Knajpa. Milicjant, piekarz, szewc i woźny w zarządzie miejskim. Cztery kieliszki co chwilę uderzają o stół. Rozmowa jest o uczciwości.
Cały rząd lamp, takich samych, jedna tylko miała klosz inny, zbił się, widać, i drugiego takiego nie szło już znaleźć, bo i gdzie; od każdej lampy szarobrązowy zwitek lepu, czasem skręcony, czasem prosty, lipiec w końcu, much dużo. Znad wsi lecą, z rowów pod miastem, roją się, zwłaszcza teraz, obsiadają. Ciastka na kontuarze pod szklanym kloszem, ale jak sięgnąć po któreś, to zawsze wleci przynajmniej jedna i trzeba wyganiać, machając ręką i raz, i drugi, aż klienci się czasem śmieją, że dziś pan ober taki nerwowy.
– Ale, ale, tu się o uczciwość rozchodzi! – Piekarz podniósł dłoń, solidną, piekarską, zwinął ją w pięść, jakby chciał nią walnąć w stół, opanował się jednak, dłoń otworzył i opuścił na kolano. – O uczciwość. To nie jest tak, że wszystko sobie kosztuje, ile chce. U spekulantów może.
– Nooo, u spekulantów to nie takie rzeczy bywały – wtrącił woźny. – Za tej wojny to wszyscy pamiętamy, ale za tamtej, to dopiero…
– Wiadomo – przytaknął szewc, który tamtej nie pamiętał, bo leżał w kołysce, jak się kończyła, ale i tak przytaknął. A piekarz ciągnął swoje:
– Pan masz dzieci? – Dwaj kiwnęli głową, milicjant nie, bo kawaler. – No właśnie, masz pan. Ile?
Odpowiedzieli obaj, chórem: szewc, że dwójkę, woźny, że trójkę.
– I jak wysyłasz pan, czy tam małżonka szanowna wysyła, do sklepu, to przecież wie, że kilo chleba piętnaście złotych, a nie pięć czy sto, prawda? Mówi gówniarzowi i gówniarz może mieć siedem lat, a się na tym wyznaje. To i z biżuterią tak samo.
Woźny, zamiast mu przytaknąć, tylko bawił się kieliszkiem: to go podnosił, to odstawiał, nieśmiało sugerując, że warto by było polać następną kolejkę. A tu butelka pusta.
– Źle mówię? Źle? – Piekarz nie dawał za wygraną, musiało być na jego, w końcu przytaknął mu milicjant, bo najmłodszy, a ktoś musiał. – Właśnie. Dobrze mówię. Uczciwość najważniejsza, takie pierścionki swoje kosztują i ten jubiler wie ile. Dobrze mówię? – Pociągnął woźnego za rękaw, aż kieliszek, akurat uniesiony, stuknął o blat.
– Nie znam się.
– Nie zna się – powtórzył głośno, bo tamten cicho tylko, pod wąsem siwym, szczeciniastym, porządnie przyciętym, a on głośno jednak; i zaraz drugi raz, tak żeby już nie stolik, ale cała knajpa usłyszała. – Nie zna się!
– Ćśśś… – skarcił go milicjant.
– Teraz… – Woźny zebrał się tymczasem w sobie, z kolei najstarszy, ale starczyło mu tego na razie tylko na jedno słowo.
– No, co teraz…? Co teraz?
Ale miał już dość tego pijackiego gadania młodego, więc położył obie ręce na płask na stole, lepkim nieco, popatrzył mu prosto w oczy i zaczął powoli, dobierając uważnie słowa:
– Teraz, po wojnie, to się porobiło, ludzie się złachmanili. Cośmy widzieli, tośmy widzieli. Napatrzyliśmy się, nie? I to zostaje. Bezbożność… za pozwoleniem pana władzy – kiwnął milicjantowi, jakby przepraszał za gafę, ale tamten machnął krzywo ręką, na dowód, że sprawy wyznania są mu kompletnie obojętne – człowiek człowieka dusi, ostatnią złotówkę z gardła wyrwie… Kilo chleba piętnaście złotych, a bywało, że dwieście. W Warszawie w powstaniu, w gazecie pisali, kilo masła tysiąc pięćset. Tysiąc pięćset! Spekulanci, złodzieje, pazerne to wszystko…
– …i władza ludowa z tymi problemami się upora – wyrecytował kapral MO uspokajająco. Stary tylko wzruszył ramionami:
– Może się upora, ja mówię, jak jest.
