Czasem koniec świata – rozumiany jako jego najciemniejszy i najpodlejszy zakątek – znajduje się bliżej, niż sądzimy.
Na przykład we Włoszech, w miejscowości Piacenza na północy kraju. Symboliczny upadek objawił się w słoneczny majowy dzień, na niewielkiej stacji kolejowej, gdy kanadyjska turystka – kilkanaście minut wcześniej potrącona przez pociąg – wiła się z bólu, leżąc na torach. Pomocy udzielali jej właśnie sanitariusze (nie udało im się uratować jej nogi, została później amputowana). Na peronie obok przystanął młody mężczyzna ubrany w schludną biel – od sportowych butów i skarpet przez krótkie spodenki po T-shirt. Wyjął z kieszeni telefon, wysunął dwa pale w znak „Victorii“ i cyknął sobie seflie z potrąconą.
Powtórzmy: przystanął kilka metrów od ofiary wypadku i zrobił sobie zdjęcie z jej cierpieniem. Po czym natychmiast ten kadr opublikował.
Skąd o tym wiemy? Schludny amator autoportretów miał pecha – gdy on pstrykał sam siebie, jemu zdjęcie zrobił dziennikarz lokalnej gazety, a następnie opisał zajście na jej łamach. W kraju zawrzało. Zniesmaczeni i oburzeni Włosi przekrzykiwali się, obwieszczając nadejście ery barbarzyństwa i upadek wszelkiej etyki. Policja nie mogła wiele zrobić. Mężczyzna nie popełnił żadnego wykroczenia ani przestępstwa. Kazano mu tylko usunąć zdjęcie z Internetu. Na szczęście, bo jego selfie szybko obiegłoby świat i autor zapewne poczułby na sobie gniew ludu.
Nie da się ukryć, zaliczyliśmy kolejny wymiar transformacji życia społecznego z wykorzystaniem urządzeń mobilnych.
Bezmyślność „selfiaków“ – tych z ustami w dzióbek układanymi po stokroć, zanim uda się je dostatecznie wydąć; tych z filtrami, wyostrzeniami i cieniowaniem skutecznie odrealniającymi i osładzającymi najbardziej nawet prozaiczne sceny z codzienności – tylko z pozoru jest niewinna. Powoduje głębokie zmiany, jest objawem galopującego narcyzmu i spadającego zainteresowania światem wykraczającym poza wąski kadr narzucany przez aplikacje i ekrany smartfonów. Życie to za mało. Im więcej czasu poświęcamy, „scrollując“ instagramowe galerie, tym większą część niby-istnienia spędzamy w upozowanym i fragmentarycznym krajobrazie, w dobrze przystrzyżonym, sprawnie wymodelowanym fałszu.
Epizod z Piacenzy uświadamia, jak dużo i szybko się zmienia. Kilka lat temu za szczyt społecznościowego barbarzyństwa uznawaliśmy robienie zdjęć wypadkom samochodowym i nagrobkom na 1 listopada, dziś to już beznamiętna norma. Teraz elektryzuje włoski autportret z ofiarą. Co w kolejnym sezonie – Instastory ze zbliżeniem na otwarte złamanie? Livestream z porodu w autobusie? Fotorelacja z pogrzebu cioci? Ależ na pewno ktoś gdzieś już tego dokonał!
W 2002 r. udokumentowano pierwsze użycie terminu selfie (posłużył się nim pewien Australijczyk, pokazując znajomym swą rozbitą wargę), a teraz każdego dnia w mediach społecznościowych pojawia się co najmniej 2,5 mln autoportretów, choć ta liczba wydaje się niedoszacowana. Podało ją Museum of Selfies – tak, taka instytucja istnieje. Powstała w Los Angeles, stolicy próżności. Jej twórcy udowadniają, iż selfie to najmłodszy przedstawiciel w liczącej 40 tys. lat artystycznej rodzinie autoportretów znanych już społecznościom jaskiniowym. A więc podważają twierdzenie Paris Hilton, iż to ona „wynalazła“ selfie.
Przyszłość selfie wydaje się jasna – w roku 2012 było ono jednym z najczęściej pojawiających się słów na świecie, a obecnie w użyciu na globie jest już 11 mld smartfonów (o 4 mld więcej niż ludzi) z aparatami fotograficznymi.
Symbolicznie i obrazowo rzecz ujmując – nie trzeba nawet odwracać się tyłem do świata, żeby przestać go dostrzegać. Przestaje nas interesować, jak widzą nas inni, jedyną obowiązującą narracją jest autopromocja, samodzielnie retuszowana i montowana. Świat jest zawsze w drugim planie, o ile wpuścimy go w kadr. Coraz więcej osób trwa w ułudzie o absolutnej kontroli swego wizerunku, a także w pogłębiającym się lęku przed tym, że ktoś pozna nieretuszowaną prawdę. Selfie to sztuka prymitywna, ludowa i infantylna – wyrastająca z gorączki nastolatków, że cały świat na nich patrzy i ocenia, z przesadnej wiary w swą istotność. Szybko zapadli na nią i dorośli.
Młody mężczyzna z Włoch stanowi ciężki, ale nieodosobniony przypadek zatracenia kontaktu z rzeczywistością. Priorytetem staje się wykorzystywanie faktów jako found footage (materiału znalezionego), z którego klei się dowolną fabułę, jednocześnie zmyślając samego siebie. Kiedyś pisaliśmy pamiętniki, malowaliśmy autoportrety – często bolesne, stanowiące studium „ja“, uderzające swą wnikliwością.
Później dokumentowaliśmy odświętne i codzienne chwile zdjęciami z aparatów typu „małpa“. A teraz mamy już tylko obrazkowe fikcjonarze.