Agata Trzebuchowska: Minęło 10 lat, odkąd zadebiutowała Pani pierwszą częścią bestsellerowej tetralogii Silva rerum. Dziś spotykamy się w związku z polską premierą drugiego tomu. Jakie miała Pani problemy podczas prac nad polską wersją?
Kristina Sabaliauskaitė: Długo szukaliśmy odpowiedniego tłumacza, który potrafiłby zachować mój specyficzny, wybujały styl i zniuansowany język. Ale udało się! Jestem ogromnie zadowolona z przekładu Izabeli Korybut-Daszkiewicz, która przetłumaczyła obie części powieści tak wiernie, jakbym sama ją w tym języku napisała. Moja rodzina żartuje, że Silva rerum zostało z powrotem przełożone na polski, bo to historia litewskiej szlachty, ale polskojęzycznej.
Z wykształcenia jest Pani historyczką sztuki specjalizującą się w baroku. Co spowodowało, że postanowiła Pani zamienić efekty badań akademickich w powieść literacką?
Pomysł długo fermentował w mojej głowie, a narodził się tu, w Warszawie, gdy pisałam doktorat o Danielu Schultzu, nadwornym malarzu Wazów, takim polskim odpowiedniku Rubensa. Nie należał do gildii ani do cechu, był artystą dworzaninem, dyplomatą, który wiele podróżował, przywożąc do Polski najciekawsze trendy w sztuce europejskiej. Bardzo ciekawa postać.
Siedziałam całymi dniami w AGAD-zie (Archiwum Główne Akt Dawnych), czytając listy i pamiętniki z epoki. Materiały te wydały mi się tak fascynujące, że cały czas fantazjowałam o tym, jaka znakomita powieść historyczna mogłaby z nich powstać. Minęło trochę czasu, aż poczułam, że jestem gotowa podjąć się tego zadania.
Po co dziś pisać powieści historyczne?
Z tego samego powodu, z którego robi się to w każdej epoce – żeby poznać swoje korzenie. W renesansie Europejczycy fascynowali się antykiem, w XIX w. przede wszystkim średniowieczem. Mnie interesuje barok, bo to epoka kontrastów, która dobrze rezonuje z obecnymi czasami. Według mnie wtedy narodził się współczesny człowiek. Oczywiście barok, jak każda inna epoka, nie był jednolity. Czym innym było rokoko z jego fascynacją kabałą i ezoteryką, a czym innym wczesny barok rozdarty między powściągliwością i bogobojnością a zmysłowością i erotyką. W tetralogii opisuję okres od potopu szwedzkiego, czyli połowy XVII w., aż do rozbiorów. Mam nadzieję, że po lekturze każdej z części czytelnicy będą coraz uważniej tropić zmiany zachodzące w epoce, odkrywać jej niuanse.
Pani książka jest przesiąknięta barokiem także na poziomie formy. Zdania są długie, nieraz na całą stronę, a opisy sensualne, pełne detali.
Główna zasada baroku to balans między przepychem a oszczędnością. Formalną inspiracją był dla mnie kościół Świętych Piotra i Pawła w Wilnie. To kwintesencja barokowego przepychu i drobiazgowości przy jednoczesnej rezygnacji z kluczowego elementu, czyli koloru. W Silva rerum zasada jest podobna. Zdania są długie, ale pozbawione dialogów.
W Pani powieści postacie historyczne spotykają się z wyimaginowanymi. Gdzie przebiega granica między faktami a fikcją?
W trakcie pisania nie prowadzę statystyk ani nie racjonalizuję procesu twórczego. Moim życzeniem było takie połączenie historii z literaturą, żeby granice między nimi jak najbardziej się zatarły. Łączenie nauki i sztuki to swoją drogą koncept szalenie barokowy. Na każdym etapie kluczowa była dla mnie praca na źródłach. Wymyślając bohaterów i ich historie, starałam się poruszać w obrębie mentalnych ram epoki. Nie opisywałam sytuacji, które nie mogłyby się zdarzyć w tamtym czasach. Natomiast stosunek fikcji do faktów w każdej części tetralogii jest inny. Trzeci tom jest pod tym względem wyjątkowy, bo praktycznie wszystkie występujące w nim postacie są historyczne, łącznie z wileńskimi kramarzami.
