Diaspora Diaspora
i
zdjęcie: Magdalena Alenowicz
Doznania

Diaspora

Pierwsza mapa zakochania
Michael Crummey
Czyta się 20 minut

Zawsze uważała, że życie jest gdzie indziej. Dorastając w rybackiej wiosce, marzyła o dalekich krajach. Zakochiwać się nie miała zamiaru – przykład rodziców nie zachęcał do wiązania się z kimkolwiek. Czy to już cała historia, czy dopiero początek?

Jeszcze zanim skończyła piętnaście lat, Karen zdecydowała, że nigdy się nie zakocha ani nie wyjdzie za mąż. To postanowienie było zbyt nieprzystające do jej wieku, aby mogła je otwarcie głosić, prywatnie przestrzegała go jednak z niezachwianą dyscypliną godną niemalże ślubów złożonych przed Bogiem. Jako nastolatka unikała wszystkiego, co choćby w najmniejszym stopniu kojarzyło się ze sprawami sercowymi. Nawet na zakończenie szkoły średniej poszła na bal sama i zatańczyła tylko raz – podczas walca uczniów z rodzicami.

– Jakbym, cholera, z grabiami tańczył – rzucił po fakcie ojciec, chociaż ona stała obok. – Ta dziewczyna ma więcej żeber niż szkuner wręg.

Matka poklepała ją po dłoni i zapewniła, że wygląda pięknie. Sama Karen już od jakiegoś czasu nie przywiązywała do tego większej wagi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Gdyby miłość była dalekim krajem – napisała do Ingrid z Finlandii – znalazłaby się na samym końcu mojej listy miejsc do zobaczenia”.

Jeszcze w podstawówce Karen nawiązała korespondencyjne znajomości z osobami z jedenastu różnych krajów. Wieczorami w dni powszednie spędzała godzinę, pisząc listy o szkole, o typowej pogodzie w środkowej Nowej Fundlandii, o Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Swoje kieszonkowe – pięć dolarów tygodniowo – wydawała w całości na znaczki za granicę. Oznaczało to częste spotkania z naczelnikiem poczty Varleyem, tęgim mężczyzną po trzydziestce ze starannie przyciętym wąsikiem i obwisłą, pozbawioną uśmiechu twarzą, która była równie niezmienna co oblicze królowej widniejące na znaczkach. Mimo że pocztowiec witał ją zaledwie profesjonalnym, niemal lekceważącym skinieniem głowy, Karen lubiła sobie wyobrażać, że jest córką właśnie Varleya, a nie swojego ojca.

– Poproszę zeszyt dziesięciu znaczków – zwracała się do niego równie grzecznie jak wtedy, gdy wyobrażała sobie, że prosi go przy stole o sól. ­– Jeden do Tanzanii, jeden do Hongkongu i jeden do Australii.

Była przekonana, że w całym miasteczku nikt poza nią nie nadaje listów do Tanzanii. Odczuwała frustrację, widząc, iż naczelnik poczty jest nią do tego stopnia uparcie niezainteresowany, że przegląda wykazy stawek, jak gdyby sprawdzał numer telefonu do nieznajomego, i że wręcza jej znaczki bez słowa. Odrywał od niej wzrok i spoglądał na kolejnego klienta, jeszcze zanim zdążyła schować resztę. Wiedziała, że jest żonaty i ma dzieci. Wątpiła zresztą, czy jej matka w ogóle jeszcze z nim rozmawia. Nie potrafiła się jednak powstrzymać przed snuciem fantazji.

Wsuwała listy w szparę, unosząc się na palcach, aby popatrzeć, jak zjeżdżają do szarego pocztowego worka. Myślała o rozproszonych po świecie miejscach, w które miały one trafić; o wszystkich innych życiach, które nie stały się jej życiem. W pokoju przykleiła sobie na ścianie mapę, na której kolorowymi pinezkami zaznaczała ojczyzny swoich korespondencyjnych przyjaciół.

– O rety – mówiła matka, przyglądając się pinezkom, które się ostatnio pojawiły. – O połowie tych miejsc w życiu nie słyszałam.

