąd wynieśliśmy i czy nie mog­libyśmy znów się tam wybrać – jeśli nie na stałe, to choć na krótko, rozejrzeć się. Matka się oczywiście nie zgadzała i starała się mnie przekonać, jak dobrze jest nam w lesie i jakie męczące oraz uciążliwe jest życie w wiosce.

– Jedzą tam chleb i tę breję z jęczmienia – mówiła, chcąc mnie widocznie zniechęcić, lecz ja, nie pamiętając smaku żadnej z tych potraw, nie potrafiłem wzbudzić w sobie wstrętu przez samo tylko wymienianie ich nazw. Wręcz przeciwnie, brzmiały w moich uszach nęcąco i z chęcią bym ich spróbował. I tak powiedziałem matce.

– Ale ja chcę chleba i brei!

– Ach, nawet nie wiesz, jakie to obrzydliwe. Mamy przecież w bród dobrego, pieczonego mięsa! Chodź, synku, weź sobie! Wierz mi, to sto razy lepsze!

Lecz ja nie wierzyłem. Pieczone mięso jadłem co dzień, to było nasze zwyczajne jedzenie, które nie miało w sobie żadnych tajemnic.

– Chcę chleba i brei! – marudziłem.

– Leemet, przestań wreszcie wygadywać te bzdury! Sam nie wiesz, o czym mówisz. Nie potrzebujesz chleba. Tylko tak myślisz, że go chcesz, a tak naprawdę zaraz byś go wypluł. Chleb jest suchy jak mech i nie da się go porządnie przeżuć. Spójrz, mam tu dla ciebie sowie jaja!

Sowie jajka były moim przysmakiem, więc zaraz przestałem jęczeć i już szykowałem się, by je wypić. Przyszła Salme i na mój widok zaczęła krzyczeć, że matka mnie rozpieszcza – ona też chce sowie jaja!

– Salme – uspokajała ją matka – dla ciebie też odłożyłam. Oboje macie po równo.

Salme chwyciła swoje jajka, usiadła obok mnie i zaczęliśmy pić na wyścigi. A ja nie myślałem już więcej o chlebie ani o brei z jęczmienia.

 

Dawniej oczywiste było, że każde dziecko, odkąd tylko odrosło od ziemi, uczyło się mowy węży. Choć i wówczas dało się znaleźć zarówno bieg­lejszych w tej sztuce, jak i tych, którzy nie zdołali posiąść ukrytych znaczeń − ale nawet oni potrafili jej używać na co dzień. Wszyscy ludzie znali wężowe słowa, których u początku dziejów nauczyli naszych przodków starożytni wężowi królowie.

To się zmieniło w czasach, gdy ja się urodziłem. Starsi używali jeszcze do jakiegoś stopnia mowy węży, lecz coraz mniej było wśród nich prawdziwych mistrzów; a młodsze pokolenie w ogóle nie chciało zajmować się tak zawiłym językiem. To nie jest łatwa mowa, człowiek z ledwością jest w stanie rozpoznać drobne różnice między jednym sykiem a drugim, a te nadają zupełnie inne znaczenie. Do tego ludzki język jest początkowo niezdarny i zdrętwiały, więc pierwsze syczenia brzmią dość podobnie. Naukę należy rozpocząć właśnie od codziennych ćwiczeń mięśni języka, by stał się równie gibki i zwinny jak u węża. To z początku wielka męczarnia, więc nie dziwi, że wielu mieszkańców lasu uważało ją za zbędną i wolało przenieść się do wsi, gdzie jest o tyle ciekawiej i nikomu nie trzeba wężowych słów.

Tak naprawdę nie było już też prawdziwych nauczycieli. Zapominanie mowy węży rozpoczęło się wiele pokoleń wstecz i nawet nasi rodzice ze wszystkich wężowych słów potrafili wypowiadać jedynie najprostsze i najbardziej powszechne, na przykład to, które sprowadzi ci łosia lub jelenia, byś mógł mu poderżnąć gardło, lub to, które uspokoi rozwścieczonego wilka, lub takie na zwykłe pogaduszki o pogodzie, którymi wypada przywitać przepełzającą obok żmiję. Już od długiego czasu nie potrzebowali innych słów, bo żeby wysyczeć te najpotężniejsze − i by miały moc − musiałyby się zebrać tysiące mężczyzn, których dawno już nie było w lesie. W ten oto sposób wiele słów odeszło w niepamięć, a ostatnimi laty nie trudzono się nauką nawet tych najprostszych; jak mówiłem, łatwo się opanować nie dawały − a po co się starać, gdy można chodzić za pługiem i prężyć muskuły.

