Knajpa. Milicjant, piekarz, szewc i woźny w zarządzie miejskim. Cztery kieliszki co chwilę uderzają o stół. Rozmowa jest o uczciwości.
Cały rząd lamp, takich samych, jedna tylko miała klosz inny, zbił się, widać, i drugiego takiego nie szło już znaleźć, bo i gdzie; od każdej lampy szarobrązowy zwitek lepu, czasem skręcony, czasem prosty, lipiec w końcu, much dużo. Znad wsi lecą, z rowów pod miastem, roją się, zwłaszcza teraz, obsiadają. Ciastka na kontuarze pod szklanym kloszem, ale jak sięgnąć po któreś, to zawsze wleci przynajmniej jedna i trzeba wyganiać, machając ręką i raz, i drugi, aż klienci się czasem śmieją, że dziś pan ober taki nerwowy.
– Ale, ale, tu się o uczciwość rozchodzi! – Piekarz podniósł dłoń, solidną, piekarską, zwinął ją w pięść, jakby chciał nią walnąć w stół, opanował się jednak, dłoń otworzył i opuścił na kolano. – O uczciwość. To nie jest tak, że wszystko sobie kosztuje, ile chce. U spekulantów może.
– Nooo, u spekulantów to nie takie rzeczy bywały – wtrącił woźny. – Za tej wojny to wszyscy pamiętamy, ale za tamtej, to dopiero…
– Wiadomo – przytaknął szewc, który tamtej nie pamiętał, bo leżał w kołysce, jak się kończyła, ale i tak przytaknął. A piekarz ciągnął swoje:
– Pan masz dzieci? – Dwaj kiwnęli głową, milicjant nie, bo kawaler. – No właśnie, masz pan. Ile?
Odpowiedzieli obaj, chórem: szewc, że dwójkę, woźny, że trójkę.
– I jak wysyłasz pan, czy tam małżonka