Obsesja Karen na punkcie pisania listów niepokoiła matkę. Wyglądało na to, że córka zaledwie obserwuje życie z boku, jak człowiek uzależniony od oper mydlanych. Tak na dobrą sprawę Karen również odczuwała nieraz samotność stanowiącą źródło matczynej troski. W dziewiątej klasie uczyli się na historii o diasporze afrykańskiej na Karaibach i w obu Amerykach, o diasporze irlandzkiej rozproszonej po Wielkim Głodzie. To słowo powracało do niej, gdy myślała o miejscach, do których trafiały jej listy; o refleksjach, zwierzeniach i uczuciach, jakie zdołała z siebie wykrzesać, zamkniętych w kopertach i rozesłanych do Brazylii, Islandii, Tokio czy Burundi. Czasami miała wrażenie, że cząstki jej samej żyją we wszystkich zakątkach planety poza tym jedynym, który nazywała „tutaj”.

Karen podniosła wzrok na mapę, którą studiowała matka, na jaskrawy wachlarz barwnych główek.

– Kiedyś odwiedzę je wszystkie – oznajmiła.

Matka zamilkła na chwilę. Myślała o tym, jaki to niedorzeczny pomysł, jak nieuchronnym rozczarowaniem musi się skończyć. Rozważała podzielenie się tym spostrzeżeniem z córką, ostatecznie jednak powiedziała tylko:

– No, no, nie bądź taka zachłanna.

Pewnego listopadowego popołudnia Karen kupowała znaczki na Tajwan w okienku Teda na poczcie w śródmieściu. Po pierwszym przygodnym spotkaniu Ted zaczął się odnosić do niej tak, jakby była dawno niewidzianą krewną. Ilekroć weszła na salę, witał ją głośno i dostosowywał tempo obsługi innych klientów – albo przeciągał rozmowy, albo wciskał im znaczki i pieniądze do rąk – tak aby zawsze to jego okienko się zwolniło, kiedy ona była następna w kolejce. Po miesiącu trzydziestosekundowych rozmów wiedział o Karen więcej, niż dotąd wyjawiła komukolwiek poza adresatami swoich listów.

– Do rodziców? – spytał, spostrzegłszy kopertę zaadresowaną na Nową Fundlandię.

Karen pokręciła głową.

– Do matki – odpowiedziała.

– Ojciec nie żyje?

Uśmiechnęła się.

– Żyje, żyje, ale nie ma większego zacięcia do pisania listów.

Twarz Teda była delikatna i nieskomplikowana, niczym twarz dziecka, które nie nauczyło się jeszcze ukrywać emocji.

– Masz wielkie szczęście – powiadomił ją. – Moi rodzice zmarli po moim przyjeździe do Kanady. – Uśmiechnął się do niej przelotnie, dając do zrozumienia, że nie szuka współczucia.

– Jak tutaj trafiłeś? – spytała Karen, skinieniem ręki wskazując budynek, miasto, kraj.

– Rodzice bardzo ciężko pracowali, żeby posłać mnie do szkoły. Od kilku lat mieszkam tu z wujem. On jest szychą w korporacji – odpowiedział, wskazując budynek. – Dorabiam sobie, żeby częściowo pokryć koszty studiów.

Karen polizała i przykleiła znaczki, z hukiem dociskając je nasadą dłoni do koperty.

– Twoja historia jest lepsza od mojej – przyznała. – Ja po prostu wbiłam pinezkę w mapę.

– Nieprawda! – oburzył się Ted.

– Prawda – potwierdziła Karen, kiwając głową. Nachyliła się ku niemu nad ladą. – Zasadniczo to najpierw trafiłam gdzieś w północne Saskatchewan, ale nie sądziłam, żebym była w stanie to znieść. Uwielbiam życie tutaj, tak blisko jeziora.

Pewnego wyjątkowo spokojnego poranka na poczcie Karen dowiedziała się, że Ted nie ma wcale na imię Ted, lecz Hong Gu Li. Tamtego dnia, gdy przyleciał do Kanady, celnik na lotnisku zapytał go kilkakrotnie o imię, po czym wzniósł ręce w geście frustracji i oznajmił: „Młody człowieku, rozumiem, że jesteś hun-ger-y, ale musimy uporać się z tymi papierami, zanim będziesz mógł coś zjeść”. Wuj przekonał go, że w nowej ojczyźnie chińskie imię będzie stanowiło przeszkodę i natychmiast ochrzcił go „Ted”.