Znalazłem się w dość wyjątkowej sytua­cji, bo mój wuj Vootele znał wszystkie wężowe słowa, bez wątpienia jako jedyny człowiek w całym lesie. Tylko od niego mogłem nauczyć się tajników tej mowy. A Vootele był niezwykle surowym nauczycielem. Mój skądinąd tak łagodny wuj, gdy szło o lekcje, stawał się twardy niczym głaz.

– Musisz je opanować! − oznajmił krótko, zmuszając mnie do ciągłego powtarzania najwymyślniejszych syków, aż wieczorami język bolał mnie, jakby cały dzień ktoś go wykręcał. A gdy zjawiła się matka z udźcami łosia, ja z przerażeniem pokręciłem głową − na samą myśl, że mój biedny język po tych całodziennych torturach miałby jeszcze silić się przy przeżuwaniu i łykaniu, moje usta wypełniały się nieznośnym bólem. Matka była zrozpaczona, prosiła wuja, by się nade mną zlitował i na początek uczył mnie najprostszych syków, lecz on się na to nie godził.

– Nie, Linda − rzekł mojej matce. − Nauczę Leemeta mowy węży tak dobrze, że sam nie będzie wiedział, czy jest jeszcze człowiekiem, czy wężem. Dziś tylko ja znam ją tak, jak mówili nią nasi praprzodkowie i jak trzeba ją naprawdę znać, a gdy kiedyś umrę, Leemet będzie tym, który nie pozwoli jej całkiem odejść. Może i jemu się poszczęści i znajdzie następcę, może swojego potomka, i mowa węży całkiem nie zginie.

– Och, jesteś uparty i okrutny jak nasz ojciec – westchnęła matka, robiąc kompresy z rumianku na mój wymęczony język.

− To dziadek był okrutny? − wymamrotałem z liśćmi między zębami.

– Bardzo − odparła matka. − Ale nie wobec nas, nas kochał. Przynajmniej tak go pamiętam, choć od jego śmierci minęło tyle lat. Byłam wtedy małą dziewczynką.

– Dlaczego zmarł? − pytałem dalej. Nigdy wcześniej nie słyszałem o swoim dziadku i doszedłem właśnie do zadziwiającego wniosku, że mój ojciec i matka nie mogli tak po prostu spaść z nieba na ten świat, oni też musieli mieć swoich rodziców. Tylko dlaczego mi o nich wcześniej nie mówili?

– Zabili go rycerze − powiedziała matka, a wuj Vootele dodał:

– Nie zabili, a utopili. Odrąbali mu nogi i wrzucili do morza.

− A drugi dziadek? − chciałem wiedzieć. − Musiałem mieć dwóch dziadków!

– I jego zabili rycerze − rzekł Vootele. − To było w wielkiej bitwie, którą stoczono dawno przed twoimi narodzinami. Nasi mężczyźni odważyli się pójść w bój z rycerzami, ale starto ich w pył. Mieli za krótkie miecze, za słabe włócznie. A przecież naszego ludu nigdy nie broniły miecze ani włócznie, a Północny Gad. Gdyby udało nam się go zbudzić, w okamgnieniu pożarłby wszystkich rycerzy. Lecz było nas już za mało; wielu przeniosło się do wsi i nie chcieli nam przybyć z pomocą, gdy ich o to prosiliśmy. A gdyby się nawet zjawili, nie byłoby z nich pożytku, bo nie pamiętali już mowy węży, a Północnego Gada można zbudzić jedynie, gdy wspólnym syczeniem przywołają go tysiące. Naszym nie pozostało nic innego, jak próbować bronić się przed rycerzami ich własną bronią, choć było to beznadziejne przedsięwzięcie. Obce sztuczki nie przyniosły jeszcze nikomu powodzenia ani szczęścia. Nasi mężczyźni padli co do jednego, a ich kobiety, w tym obie twoje babki, wychowywały swoje dzieci i umierały w smutku.

– Ale nasz ojciec w tej bitwie nie zginął − dodała zaraz matka. − Obcy bali się do niego zbliżyć, bo miał jadowite kły.

– Jadowite kły?

− Jak u żmii − wyjaśnił Vootele. − Nasi prarodzice je mieli, lecz tak samo jak z czasem ludzie zapominali wężowych słów, tracili też trujące kły. W ostatnich pokoleniach zdarzały się bardzo rzadko, dziś nie znam nikogo, kto by je nosił, ale na pewno miał je nasz ojciec i bezlitośnie kąsał nimi swoich wrogów. Rycerze byli przerażeni i uciekali, gdy tylko ojciec błys­nął na nich zębami.