Narwojszowie, czyli główni bohaterowie Pani powieści, także mają swój prototyp?
Owszem. To litewski ród szlachecki, który istniał i istnieje do dzisiaj. Miałam nawet przyjemność czytać korespondencje Anny Katarzyny Narwojszowej i Jana Izydora Kazimierza. Głównym bohaterem ostatniej części jest najsłynniejszy z Narwojszów – Franciszek Ksawery, matematyk, astronom, wolnomularz, jezuita, profesor Uniwersytetu Wileńskiego.
Narwojszowie, mimo licznych przywar, zostali ukazani w wyjątkowo korzystnym świetle. Na przekór powszechnemu wizerunkowi traktuje Pani szlachtę z sympatią i wyrozumiałością. Nie idealizuje ich Pani?
Dlaczego miałabym traktować swoich bohaterów z antypatią? Rozumiem, że chodzi pani o klasową reprezentację, ale cnota, mądrość czy głupota nie mają klasy. Nie istnieje coś takiego jak zestaw wad i zalet przynależący do danej grupy społecznej. Na Litwie szlachta przez stulecia była demonizowana. Przedstawiana jako zdegradowani, polskojęzyczni utracjusze, którzy przepili państwo. Od czasów carskich do sowieckich taki stereotypowy wizerunek wtłaczano ludziom do głów. Z całą pewnością wśród szlachty znaleźli się pijacy czy zboczeńcy, ale przecież byli też ludzie godni podziwu, którzy fundowali szpitale i kościoły albo ryzykowali życie i majątek podczas licznych wojen. Podobnie chłopi – nie wszyscy byli dobroduszni, biedni i wyzyskiwani. Chciałam odciąć się od marksistowskich klisz tak silnie zakorzenionych w litewskiej mentalności. Nie interesują mnie klasy, interesują mnie ludzie.
W Polsce także obowiązuje próżniaczy wizerunek szlachcica, ale kulturę szlachecką wciąż darzy się sentymentem. Powszechnie kojarzy się z dobrobytem i wolnością, choć przywileje posiadało jedynie 10% społeczeństwa, a pozostałe 90% było mu podporządkowane.
Jasne, ale nie możemy współczesnych pojęć i wartości retrospektywnie aplikować do tamtych czasów. We Francji czy w Anglii nierówność była jeszcze większa. Uprzywilejowani stanowili jedynie 2% całego społeczeństwa! Możemy być dumni, że jak na ówczesne czasy i warunki nasz system nosił znamiona demokracji. Nawet podrzędny, zubożały szlachcic miał prawo głosu. Dodatkowo, na naszych terenach prawie nie było buntów antypańszczyźnianych. Kontrakt społeczny między szlachtą a chłopami funkcjonował lepiej niż w sąsiednich krajach.
Recepcja Rzeczpospolitej Obojga Narodów różniła się w zależności od okresu i strony opiniującej. Jaka jest dziś dominująca narracja na temat unii lubelskiej w Litwie?
Obecnie na szczęście nie mamy czegoś takiego jak dominująca narracja. Stajemy się coraz bardziej otwarci na różne perspektywy i ciekawi przeszłości, która ukształtowała naszą tożsamość narodową. W podręcznikach szkolnych mamy całą rozmaitość źródeł i narracji. Natomiast w czasach sowieckich lansowano wypaczony obraz Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Unia lubelska utożsamiana była z upadkiem kraju, jego kultury i podmiotowości.
W Polsce postrzegana była dotąd jako złoty okres w dziejach kraju. Świeżą sprawą jest uzupełnianie dominującej narracji komplementarnymi, które „wielką potęgę” utożsamiają z mniej lub bardziej brutalnym imperializmem i kulturowym kolonializmem. Czy na polonizację Litwy nie można spojrzeć w tych kategoriach?