– To niedorzeczne – przerwała Karen. – Dlaczego właśnie „Ted”, na litość boską?

Chłopak wzruszył ramionami.

– To imię pierwsze przyszło mu do głowy. A teraz muszę z nim żyć. Matce i ojcu nigdy nie powiedziałem. Obawiam się, że byliby mną rozczarowani.

Ilekroć Karen i Ted się spotykali, on mówił o swoich rodzicach w uroczysty i pełen czci sposób, który budził w niej zazdrość.

– Kochali się? – spytała.

– Ma się rozumieć – odpowiedział zaskoczony. – Moi rodzice pobrali się w Chinach, wiele lat przed tym, zanim przenieśli się na Tajwan. Zostali sobie przyrzeczeni przez moich dziadków, kiedy byli dziećmi.

W idei aranżowanego małżeństwa było coś, co przemawiało do Karen, kryło się jednak tak głęboko pod warstwą odrazy, że nie potrafiła tego rozpoznać ani przyjąć. ­

– Sądzę, że mamy bardzo odmienne pojęcie miłości – oznajmiła.

Ted pokiwał głową i uśmiechnął się do niej.

– Ty jesteś kobietą – stwierdził. – A ja jestem mężczyzną. – Wzniósł dłonie ponad ladę i wzruszył ramionami.

Karen pomyślała, że chyba nie byłaby w stanie znaleźć nikogo, kto byłby większym przeciwieństwem jej samej niż on, kogoś bardziej nieskrępowanego i ufnego, a przy tym cechującego się równie ślepym optymizmem co Ted.

Z czasem Karen zrozumiała, że jej rodzice kochają się mocno i byliby bez siebie głęboko nieszczęśliwi. Miała wrażenie, że właśnie to odkrycie zniechęciło ją w dzieciństwie do romantycznych idei.

Ojciec z czystego nawyku obsypywał żonę gradem zniewag i złośliwości, nigdy nie spodziewając się po niej niczego poza jej zwyczajowym sarkazmem. Choć już przed laty wyzbył się nadziei, że sprowokuje gniew lub odwet, wciąż wymachiwał jej przed nosem płachtą drwiny, nic sobie nie robiąc z jej niezmiennego, dobrotliwego lekceważenia. Potrafił wmaszerować do salonu, dzierżąc w dłoni plik banknotów niby dowód w sprawie sądowej i potrząsając żylastymi ramionami z udawaną wściekłością.

– Twoja matka – wyjaśniał Karen po raz dziesięciotysięczny – należy do tego rodzaju kobiet, które kupują sobie torebkę, a potem uznają, że potrzebują jeszcze sukienki, która pasowałaby do tej pieprzonej torebki.

Karen nigdy nie miała pewności, ile prawdy kryje się w oskarżeniach ojca. Matka nawet nie zadawała sobie trudu, by z nimi dyskutować.

– Kochany – rzucała tylko – otwórz po prostu kolejną z tych beczek pieniędzy, które trzymasz w piwnicy, i przestań zachowywać się jak skąpy dupek.

– Słyszysz? – pytał ojciec, wciąż zwracając się do córki. – Jak mam zareagować na taką postawę?

Matka składała buzię w ciup i posyłała mu całusa przez pokój.

– Tylko nie próbuj się przymilać – ostrzegał, machając do niej wachlarzem banknotów i dopiero wówczas pozwalając uśmiechowi pojawić się na twarzy skrzywionej w wyrazie pretensji.

Karen podejrzewała, że osobę słabszego charakteru doprowadziłoby to co najmniej do szału, jeśli nie do autentycznej rozpaczy. Fakt, że matka była tak dużą kobietą, z pewnością tu pomagał; wzmacniał wrażenie, że jest niezniszczalna. W przeciwieństwie do niej Karen była filigranowa i chuda jak patyk, a postura ta dodawała jej aury delikatności, której nie dało się ukryć. Ojciec na swój sposób potrafił uczepić się ich obu. Ona była wychudzoną słabeuszką. Wiecznie ją prześladował, żeby jadła więcej, żeby przybrała trochę na wadze.