– To jak go schwytali?

− Przyciągnęli katapultę − westchnęła matka. − I zaczęli w niego ciskać kamieniami.­ W końcu go trafili, a on padł bez przytomności. Wtedy, krzycząc z radości, związali go, odrąbali mu nogi i wrzucili do morza.

– Rycerze nienawidzili go i bali się go do szaleństwa − rzekł wuj. − Był naprawdę dzikiej natury i płynęła w nim stara, gorąca krew. Gdybyśmy wszyscy mogli tacy być, rycerze nie zdołaliby wybudować sobie gniazda na naszej ziemi. Skoczylibyśmy im do gardeł i ogryźli do gołych kości. Lecz niestety każde plemię może upaść. Traci kły, zapomina wężowe słowa, aż w końcu garbi się potulnie z sierpami na polu.

Wuj Vootele splunął i łypnął ze strasznym wyrazem twarzy, a ja pomyślałem, że okrutna krew naszego potężnego dziadka nadal płynie w jego synu.

– Ojciec ryczał spośród fal tak potwornym głosem, że rycerze pouciekali do twierdzy i pozamykali wszystkie okiennice − zakończyła matka tę smutną opowieść. − Od tego dnia minęło trzydzieści lat.

– I choćby dlatego powinieneś uczyć się wężowych słów − rzekł wuj. − Na pamiątkę swego walecznego dziadka. Kłów do gęby ci nie wsadzę, ale gibki język tak. Wypluj, co tam masz, i zabieramy się znów do pracy.

– Daj mu jeszcze trochę odpocząć − zaczęła błagalnie matka.

− Nic nie szkodzi, mamo – powiedziałem, usiłując przybrać dzielną minę. − Już mnie tak strasznie nie boli. Mogę uczyć się dalej.

***

Skłamałbym, mówiąc, że wkuwanie wężowych słów zabiło we mnie wszelkie marzenia o kołowrotku, grabiach i łopacie do chleba. Dalej myślałem czasem o dziwach, jakie ujrzałem w domu Johannesa i jego córki Magdaleeny. Usiłowałem zmajstrować po kryjomu łopatę do chleba. O kołowrotku nawet nie pomyślałem, narzędzie to wydało mi się dosłownie z innego świata i nie wierzyłem, by mogło wyjść spod ręki zwykłego człowieka. Z łopatą mi się jednak nie powiodło, wyszła krzywa i pozadzierana. Nie wiedziałem co z nią począć, do domu zabrać nie śmiałem, więc leżała porzucona gdzieś w krzakach.

Oczywiście wspominaliśmy z Pärtem naszą wyprawę, ciekawiło nas domostwo Johannesa. Naradzaliśmy się czasem, czy zapuścić się znów do wsi, w końcu sołtys zapraszał. Lecz nieufność całkiem w nas nie zgasła, a opowieści matki i wuja przynajmniej we mnie na nowo ją wznieciły. Zaproponowałem, by kolejną wyprawę odsunąć na jakiś czas, a Pärt sam iść nie chciał. Zaprosiłem go też, by chodził ze mną na nauki do wuja, ale on skrzywił się i odparł, że uczy go matka, to okropnie trudne, a on nie chce się dwa razy męczyć. I tak zostałem jedynym uczniem wuja Vootelego.

Po pierwszych żmudnych tygodniach, w czasie których język wiele razy spuchł do rozmiaru grzyba, mięśnie przyzwyczaiły się w końcu do wysiłku i niektóre z moich syczeń zaczęły przypominać te właściwe. Gdy na początku wkuwałem wężowe słowa jedynie z posłuszeństwa i szacunku wobec wuja, którego bardzo kochałem, to z czasem syczenie zaczęło mi się nawet podobać. Ciekawie było opanowywać coraz to nowe słowa i obserwować, jak kołujące wysoko na niebie orły szykują się, by przy tobie wylądować, jak w środku dnia przywoływane sowy wychylają głowy ze swych dziupli albo wilczyce stają w miejscu z rozkraczonymi łapami, by wygodniej ci było dostać się do ich wymion.

Tylko robale nie rozumiały mowy węży; było toto wielkości ziarnka kurzu, ich móz­gi nie mieściły tej mądrości. Wężowe słowa nie pomagały na komary ani bąki i nie dało się nimi leczyć użądlenia pszczoły. Robale nie rozumiały starożytnej mowy ni krztynę, one mają swoje własne obmierzłe brzęczenie. Wciąż mam je w uszach, choćby idąc po wodę do źródła, podczas gdy wężowe słowa wymarły bezpowrotnie. Brzęczenie wygrało.