– Ale ja nie o tym, ja pytam, czy uczciwość ważna? – Drążył piekarz. – Pierścionek ma swoją cenę? Kolczyk ma swoją cenę?
– Jakby samo złoto ważyć, to może. – Wzruszył znowu, co do niego pasowało, bo cóż może woźny, jak nie wzruszać obojętnie ramionami. – Ale jeszcze robota. Jakiej to roboty jest. Czy cennej, czy jak złom, byle jakiej. Bo na złom to oni tabelę mają.
– Próbę sprawdzają. – Kiwnął głową szewc, od pewnego już czasu kiwający nią co jakiś czas bez związku z tym, co kto mówił. – W tabeli próbę sprawdzają… i wiedzą… Ejjj, nie wiem – szurnął krzesłem – czy ta plama ze spodni zejdzie.
Kapral zerknął pod stół, więc szewc wystawił zaplamioną nogawkę nieco dalej, do światła wpadającego przez wysoką witrynę, przez zazdrostki z żółtego wyblakłego perkaliku, który powieszono tu pewnie jeszcze za Marszałka, więc i na nogawce kładło się tą żółcią przedwojenną.
– Co ma nie zejść? – orzekł w końcu. – Ciesz się, że nie jesteś kawaler, to żona się tym zajmie, baby mają swoje sposoby na takie rzeczy.
– A pan władza kawaler?
To pytanie, rzucone ot tak, żeby między jedną kolejką a drugą toczyła się rozmowa, weszło mu pod mundur, speszyło go; tamten miał pod czterdziestkę, on raptem dwadzieścia cztery i przez te dwadzieścia cztery lata niewiele na tym polu dokonał, jakieś niezręczności, niezborności, wstyd myśleć. Teraz, w mundurze, będzie inaczej: dom, żona, dzieci, to, co mają tamci, a czego on jeszcze nie ma.
– Zimną wodą zejdzie – powiedział tylko.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, każdy myśląc o czym innym. W tej części miasta było teraz spokojnie i cicho – przez witryny, ponad zazdrostkami z żółtego perkaliku widać było korony drzew, potężne, cierpliwe, dachy domów i nawracającą ławicę gołębi mieniącą się bielą i ciemną szarością jak błyskające w powietrzu srebrne kółko.
Piekarz poczuł, że teraz jego kolej, więc machnął na kelnera; tego dnia nie oni jedni mieli co świętować, po mieście niosło się to podniecenie, rozprężenie, lipcowy entuzjazm błękitnego wysokiego nieba i poczucie jakiejś wspólnoty, wreszcie: że razem szewc i piekarz, i woźny z magistratu, i kapral MO, niby obcy, ale swój przecież, i ten kierowca, którego imienia ani nazwiska nawet nie poznali, któremu mieli zapłacić, ale nie zapłacili, więc w sumie zrobił, co zrobił, w czynie społecznym, a wszystko to razem, pod wysoką czaszą, pod tym błękitem przeczystym, przez który srebrne kółko gołębi toczyło się teraz bez ustanku, migocąc.
Nie oni jedni zatem mieli co świętować, ale wielu wciąż było zajętych, więc w knajpie ludzie siedzieli przy ledwie trzech czy czterech stolikach i przy wszystkich panowała ta sama atmosfera, która przechodziła jak wielki oddech przez całe wnętrze, trącała lepy na muchy, muchy do nich przyklejone i klosze lamp, w tym jeden inny. Była to atmosfera ekscytacji i ulgi zarazem, głosy podskakiwały jak na wybojach, to głośniejsze, to cichsze, ale co jakiś czas przychodziło na wszystkich lenistwo i przy stolikach milczano, tak że było słychać głośne przełykanie, szczęk sztućców krojących i podnoszących do ust kawałki ozora na zimno i galarety z nóżek, stukanie o blat kieliszków i głośne oddechy, kiedy letniawa, nie dość schłodzona wódka spływała, paląc, z gardła do żołądka.
Wjechały na tacy zakąski i nowa butelka. Taca też była nowa, to znaczy stara, ale w lokalu – pomyślał woźny, który bywał tu często, zostawiając na kontuarze niepomijalną część swoich wypłat – jednak nowa, widać ktoś zdążył przynieść ją tu i sprzedać, rzeczy w czasie wojny i tuż po niej krążyły żywiej niż kiedyś. Kelner zostawił wszystko, obrócił się na pięcie, włożył pustą tacę pod pachę i ruszył dwa stoliki dalej, żeby przyjąć kolejne zamówienie od grubawego faceta, który ocierał kark kraciastą chustką.