– Najsłodszy Jezu – mruczał – nic tak cherlawego jak ty nie może pochodzić od twojej matki. Musieli pomylić dzieci na porodówce.

Matkę z kolei nieustannie nagabywał, żeby przeszła na dietę:

– Jeśli nic z tym nie zrobisz, będziemy musieli cię pogrzebać w pieprzonej skrzyni na fortepian – mówił, patrząc, jak żona je. Ta zaś uśmiechała się z ustami pełnymi solonej wołowiny czy spaghetti, wciąż niespiesznie żując i przełykając jedzenie.

– Skarbie – odpowiadała mu – im więcej jem, tym więcej mnie masz do kochania.

Każdej niedzieli Karen i Ted jedli na lunch dim sum w lokalnej chińskiej restauracji. Ted uczył ją używać pałeczek i objaśniał jej chińskie znaki zodiaku. Jadł wyłącznie jiaozi, czyli drobne pierożki nadziewane wieprzowiną i warzywami, które wtykał sobie do ust w całości i przeżuwał, nie przerywając rozmowy.

– Przyszedłem na świat – oznajmił bez wstępów – w Roku Smoka. Jestem pobudliwy i pełen temperamentu, uczciwy i niezwykle lojalny. A ty kiedy się urodziłaś?

– W 1965 roku.

– O zgrozo! – wykrzyknął Ted, celując pałeczkami w sufit niczym dyrygent wznoszący batutę przed rozpoczęciem symfonii. – To Rok Węża. Nazywamy węża Małym Smokiem. ­– Nachylił się do Karen nad stolikiem i dodał szeptem: – Oczywiście stanowimy wyjątkowo niedobraną parę. Będziemy się bez przerwy kłócić. – Uśmiechnął się, a Karen przeszło przez myśl, że powinna opowiedzieć mu o swoich rodzicach. Pojęcia nie miała, jak zacząć.

Zamiast tego spytała:

– A kto w tych kłótniach będzie górą?

– Ależ Smoczku… – Otworzył oczy szeroko, aby dać jej do zrozumienia, że odpowiedź jest oczywista. – Ma się rozumieć, że ja!

Pierwsze takie „zwycięstwo” Ted odniósł, gdy dyskutowali o tym, czy powinni „pójść na całość”.

– Jestem staromodny – wyjaśnił. ­– A przy tym cierpliwy. Poczekam.

Leżeli razem w łóżku, zupełnie nadzy, jeśli nie liczyć skarpetek.

– Daj spokój! – żachnęła się Karen. – To nazywasz „staromodnym”?

Ted pozostał jednak niewzruszony. Przycisnął twarz dziewczyny do swojego torsu i przymknął jej palce na swoich niemal bezwłosych jądrach. Poczuła w dłoni ich ciężar.

– Gdyby mój ojciec był tak cierpliwym człowiekiem jak ty – wyznała – zapewne w ogóle by mnie tu nie było.

Kiedy jej rodzice się pobrali, matka miała zaledwie dziewiętnaście lat i była w trzecim miesiącu ciąży. Karen odkryła to w wieku trzynastu lat, odliczając wstecz miesiące od swoich urodzin do daty ślubu rodziców. Spędziła potem wiele czasu, tworząc zawiłe i całkowicie spekulatywne scenariusze mogące to wyjaśnić. Ojciec dobrał się do matki, a ona, odkrywszy, że jest w ciąży, zmuszona była za niego wyjść. Na swoje dziewiętnaste urodziny matka przesadziła z alkoholem i przespała się z ojcem, pijana do nieprzytomności. Zrobiło jej się żal ojca (nieszczególnie przystojnego i niezbyt inteligentnego) i poszła z nim do łóżka z litości. Dziecko spłodził Varley, jej prawdziwa miłość, ale zerwał z matką Karen, zanim ciąża stała się widoczna, zmuszając młodą kobietę do wyjścia za pierwszego z brzegu chętnego kawalera – nieco starszego mężczyznę z zepsutymi zębami, prawie bez pieniędzy i kompletnie bez perspektyw.