Lecz wówczas, młody i żądny wiedzy, nie zwracałem uwagi na robaki i po prostu ścierałem je, gdy obsiadały mi kark. Jakby nie należały do lasu, traktowałem je jak latający kurz. Byłem za to zachwycony zmianami, które dzięki nowej wiedzy dostrzegłem w puszczy. Wcześniej latałem po niej bezmyślnie jak dzieciak, teraz mogłem z nią rozmawiać. Wydawało się to nieskończonym źródłem przygód.

Wuj Vootele był ze mnie zadowolony. Powtarzał, że mam ucho do wężowych słów i gdy skończyło się nam mięso, pozwolił mi przywołać sarnę. Zasyczałem, zwierzę posłusznie do nas przybiegło, wuj je zabił, a matka patrzyła na mnie wzruszona. Miałem wtedy dziewięć lat.

Choć najbardziej w nauce pomogło mi to, że poznałem Intsa.

Byłem tego dnia sam, wuj Vootele dał mi do przećwiczenia i zapamiętania parę nowych słów, leżałem więc nad małym potokiem i ostrożnie je wymawiałem, aż poplątał mi się język. Wtem usłyszałem, że ktoś syczy − głośno i z przestrachem.

Ujrzałem młodą żmiję, którą atakował jeż. Wysyczałem zaraz najsurowsze słowa zakazu, które zazwyczaj sprawiały, że zwierzę tężało niczym głaz. Moim zdaniem wyszły mi doskonale, lecz jeż nic sobie z tego nie robił. Zrozumiałem zaraz, że te same słowa wysyczała żmija i niezmiernie głupie z mojej strony było pomaganie w jej włas­nej mowie. Obojętnie, do jakiej wprawy nie doszedłby człowiek, nigdy nie mógł się równać z prawdziwym wężem. To one nauczyły nas tej sztuki, nie na odwrót.

Młody wąż oczekiwał ode mnie innej pomocy. Rzecz w tym, że jeże to bardzo głupie zwierzęta i nie zdołały w ciągu wszystkich tych milionów lat, odkąd ich plemię pełza po tym świecie, poznać mowy węży. To dlatego syczenie zarówno moje, jak i żmii odbiło się od jego uszu. Nie bacząc na nic, jeż atakował i pewnie wkrótce zakończyłby jej żywot, gdybym jednym zamachem nie kopnął go w krzaki.

− Dziękuję − zwrócił się do mnie mały wąż. − Z tymi jeżami to jedno wielkie utrapienie, są tępe jak kołek i ciemne jak ­bagno. Można zasyczeć się na śmierć, i tak nic nie zrozumieją.

Mój wężowy nie był jeszcze zbyt dobry, ale sycząc nieporadnie, udało mi się dowiedzieć, dlaczego żmija nie ukąsiła tego jeża.

– I to by nie pomogło, słyszałeś przecież, że są jak bagno, bezdennie głupie. Nie działa na nie nasz jad, we łbie im tylko włas­ne sprawki. Jeszcze raz dzięki! Przy okazji, twoje syczenie jest całkiem dobre. Już dawno nie spotkaliśmy człowieka, który znałby naszą mowę. Mój ojciec opowiadał, że dawniej miał z ludźmi o czym porozmawiać, a teraz potrafią jedynie przywołać sarnę na zabicie.

Zrobiło mi się wstyd, bo sam dopiero się tego dopuściłem, ale nie powiedziałem o tym młodemu wężowi. Wyjaśniłem za to, na ile tylko potrafiłem, że uczy mnie wuj Vootele, i wspomniałem moje imię.

– O, Vootele! − rzekł wężyk. − Mój ojciec go zna. Kiedyś nas odwiedził. Leemet, jeśli chcesz, też możesz do nas przyjść. Chodźmy od razu, opowiem ojcu i matce, jak mnie uratowałeś. Moje wężowe imię będzie dla twoich ust za trudne, ale możesz mnie nazywać na przykład Ints.

Chciałem natychmiast pójść za Intsem, bo nigdy jeszcze nie widziałem, jak żyją wężowi królowie. To, że mój nowy przyjaciel należał do królewskiego plemienia, wiedziałem na pierwszy rzut oka. Królewskie węże były od zwyczajnych żmij o wiele większe, a dorosłym osobnikom na łbie błyszczała maleńka złota korona. Ints jeszcze jej nie miał, lecz sądząc po jego grubości i bystrości, nie ulegało wątpliwości, że mam do czynienia z królewskim synem. Wężowych królów było o wiele mniej od zwyczajnych węży, jak mrówczych królowych matek pośród milionów tycich robotnic. Zdarzyło mi się już ich spotkać, ale nie miałem dotąd okazji z żadnym porozmawiać. A i oni nie zwróciliby uwagi na jakiegoś chłopca, byli na to zbyt ważni i potężni.