– No i jak z tą uczciwością? – zapytał teraz piekarz, czując, że skoro za tę butelkę on zapłacił, to jest w prawie, żeby wrócić do swojego konika. Zawsze rumiany, może od pieca, a może po prostu z urodzenia, z czarnym zarostem – który o tej porze kładł mu się na policzkach i brodzie cieniem, jaki u bladego wyglądałby sino, a u niego zdrowo – teraz zrobił się z picia i upału jeszcze czerwieńszy.
Szewc znowu zaczął oglądać nogawkę, milicjant skupił się na ozorze, a woźny oparł się o krzesło, splótł ręce na kolanach i zaczął kręcić palcami młynka. Ale piekarz, napędzany pijackim poczuciem słuszności, nie ustępował.
– Bo to jest jak z dzieciakiem. Jak mówiłem. Że nawet taki pyrdek, co ma siedem lat, osiem, ledwo od ziemi odrosły, to wie, ile co kosztuje. Fasola tyle, mąka tyle, chleb tyle. Mówiłem. A ten nas oszwabił, ścierwo jedno.
Milczeli dalej, milicjantowi tylko szczęka się ruszała od przeżuwania: to galarety, to ozora, na przemian. Od pracy zawsze robił się głodny, żyrny był chłopak; duży, to żyrny, trzeba było to ciało silne, młode, duże wykarmić; będzie miała robotę pani kapralowa. Niedługo sierżantowa może, teraz awansowało się szybko, ludzi brakowało, państwo krzepło.
Najpierw chciał powiedzieć: „Panowie!”, ale nie wiedział, czy wypada, na „Towarzysze!” któryś mógłby się skrzywić, więc nalał tylko, wskazał szyjką butelki kieliszki i rzucił krótkie:
– No!
Wypili, cztery kieliszki uderzyły o stół, cztery gardła wydały z siebie zduszone: „Haaaaaaa…”, woźny, w końcu najstarszy, prawie się nie skrzywił, jakby wypił stakańczyk wody duszkiem.
– Tak nie może być!
Urwał, wystarczyło, że milicjant uniósł rękę i powiedział:
– Ja na komendzie, wy macie piekarnię naprzeciwko, widzimy się prawie codziennie, no i tu nas, prawda – zaciął się lekko – wydarzenia zbliżyły, to może byśmy brudzia?
Woźny ruszył się na to, pochylił nad stołem, chwycił za butelkę i nalał im do kieliszków. Potem do trzeciego, sobie, bo brudzia nie miał pić, ale chciał wypić tak po prostu. A na końcu i szewcowi, żeby nie było, że mu skąpi.
– Stefan!
– Kazek!
– Stefan, ja ci powiem, że tak nie może być…
– A ty, Kazek, swoje. – Zaśmiał się, odsłaniając szeroko zęby. – No, daj już spokój, daj, jaka różnica, czy nam dał trzy tysiące, czy dwa, czy cztery? Na siłę nie dawał, samiśmy sprzedali. Mogliśmy iść do kogo innego, do Krakowa zawieźć, do Łodzi. Ale sprzedaliśmy u niego. Łatwo przyszło, łatwo poszło, siedemset pięćdziesiąt na głowę piechotą nie chodzi. Jakbyś znalazł siedemset pięćdziesiąt na ulicy, tobyś się cieszył, nie?
Ale piekarz się zaciął, zaciął się w tym poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości.
– To nasze było, nam się należało. A jak on na tym nas oszwabił, to sam się do roboty nie dołożył, a pieniądze zarobił. Sprzeda te pierścionki, te kolczyki za pięć, może dziesięć tysięcy!
– Milion – żachnął się woźny, na co tamten posłał mu wściekłe spojrzenie.
– No co? No co?
– Nic – odparł tamten, flegmatycznie, skubiąc siwego wąsa. – Wojna była, ludzie domy potracili, rodziny, wszystko do ostatniej koszuli, do pierzyny ostatniej, a ten się będzie wykłócał o kilkaset złotych, co mu z nieba spadły…
Piekarz aż wstał, potrącając stolik, aż szewc musiał złapać butelkę, żeby się nie przewróciła, ale na woźnym nie zrobiło to wrażenia:
– Ja wiem, wiem. Ja jestem zwykły woźny w magistracie…
– …w zarządzie miasta – poprawił go milicjant.
– …jak zwał, tak zwał. Mnie się nie szanuje. Ale trochę już przeżyłem, powoli mi idzie na piąty krzyżyk, jeszcze w pierwszej wojnie byłem w okopach. Żona, dzieci, mały domek. To są ważne rzeczy. Pewne. Pieniądze nic pewnego. Tylu z pieniędzmi tuśmy widzieli, co po nich nic nie zostało.