Nie wydaje mi się. Na pewno relacje polsko-litewskie miały różne momenty i różną dynamikę. W pewnych kwestiach jedna strona brała górę, w pewnych druga. To jest nie do uniknięcia, ale zasadniczo stosunki między dwoma krajami były równościowe i mimo unii każdy z nich zachował podmiotowość i niezależność. Rzeczpospolita Obojga Narodów miała natomiast znakomity wpływ na kulturalny rozwój księstwa i nie należy tego demonizować. Litwini, którzy do niedawna byli ostatnimi poganami w Europie, na równi z innymi zaczęli studiować na najlepszych uniwersytetach, podróżować i adoptować przywiezione z Zachodu trendy. Nieraz bardziej progresywne niż w Koronie, bo byli młodą, ciekawą i chłonną kulturą.
To skąd niechęć do tego okresu?
Myślę, że przyczyniły się do tego rozbiory i XIX-wieczne powstania. Carska administracja zaczęła stosować zasadę divide et impera między Litwinami a Polakami. To była bardzo wyrafinowana strategia, której konsekwencją było m.in. zamknięcie Uniwersytetu Wileńskiego po powstaniu listopadowym, a potem wywiezienie wszystkich zbiorów muzealnych z Litwy. Nie każdy wie, że po rozbiorach Litwa bardziej ucierpiała niż Polska, bo w całości dostała się pod panowanie Rosji. Nie Austrii i nie Prus. To była o wiele bardziej skomplikowana sytuacja.
Wilno opisane przez Panią jest miastem wielokulturowym i wielowyznaniowym. Dziś, podobnie jak Warszawa, należy do jednych z bardziej homogenicznych w Europie.
Niestety. To wielka tragedia, co stało się z Wilnem po drugiej wojnie światowej. Większość jego mieszkańców została albo zgładzona przez nazistów i Sowietów, albo zmuszona do wyjazdu. Wilno od zarania było tworzone przez imigrantów. Już Giedymin zapraszał Żydów oraz kupców z całej Europy i przyznawał im ulgi podatkowe. Czym byłaby stolica bez architektury komasków czy Włochów, Johanna Christopha Glaubitza, rusińskiej, żydowskiej czy luterańskiej dzielnicy? Tę pamięć o wielokulturowości Wilna zaczyna się wreszcie pielęgnować. Teraz na przykład w stolicy dyskutuje się, jak upamiętnić wielką synagogę.
Pani powieść nie obeszła się bez kontrowersji. Większość z nich dotyczyła stosowanych przez Panią polonizmów.
Całe zamieszanie zaczęło się od odpowiedzi, jaką otrzymałam od wydawnictwa, któremu wysłałam egzemplarz pierwszego tomu książki. Ich zdaniem historia jest wciągająca i bardzo się podoba, ale za dużo w niej polonizmów. Poradzili, żebym się tym jednak nie przejmowała, bo redaktor wszystko wyczyści. Oczywiście nie nawiązałam współpracy z tym wydawcą. Szczęśliwie miałam paru innych do wyboru. Książka ukazała się w swoim oryginalnym kształcie, z zachowaniem typowych dla tej epoki wyrażeń. Wtedy wraz z wydawnictwem otrzymaliśmy mandat z Inspekcji Językowej za użycie „wielkich błędów języka litewskiego”. Na przykład historyczne polonizmy kaldra czyli kołdra albo broma czyli brama, choć nadal powszechnie stosowane, oficjalnie uznawane są za nieprawidłowe. Otrzymaliśmy duże wsparcie ze strony krytyków literackich i nie tylko udało się unieważnić mandat, ale nawet wykreślić poszczególne słowa z rejestru błędów języka litewskiego. Ogromnie się cieszę, że mogłam się do tego przyczynić. Natomiast w polskim przekładzie powieści zostawiliśmy parę lituanizmów, żeby uzmysłowić czytelnikowi wzajemny wpływ obu języków. Polszczyzna stosowana wówczas na Wileńszczyźnie była pełna bałtycko-litewskich zapożyczeń i różniła się od krakowskiej czy warszawskiej.