Dlatego byłem bardzo ciekawy, gdy Ints poprowadził mnie do wielkiej dziury i kazał się w nią wcisnąć. Obleciał mnie trochę strach, ale nie aż tak jak wtedy przed chatą Johannesa − węże mieszkały w lesie jak my, z ich strony nie miałem się czego obawiać. Choć przeszły mi ciarki na plecach. Wejście do gniazda było ciemne i długie, lecz Ints dodawał mi otuchy cichym syczeniem do ucha, a to mnie uspokajało.

W końcu dotarliśmy do obszernej jamy. Aż roiło się w niej od węży! W większości zwyczajnych małych żmij, ale wśród nich był też tuzin królów, ze złocącymi się okazale na łbach koronami jak kwiaty dzikiej róży. Największy z węży to chyba ojciec Intsa, bo to jemu mój przyjaciel opowiedział, jak ocaliłem go z tarapatów. Zrobił to jednak prędko i nie zrozumiałem z owego strumienia syków zbyt wiele. Ogromny król wpatrywał się we mnie, a potem podpełznął bliżej. Pokłoniłem się i wypowiedziałem słowa pozdrowienia, których nauczył mnie wuj Vootele.

– Obawiam się, mój drogi chłopcze, że jesteś ostatnim człowiekiem, który tak do mnie przemawia − rzekł król. − Ludzie nie mają już w poważaniu naszej mowy i szukają łatwiejszego życia. Twój wuj jest moim dobrym przyjacielem. Cieszy mnie, że wychował sobie następcę. Jesteś w naszym gnieździe zawsze mile widziany, szczególnie że ocaliłeś mojemu dziecku życie. Jeże są największym zagrożeniem naszego rodzaju. Bezmyślne, tępe istoty!

– Szkoda, że ludzie zaczęli podążać ich śladem – wtrącił ukryty gdzieś w kącie inny wąż. − Wkrótce będą tacy sami.

– Co się dziwić − dodał Ints. − Polubili rycerzy, a ci są chyba krewnymi jeży, mają równie kolczastą naturę. Ludzie zaczęli ich nawet karmić, może wkrótce zaczną jeszcze jeżom wystawiać miskę mleka.

Na te słowa węże głośno się zaśmiały.

– Ale rycerz to nie to samo co jeż − dodał wąż, który odezwał się wcześniej. − Jeż nie ściąga nigdy kolców, a rycerz swoje tak. Jeżom nasz jad nie szkodzi, ale dopiero co parę dni temu ukąsiłem pewnego rycerza, gdy rozebrał się do naga i wychodząc z jeziora, natknął się na mój kieł. Na tego człowieka mój jad podziałał – wrzeszczał okropnym głosem i spuchł na całym ciele.

Nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby wąż ukąsił człowieka i ta opowieść mnie przeraziła. Ojciec Intsa dostrzegł to i zasyczał zaraz uspokajająco.

– Człowiek, który żyje w lesie i rozumie nasz język, jest naszym bratem − powiedział. − A ten, który przeniósł się do wioski i nie rozumie już wężowych słów… niech wini sam siebie. Gdy znajdzie się blisko, najpierw go grzecznie pozdrawiamy, lecz gdy nam nie odpowie, jest dla nas jak obcy. Stał się niczym jeż lub robak i nie będziemy go żałować.

– Dlaczego zamartwiasz chłopaka? − zapytała trzecia żmija, którą później poznałem jako matkę Intsa. − Po co go straszysz? Jego to nie dotyczy. On ocalił nasze dziecko i będziemy mu dozgonnie wdzięczni. Może przyjść do nas, kiedykolwiek chce, i zostać, jak długo zapragnie. Od dzisiaj będziemy traktować go jak syna.

– Tak − potwierdził ojciec Intsa. − Jak naszego syna. I jeśli mój przyjaciel Vootele pozwoli, to z radością nauczę cię nieco naszej mowy. Dawniej tak przecież było, węże i ludzie trzymali się razem. Przynajmniej za naszego życia moglibyśmy zachować stare obyczaje. A później niech się dzieje, co chce.