W każdej wersji matka była niemal zupełnie niewinną dziewczyną, zmuszoną przez rozpaczliwe położenie do małżeństwa z rozsądku. Ojciec był albo łajdakiem, albo meblem – mężczyzną porwanym przez bieg wypadków, których nie kontrolował ani nie rozumiał. Karen najwyraźniej nie potrafiła myśleć o nim w żaden inny sposób. Nie pojmowała, co takiego matka mogła w nim widzieć ani dlaczego pozwoliła, by wymknął jej się Varley. Naczelnik poczty wydawał się Karen znacznie bardziej obiecujący jako potencjalny mąż i ojciec, mniej karykaturalny i niestosowny.

– Mamo – zagadnęła któregoś wieczora. – Dlaczego nie pobraliście się z panem Varleyem?

Matka usadowiła się na łóżku obok Karen. Materac zakołysał się tak, że córka opadła w zgięcie jej łokcia.

– Moja księżniczko – powiedziała matka wprost we włosy Karen – a któż ci powiedział, że niby ja i Varley w ogóle myśleliśmy o małżeństwie?

Karen niezręcznie wzruszyła ramionami.

– Tak było napisane w twoim roczniku z liceum.

– Co ty nie powiesz. A skąd wytrzas­nęłaś mój rocznik?

– Z pudełka w piwnicy.

– Mmm – mruknęła matka, kiwając głową.

Karen podniosła oczy na matkę. Rysy jej twarzy były lekko przytępione przez tuszę, co sprawiało, że trudno było zinterpretować jej wyraz. Ciemne znamię widniejące na szyi przywodziło na myśl jakąś elegancką broszkę.

– Więc dlaczego? – spytała ponownie dziewczyna.

– Cóż, poznałam twojego ojca – odparła matka bez cienia wahania.

– Mamo – jęknęła Karen. – Zerwałaś z panem Varleyem dla taty?

– To jest moja historia – powiedziała matka, dźwigając się z łóżka – i zamierzam się jej trzymać. – Pocałowała córkę w czubek głowy. – A ty, mój skarbie, jesteś jej szczęśliwym zakończeniem.

Tamtego wieczora przed zaśnięciem Karen wymyśliła następującą wersję wydarzeń: Varley zrywa z matką (jest o coś zły? pojawia się inna kobieta?), matka idzie do łóżka z ojcem, żeby wzbudzić zazdrość Varleya (dobra, to raczej naciągane), a zaraz potem – ciąża, pospieszny ślub i gotowe.

Myślenie o sobie w kategoriach przypadku okazało się pocieszające. Uwalniało ją od nieuchronności bycia dokładnie tym, kim jest.

Pierwszy raz uciekła z domu w wieku dziewięciu lat. Matka grała w bingo w świetlicy związku kombatantów. Ojciec siedział w salonie ze wzrokiem wlepionym w ekran, na którym rozgrywał się sobotni mecz hokeja.

Zanim ojciec wszedł do pokoju i jak gdyby nigdy nic zmienił kanał, Karen oglądała film dokumentalny o Innuitach z Labradoru. Leżała na dywanie, a ojciec dał krok ponad nią i usadowił się w fotelu. Stanęła między nim a telewizorem, świdrując go wzrokiem.

– Co jest? – spytał. Na jego twarzy malowało się samozadowolenie i udawane zaskoczenie; wyglądał jak aktor ćwiczący scenę spotkania z nieszkodliwym duchem.

– Oglądałam to – wyjaśniła, opierając piąstki na maleńkich biodrach.

– Co oglądałaś?

– Eskimosów.

– Słuchaj no – rzucił, wskazując telewizor. – Tutaj masz dokładnie to samo: bandę dzikusów na lodzie. A teraz zmiataj, bo mi zasłaniasz.

