„Wszystko to już było” – mówi do siebie bodaj każdy adept wszelkiej sztuki. Mówi też często widz. Odkąd jako rodzaj i całość stawiamy na nowoczesność (a nawet ponowoczesność), trudno nie słyszeć tego frazesu. Oczywiście wywołuje on najgorsze skojarzenia. Pogardę. Znienawidzony tak przez studentów, jak i autorów, a zastosowany w recenzji – mogiła. I to kombinowanie, żeby zrobić tak, żeby tego nie usłyszeć. Ludzka natura w pełnej krasie. Spragnieni unikatowości, rozpoznawalności, odmienności. Co by tu nowego?
Ludzka natura to akurat hasło przewodnie 17. edycji Fotofestiwalu w Łodzi (przy której można się już odciąć i nie wspominać poprzednich?). Rok temu Fotofestiwal postanowił ewoluować i poszerzyć swoje granice o gatunki, których dotąd się tu nie spodziewaliśmy. Kuratorzy mogli więc działać w dowolnym kierunku. Wybrali temat wiodący na czasie, wokół antropocenu, o zmianach w naturze dokonywanych przez ludzkość. Górnolotnie, szeroko. Bezpiecznie i wyraźnie (przy okazji Miesiąca Fotografii padło zresztą kilka słów o tematach festiwali). W tekście głównym i doborze wystaw skupili się co prawda na jednym aspekcie i rozumieniu tytułu. Ten drugi, ten ludzki – zostaje w skojarzeniach. I w domysłach.
Nie mogę nie pamiętać, bo utkwiło – przepraszam Czytelników – samopoczucie, które dosięgło mnie zaraz po wejściu do pierwszej sali centrum festiwalowego. Zobaczyłam wykresy i teksty, a w tle, obok, „na dokładkę” zdjęcie. Najpierw badania, research, notatki, dokumenty, czasem jakieś artefakty i dowody. Znów śledztwo. Przezwyciężyłam chęć omdlenia. „Wszystko to już było – pomyślałam. – Widać tak teraz muszą pracować artyści, życząc sobie w duchu, żeby nie cały festiwal na tym polegał”. Na szczęście to były wyjątki. Nawet lepiej: tę metodę pracy przyjął Mathieu Asselin w gigantycznym projekcie Monsanto®: śledztwo fotograficzne. Rok temu zdobył nagrodę w kategorii First PhotoBook w najbardziej prestiżowym konkursie fotoksiążkowym świata: Paris Photo-Aperture Foundation PhotoBook Award. Wielki projekt i wielka sława, pokazana premierowo w Polsce. I wrażenie też wielkie, wciągające i osaczające widza. Utrudniające ruchy. Treściowo i wizualnie. Młodzi mówią na to: petarda. Obraz czy pejzaż, czy portret, który wikła widza. Nie można przejść obojętnie.
Program główny został złożony z dziewięciu wystaw: projektów i wystawy zbiorowej. Była zatem potęga obrazu Claudiusa Schulze, a więc pełne powietrza przestrzenie, monumentalne i zjawiskowe Obrazy natury. Były prace ładne, cieszące oko z konceptem: Mandy Barker Poza nurtem: nie całkiem rozpoznane zwierzęta oraz Zupa. Cieszące też intelekt, prostym chwytem zagrane, mówiące plastycznie i wymownie o zanieczyszczeniu środowiska wodnego planety. „Cykl pozornie urokliwych fotografii może oczarowywać, jednak fakty dotyczące zanieczyszczenia oceanów plastikiem szybko sprowadzają nas na ziemię” – wyjaśniała kuratorka Peggy Sue Amison. Trudne dane, na lekko i pięknie. Podobnie zresztą w pracach Alberto Giulianiego. Kolekcja niebywałych miejsc, jakby z szalonego filmu science fiction. Podane przyjemnie, na wesoło. Można się rozpromienić. Nie czuć tu zagłady gatunku ani końca świata. Urokliwie.