***

[…] Okładanie się witkami w świetle księżyca było bardzo starym zwyczajem. Raz w roku wszystkie kobiety i dziewczęta – dzieci nie zabierano – szły o północy do lasu, wspinały się na drzewa, jak najwyżej potrafiły, i okładały się dębowymi witkami w świetle księżyca. Musiało się to dziać o pełni i trwać aż do zachodu księżyca. Wierzono, że dzięki temu nabiera się życiowej siły i w jakimś sensie odpowiadało to prawdzie, bo te staruszki, które nie mogły się już wspinać na drzewo i omijało je okładanie witkami w świetle księżyca, długo nie pożyły.

Mężczyźni w tym nie uczestniczyli, a nawet nie wiedzieli, kiedy wypada ta właściwa noc. Kobiety im tego nie mówiły; wymykały się po cichu, gdy oni już spali. Rano, gdy mężczyźni się budzili, one już były z powrotem, w dobrych nastrojach i przedziwnie rozpromienione. Skąd kobiety wiedziały, w którą noc mają się zebrać, stanowiło ich dobrze strzeżoną tajemnicę.

Jak wszyscy chłopcy, także my z Pärtem marzyliśmy, że trafimy kiedyś na ten kobiecy obrzęd i zobaczymy na własne oczy, co się wtedy dzieje. Nigdy wcześniej nam się to nie udało. Starałem się przyglądać matce, ale to nie pomagało. Niezwykle trudno było zachować czujność cały rok, noc księżycowych witek mogła wydarzyć się i zimą, i latem, na jesień i na wiosnę. Wieczorem poprzedniego dnia nic nie musiało zapowiadać nocnej wyprawy, ale następnego ranka matka jaśniała na twarzy, piekła nam udźce z łosia i chwaliła, jak rześko się czuje po wczorajszej saunie. Od paru lat z matką chodziła też Salme, a ja i tak nie zdołałem obudzić się w odpowiednim momencie, aby je wyśledzić. […]

***

Oczywiście zaraz zaczęliśmy z Pärtem rozprawiać o wyprawie, by tej nocy podpatrzeć kobiety. Zaprosiliśmy Intsa, ale ku naszemu zaskoczeniu odmówił i dodał, że to nic ciekawego.

– Dlaczego nie mówisz nam o takich rzeczach?! – zapytaliśmy z wyrzutem.

– Skąd my, węże, mamy wiedzieć, że to coś ważnego? – odparł. – Co w tym szczególnego? Nagie kobiety siedzą wysoko w drzewach i okładają się dębowymi witkami. Prawdę mówiąc, nie chciało mi się nawet podnosić głowy.

– Trzeba było po nas przyjść albo choć uprzedzić, że coś takiego się wydarzy!

– Jeszcze się wtedy nie znaliśmy. I czy ja wiem, w którą dokładnie noc wasze kobiety wspinają się na drzewa? To był czysty przypadek. Wężom nie umknie nic, co dzieje się w lesie, ale nie musimy tego pamiętać. Nie rozumiem, co wy w tym widzicie?

– To ogromnie ciekawe! – zapewniliśmy go obaj. Podniecała nas możliwość wyśledzenia tak pilnie strzeżonej tajemnicy. Może będziemy pierwszymi męż­czyznami, którzy ją przejrzą? W każdym razie nie słyszeliśmy dotąd, by chwalili się tym inni mężczyźni. Lecz najbardziej kuszące było znaleźć się w pobliżu nagich kobiet. Byliśmy już wystarczająco duzi, by nas to ciekawiło. Będzie tam na przykład Salme ze swoimi przyjaciółkami. I Hiie – biedula – widocznie nie wpadła na to, że zdradzając nam tajemnicę, pozwala, byśmy ją zobaczyli na golasa. A może nie dbałaby nawet o to; najważniejsze, że mogła z nami porozmawiać i udowodnić, że i ona ma coś ważnego do powiedzenia.

Umówiliśmy się z Pärtem, że spotkamy się na miejscu. Zamierzaliśmy tam dotrzeć, śledząc swoje matki i siostry.

Nie było to trudne. Matce oczywiście nie przyszło do głowy, że mógłbym coś podejrzewać, a ja też dobrze wszystko odegrałem. Najadłem się porządnie jak zawsze i zwinąłem do spania. Salme zrobiła to samo, a parę chwil później matka przykryła się wielką skórą łosia, pod którą w dzieciństwie mieściliśmy się we troje.

Na jakiś czas zapadła cisza. Było ciemno i choć wcześniej bałem się, że nie dam rady i zasnę, teraz nie miałem ku temu najmniejszych obaw. Rześki i czujny jak jaskółka martwiłem się jedynie o to, aby wytrzymać bez ruchu. Korciło mnie, by powiercić się i podrapać w każdy bok. To niewiarygodne, jak niecierpliwość przyprawia o swędzenie! Udało mi się jednak wytrwać bez jednego drgnięcia, aż w końcu usłyszałem, jak matka podniosła się, pociągnęła Salme za rękę i wyszeptała:

– Chodźmy!