Z czego wynika restrykcyjna polityka językowa na Litwie?
Przyczyn pewnie jest wiele, ale sądzę, że korzenie sięgają czasów sowieckich. Wówczas język i cała kultura podlegały restrykcyjnej kontroli i cenzurze. Jak drzewko bonsai, któremu obcina się wszystkie niepasujące gałązki, żeby nadać pożądaną formę. Ale to jest sztuczne, więc nigdy nie przetrwa. Trzeba zaufać ludziom, którzy mówią językiem, tworzą go i rozwijają.
Na przełomie XIX i XX w., kiedy w Europie szerzył się nacjonalizm, język stał się jednym z głównych filarów tożsamości narodowej.
Tak było wszędzie, łącznie z Polską, która słowo automobil zastąpiła „samochodem”. Ale to prawda, tożsamość była wówczas konstruowana na zasadzie etnolingwistycznej. Wszystko, co przemawia po litewsku, jest nasze, a co nie, trzeba wyrzucić. I tak został zaprzepaszczony cały okres Rzeczypospolitej Obojga Narodów i kawał kultury. Nie tylko tej wyrażającej się po polsku, ale też po francusku czy w jidysz. Dzisiaj na szczęście to się zmienia i coraz bardziej oswajamy się z tym, że naród, jego historia i kultura mogą przemawiać wieloma językami. Moim zdaniem nie ma bardziej litewskiej w duchu powieści niż Dolina Issy Miłosza, a przecież została napisana po polsku. No i co z tego?
Współcześni Litwini uznają Miłosza czy Mickiewicza za „swoich” pisarzy?
Oczywiście! Nie tylko uznają, ale są z nich dumni. Ich utwory należą do obowiązkowych lektur szkolnych. Nie zawsze jednak tak było. Dziś mentalność i kultura litewska prężnie się rozwijają. Coraz więcej u nas mądrych i wzbogacających inicjatyw. Tym bardziej żałuję, że ze względu na hermetyczny krąg językowy jesteśmy tak odseparowani, że nawet sąsiedzi, w tym Polacy, nie mogą czytać naszej prasy czy literatury. Potrzeba więcej dobrych tłumaczy, bo ciekawych pozycji z roku na rok przybywa.
Każdy kolejny tom odsłania nową perspektywę na losy rodu Narwojszów. Czego możemy spodziewać się w kolejnych częściach?
Trzecia część jest napisana z punktu widzenia mężczyzny w kryzysie wieku średniego. Pomyślałam, że skoro Tołstoj napisał Annę Kareninę, to kobieta może opowiedzieć o świecie wewnętrznym mężczyzny. Reakcje czytelników na Litwie i Łotwie świadczą o tym, że trafiłam w punkt. Natomiast głównym bohaterem ostatniej części jest osoba, która sama do końca nie wie, kim jest. Pisząc, byłam bardzo zainteresowana mnogością i różnorodnością perspektyw, dlatego w moich powieściach oddaję głos tym grupom społecznym, które pozostawały poza obrębem dominujących podręczników narracji i klasycznych powieści historycznych, czyli Żydom, mieszczanom, a przede wszystkim kobietom. Urszula Birontowa i Anna Katarzyna Narwojsz to główne bohaterki drugiej części. Kobiety w tamtych czasach wcale nie były spolegliwymi białogłowymi, niewiastami – trofeami jak u Sienkiewicza. To były silne osoby z krwi i kości, które na swoich barkach dźwigały olbrzymią odpowiedzialność, zwłaszcza podczas wojen. Kolejną grupę wykluczonych stanowią dzieci – u mnie szczególnie obecne w części trzeciej i czwartej. Zawsze byłam zainteresowana mikrohistoriami pozostającymi w tle opowieści o wielkich bohaterach.