Co chwila déjà-vu. Jakby zamiast Kalwarii, chasydów czy Romów – żelaznych tematów, poligonów reporterów – fotografowie uparli się na tematy naukowe i archiwizacyjne. „Wszystko już było”, i nawet podobnie zrobione. Drzwi do chłodni (z projektu Dornith Doherty) identyczne jak w niedawnym, głośnym projekcie Deposit Yanna Mingarda. Kriogenika i kolonizacja planet, centra badawcze i naukowe. Nowe i nieznane, a już obfotografowane jako elementy nowych narracji, w nowej epoce, bo znów na celowniku antropocen. Chyba się trzeba przyzwyczaić, ta nowa epoka będzie trwać kilka tysięcy lat…
Ale wracając do nowości i roku 2018, najlepsze z najlepszych projektów wybierane są do nagrody Grand Prix. Do oglądania 10 wystaw, bez tematu przewodniego (jaka ulga!). Różnorodność form, narracji, skojarzeń i tematów. W takim miejscu każdy znajdzie coś dla siebie. Nagrodę główną zdobyła Alexandra Polina za projekt Maski, mity i poddani – cykl zdjęć ukazujących młodych ludzi z mniejszości (narodowych, etnicznych, religijnych) mieszkających w Niemczech. Nowocześnie i niebywale wizualnie zaprezentowane prace, i jeszcze na aktualny temat.
Moim osobistym wygranym był jednak cykl Johna MacLeana Miasta rodzinne. Gra w skojarzenia i efekt déjà-vu w pakiecie. Artysta odwiedził miejscowości, w których wychowywali się jego osobiści mistrzowie, m.in. Kandinsky czy Eggleston. Wykonał w nich prace w hołdzie. Można ćwiczyć oko i umysł, z żartem i powagą.
Program główny Fotofestiwalu dopełniały pokazy podczas Nocy Fotografii. To takie oko puszczone do festiwalu w Arles. Wyjście galerii na ulicę czy zdjęć do ludzi, po godzinach zamknięcia. Trochę na luzie, być może docierając do przypadkowych przechodniów. Kłopot może jedynie organizacyjny, żeby obejrzeć wszystkie – trzeba było raczej spiąć się między pokazami, bez żadnego tam spacerowania, czekania na powtórkę.
Wystawy towarzyszące, których zwykle dużo przy festiwalu, z reguły dystansują się – z wzajemnością – od głównego programu. Jak zawsze obecna Filmówka, wyjątkowo nawet płodnie, z trzema miejscami pod hasłem „Salony”. Prawdziwy zresztą salon – w rozumieniu XIX-wiecznego sposobu ekspozycji prac – pokazano w Ośrodku Propagandy Sztuki. „Wszystko to już było” – przypomniał mi znany krytyk fotografii, w drodze pomiędzy galeriami. Tym razem jednak zerwano podział na wykładowców i studentów. Masyw zaś prac, różnorodność, biła energią ze ścian. Zachwyty i nowe konteksty. Znów gra w skojarzenia. Wśród prac zaprezentowanych – wręcz czasem klasyki, widziane nieraz na żywo czy w publikacjach, już historycznych.
Ale gdyby tak wziąć pod uwagę inne rozumienie hasła „ludzka natura”, i spotykane co chwila déjà-vu – jako absolutny dla mnie lejtmotyw Fotofestiwalu – to całą Łódź wygrały, rozłożyły na łopatki dwie wystawy towarzyszące. Dopełniły obrazu i rozbiły bank. Jedna, zaledwie zajawka, teaser, ale o niebywałej sile rażenia to Death Landscapes Huberta Humki. Pokazana w Galerii Imaginarium, skupiła się na największych mrokach ludzkiej natury w naturze (całość to temat na osobną recenzję).
Druga zaś, absolutnie na lekko, codziennie i z prozą życia – Samoopalacz Dawida Furkota – zaprezentowana w barze Anna przy ulicy Tuwima dopowiedziała swoje. „Wszystko to już było”, ale jakie nowe konteksty, narracje, efekty. Zacznę tego zwrotu używać w superlatywach.