Po czym wyszły po cichu z chaty. Leżałem jeszcze chwilę, nie ruszając nawet palcem, na wypadek gdyby czegoś zapomniały i miały się wrócić. Ale nie wracały, więc wyskoczyłem z posłania i wymknąłem się za nimi.

Widziałem je w oddali przed sobą i skradałem się w wilgotnej trawie jak mój przyjaciel Ints, starając się nie wzbudzić najmniejszego hałasu. Matka i siostra niczego nie słyszały. Po jakimś czasie napotkały przyjaciółkę Salme, która też wybrała się ze swoją matką na księżycową saunę. Szły dalej we cztery. Ja posuwałem się po ich śladach.

W końcu dotarliśmy do niewielkiej polany. Bez wątpienia był to cel naszej drogi, bo ujrzałem inne kobiety. Rozbierały się, a niektóre wspinały się już na drzewa z witkami dębu w ustach. Z zarośli dobiegł mnie szelest – to wyłonił się Pärt.

– Moja jest już na drzewie – wyszeptał, wskazując palcem na wysoki świerk, na którego wierzchołku siedziała jego naga matka. W świetle księżyca bielało jej ciało, a ona z rozkoszą i pomału okładała się witkami.

Był to bez wątpienia piękny i czarodziejski obraz, ale od matki Pärta o wiele bardziej chciałem zobaczyć przyjaciółki mojej siostry. Wypatrzyłem je zaraz, jak wspinały się po pniach drzew na tle nocnego nieba, aż znalazły odpowiednią gałąź. Usadowiły się, by kąpać się w jasnym świetle księżyca i głaskać witkami swoje nagie ciała, jakby rozsmarowując na nich złoty blask. Był to podniecający widok i gapiliśmy się na nie z Pärtem jak zaczarowani. Dostrzegliśmy też Hiie, która siedziała obok matki i biła cienką rózgą o kościste kolana, ale oczywiste, że to nie ona podobała się nam najbardziej. Była chuda i miała jeszcze dziecinne ciało. Za to jedna z przyjaciółek Salme miała cycki jak gniazda os! Przełknęliśmy ślinę, gdy zaczęła się okładać witkami, a jej piersi podskakiwały wesoło w górę i w dół.

Można było sobie tylko wyobrazić, jak w świetle księżyca wyglądały nagie kobiety setki lat temu, gdy las zamieszkiwało jeszcze pełno ludzi! Pewnie uginały się wszystkie czubki drzew. Teraz kobiet było coraz mniej, zostało ich może kilkadziesiąt, wśród nich staruszki, które swoimi ciałami nie cieszyły naszych oczu. Lecz każda z kobiet okładała się raźno witkami, a powstający pod rytmicznymi uderzeniami rózg drobny księżycowy pył unosił się nad kobiecymi ramionami jak żywy ogień.

– Piękne! – westchnął Pärt, pożerając wzrokiem jedną z kobiet, która odłożyła na chwilę witki i z widoczną przyjemnością spacerowała z dumnie wypiętymi, potężnymi piersiami.

Ktoś jeszcze westchnął z zachwytu nieopodal nas, a my wzdrygnęliśmy się przestraszeni. Kto mógł się jeszcze tu kryć? Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy ogromnego niedźwiedzia, który wpatrywał się przed siebie z przekrzywionym łbem i z rozmarzeniem obgryzał długie pazury.

– Co tu robisz? – spytałem zagniewany, bo budził się już we mnie mężczyzna, a żadnemu mężczyźnie się nie podoba, gdy jakiś niedźwiedź podgląda kobiety.

– Patrzę – odpowiedział niedźwiedź. – Co za ślicznotki!

– Wasze samice tego nie robią? – spytałem złośliwie. – Dlaczego ich nie podglądasz?

– Nie, nie mają tego zwyczaju – westchnął niedźwiedź, który oczywiście nie zauważył, że starałem się go wyśmiać. Niedźwiedzie nigdy tego nie dostrzegają, są na to zbyt prostoduszne i łatwowierne. – Nasze nie są takie piękne. Mają grube futro, którego nie da się zdjąć. A te tutaj są takie ładne i mięciutkie. Jakby obdarte ze skóry!

– Sam jesteś obdarty ze skóry! – prychnąłem zirytowany.

– Lepiej wracaj w krzaki! Idź i obedrzyj sobie ze skóry jakąś sarnę, też będzie mięciutka i ładna.