– Siadaj, Kazek, ludzie się patrzą – mruknął milicjant. I Kazek usiadł. Ale całym sobą, dużym, czarniawym i rumianym, wyrażał niezgodę. Szewc, nie zważając na tę demonstracyjną wrogość, nachylił się do woźnego z kawałkiem ozora nabitym na widelec i popatrywał melancholijnie to na ozór, to na spodnie.
– Myślisz pan, że się jednak spierze? Zimną?
– Zimną, żona zawsze zimną.
To go uspokoiło i w końcu wziął ten kawałek do ust, po czym odłożył widelec na talerz z głośnym brzękiem.
Pili tak i gadali jeszcze dwie godziny, wreszcie zapłacili – nie żałując napiwku – okrągły tysiąc i ruszyli, ociągając się, każdy w swoją stronę, do swoich spraw, a wieczorem Kazek przyszedł do Stefana z butelką, najpierw na przeprosiny, że za dużo może gadał, bez sensu, ale kiedy już tak siedzieli razem, popijali swoje kawalerskie, zwierzając się sobie nawzajem z tego i owego, fantazjując o pani kapralowej, niedługo sierżantowej może, i pani piekarzowej, o tym, jakie będą piękne i czułe, i jak będą się pochylały nad kołyską, promienne, jak będą czekały w domu na męża, wdzięczne, że otacza je opieką, i o tym, że przecież w zamian za tę całą cudowność piekarz i kapral – sierżant może – będą musieli zadbać o te meble, te zasłony w kwiaty, o te sukienki, w których będą ich witały w progu, z dzieckiem na ręku, a może nawet, kto to wie, o futro, z tych skromniejszych, ale jakieś tam futro, co oznacza, że nie można dać jubilerowi wzbogacić się na ich krzywdzie, bo już nawet nie o ich, Kazka i Stefana, krzywdę chodzi, ale o krzywdę tych promiennych, o te dwie promienne, stojące w progu z dzieckiem na ręku, w powiewnych sukienkach, zmęczone, ale słodkie i wdzięczne, więc nawet się nie rozbierali, tylko jak przysnęli na krzesłach – z twarzami na stole, blisko siebie, wydychającymi tę wódkę, te zakąski, cały ten dzień miniony – tak ranem wstali, doprowadzili się jakoś do porządku, raz-dwa, ochlapując twarze w zimnej wodzie z emaliowanej miski, po brzegu wyszczerbionej na czarno, i mijając kiosk – gdzie leżały już świeże gazety cytujące Stefana – poszli do jubilera, który trochę im się stawiał, a trochę jednak popatrywał na mundur, trochę wyrzekał, trochę podnosił palec, mówiąc, że przecież wiadomo, skąd te trzy pierścionki i te dwa kolczyki, że to w cenie też musi, obywatele, znaleźć swoje odbicie, uwzględnionym być musi, w końcu jednak ustąpił, przyjął z powrotem trzy tysiące, i wydał te trzy pierścionki i dwa kolczyki, które pewnie jeszcze mieli przy sobie, kiedy ich zatrzymano za zamordowanie Reginy Fisz i jej dziecka, użycie przemocy wobec Reginy Fisz i Abrama Moszkowicza, rabunek, mieli je pewnie w kieszeniach na piersi całe, błyszczące, niewymienione jeszcze na szczęście u boku piekarzowej i kapralowej, sierżantowej może, które nigdy miały nie nadejść, które nigdy nie miały stanąć w progu, z dzieckiem na ręku, promienne, bo jedenastego lipca skazano ich, wszystkich czterech – kaprala MO Stefana Mazura, lat dwadzieścia cztery, kawalera, Kazimierza Nowakowskiego, piekarza, lat dwadzieścia osiem, kawalera, Józefa Śliwę, szewca, lat trzydzieści dziewięć, żonatego, z dwójką dzieci, i Antoniego Pruszkowskiego, woźnego w zarządzie miejskim, lat czterdzieści pięć, żonatego, z trójką dzieci – w pierwszym procesie na karę śmierci, utratę praw i przepadek mienia, a dwunastego wyrok wykonano; Stefanowi udało się wyrwać i uciekał, biegł gdzieś, kiedy kula do niego docierała, aż nie zostało z niego nic, nawet zdjęcie, prócz tego cytatu w gazecie, że zastrzelił sześciotygodniowe niemowlę, bo matka i tak nie żyła już, więc dziecko by płakało.
Warszawa, 3–7.07.2019