– Już próbowałem, to nie to samo – westchnął znów niedźwiedź, który, jak to one, nie potrafił się obrażać. Podreptał jednak parę kroków w tył, aby tam znów stanąć na dwóch łapach i zerkać na kobiety.

Chyba szeptaliśmy zbyt głośno z niedźwiedziem, bo moja siostra ześlizgnęła się z drzewa.

– Dokąd idziesz? – usłyszałem głos matki i prędko się odwróciłem. Ku memu przerażeniu ujrzałem gołą Salme stojącą pod drzewem wcale nie tak daleko od nas.

– Usłyszałam głos – powiedziała Salme z wahaniem. – Chyba ktoś tu jest.

Zaczęła wypatrywać czegoś między drzewami, a ja i Pärt przywarliśmy do mchu tak mocno, jak tylko zdołaliśmy. Nie mogliśmy się wycofać, Salme na pewno by nas zauważyła, ale pozostanie w miejscu nie było mniej niebezpieczne. W pełni księżyca poszycie lasu widziało się jak na dłoni. Salme na pewno by nas odkryła, gdyby zrobiła choć parę kroków naprzód, a właśnie do tego się szykowała.

Poczułem spływający po karku zimny pot, bo nie potrafiłem przewidzieć, jaka kara może czekać chłopców, którzy wdarli się na sekretny obrzęd. Kobiety na pewno okrutnie się rozzłoszczą, że je podglądaliśmy. Nie sądziłem oczywiście, by matka pozwoliła wyrządzić mi wielką krzywdę, ale pozostałby wstyd.

Chcieliśmy zapaść się pod ziemię jak krety, lecz taka zdolność niestety nie jest ludziom dana i nie pomogłyby tu nawet wężowe słowa.

Salme zrobiła dwa kroki i zaraz by nas odkryła, gdy nagle ktoś zawołał łagodnie:

– Salme!

Zrozumielibyśmy, gdyby w tym momencie pisnęła lub zaczęła wołać pomocy. Nic podobnego. W zamian za to bąknęła nieśmiało, lecz z zadowoleniem:

– Ach, to ty, Misiu. Co tu robisz? Nie wolno ci tu być. Z zarośli wyłonił się znajomy niedźwiedź.

– Salme, jesteś taka piękna! – westchnął. – Siedziałem tu i nie mogłem oderwać od ciebie oczu. Tam w drzewach jest tyle pięknych kobiet, ale ty jesteś najpiękniejsza.

– Misiu, nieładnie tak podglądać – zganiła go Salme i zakryła dłońmi swoje nagie ciało. Lecz nie wyglądała wcale na zagniewaną. Już sobie wyobrażałem, w jaki sposób porozmawiałaby sobie z nami. To było wręcz obraźliwe; własnego brata zbeształaby bez litości, a ze zwykłym niedźwiedziem rozmawia tak łagodnie i milutko jak z najdroższym przyjacielem. W dodatku ta bestia przylazła do niej i zaczęła lizać jej gołe nogi.

– Przestań, tam w górze jest matka – szep­­­­nęła Salme. – Muszę do niej wracać. Zobaczymy się innym razem.

– Zostanę tu pod drzewami do samego rana – wymamrotał niedźwiedź. – Pozwól mi podziwiać twoje piękno!

– Głuptas – powiedziała ciepło Salme i pogłaskała go po łbie. A potem czmychnęła w stronę swojego drzewa i wspięła się na sam szczyt.

– Kto to był? – zapytała matka.

– Nikt – odparła moja siostra. Wzięła do ręki witki i z powrotem usadowiła się na gałęzi, ale zupełnie inaczej niż przedtem. Nie kąpała się teraz w świetle księżyca, lecz występowała dla czającego się w zaroślach Miśka, prezentując mu po kolei wszystkie swoje wdzięki.

– Chodźmy do domu – powiedziałem, bo ogarnęła mnie złość zarówno na moją siostrę, jak i na jej niedźwiedzia.


Fragmenty książki Andrusa Kivirähka Człowiek, który znał mowę węży, wyd. Marpress, Gdańsk 2021. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Mowa pogrzebowa Mowa pogrzebowa
i
zdjęcie: Javad Esmaeili/Unsplash
Doznania

Mowa pogrzebowa

Giedra Radvilavičiūtė

O zmarłych albo dobrze, albo prawdziwie.

Zacznę od informacji przeznaczonej w zasadzie dla wszystkich: na dwadzieścia minut proszę wyłączyć telefony. Konsolacja odbędzie się w kebabiarni Interpol na starówce, ewentualni cudzoziemcy trafią po zapachu.

Czytaj dalej