Autentycznie go nienawidziła – za jego świadomie wybraną głupotę, za bezmyślność. Podczas gdy Tiger Williams walczył o krążek w narożniku, ona, założywszy płaszcz i buty, wymknęła się cicho frontowymi drzwiami. Pomaszerowała przed siebie, chcąc opuścić Black Rock. Wyszła poza żółty blask bijący z okien domów na skraju miasteczka. Przekroczyła srebrzysty krąg światła roztaczany przez ostatnią latarnię, sama nie wiedząc, dokąd zmierza – zbyt wściekła, aby o to dbać. Najbliższa ludzka osada leżała trzydzieści mil na północ. Gwiazdy mieniły się na nocnym niebie jak pinezki wbite w mapę z czarnego filcu. Chciała iść, dopóki nie dotrze do innego życia. Łzy zamarzały jej na policzkach; stopy i otulone rękawicami dłonie już grabiały z zimna. Pomyślała, że jeśli tylko zdoła maszerować wystarczająco długo, całe ciało obumrze wokół niej i złuszczy się jak stara skóra.

Kiedy minęła skręt do Beothuk Lake, zalało ją na poboczu światło reflektorów pick-upa. Ojciec nachylił się i otworzył drzwi po stronie pasażera; Karen wdrapała się na siedzenie. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Ona oparła głowę o szybę, a on zawrócił i pojechał z powrotem ku światłom Black Rock. Piekły ją ręce i stopy, powoli wracało do nich czucie.

Gdy postanowiła zakończyć związek z Tedem, obwieściła mu to podczas ich cotygodniowego lunchu, kiedy jedli dim sum. Choć sądziła, że przygotowała się wystarczająco dobrze, ćwicząc swoje wystąpienie jak prawnik przed mową końcową, ostatecznie nie była w stanie wytłumaczyć, czego tak właściwie się boi. Im więcej czasu spędzali ze sobą, tym silniejsze miała wrażenie, że za ich związkiem kryje się jakaś predestynacja, a jej życie ma przybrać pewien z góry przeznaczony kształt.

– Nic z tego – oznajmiła z nutą przekory i rezygnacji w głosie, jak gdyby po wielu miesiącach zmagań z kostką Rubika wreszcie ją porzucała, uznawszy, że to jałowy wysiłek.

Podczas całej jej przemowy Ted nie odezwał się ani słowem; siedział ze stoicko założonymi rękami, wpatrując się w leżący przed nim pusty biały talerz. Kiedy nabrał pewności, że już skończyła, sięgnął po miskę z jiaozi.

– Jestem cierpliwym człowiekiem – oznajmił, żując pierożki. – Wierzę, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie. Moi rodzice zdołali przetrwać straszliwe czasy, zanim uciekli na Tajwan. Teraz ja jestem tutaj i poznałem ciebie. To nie jest przypadek. Poczekam.

Rozwścieczyła ją jego pewność siebie.

– Owszem, poczekasz – zapewniła. – I to bardzo długo.

Kiedy nadszedł na to czas, okazało się, że szczątki jej matki pomieściła nie skrzynia na fortepian, lecz urna wielkości wazonu.

Karen żegnała matkę niecały miesiąc po rozstaniu z Tedem. Miała wrażenie, że ktoś rzucił płomień na rozlaną benzynę. Cały świat, który znała, legł w gruzach. Była zbyt oszołomiona, by poczuć cokolwiek, choćby oburzenie na ojca za jego złośliwości.

– I nie dziwota – mówił, wioząc ją do domu z lotniska w Gander. – Powtarzałem jej, że się zabije, jeśli będzie tak jadła. Zupełnie jakby człowiek kusił los, podskakując na pieprzonej minie.

Karen oparła głowę o szybę pick-upa, puszczając większość słów ojca mimo uszu. Olchy i brzozy rosnące wzdłuż drogi były ogołocone z liści, a ich szare pnie i gałęzie zdawały się wychudłe i bezbronne na tle nieba.

W Black Rock nie było spopielarni, ciało przewieziono więc na ceremonię i kremację do Grand Falls. Ojciec twierdził, że matka uparła się, aby ją spalono, ponieważ nie chciała spowodować trwałego uszczerbku na zdrowiu żałobników niosących trumnę. Według jej ostatniej woli prochy miały zostać rozsypane nad wodami Beothuk Lake, zaraz za miastem. Ojciec szarpał za wiosła, a Karen siedziała twarzą do niego, mocno ściskając urnę między kolanami. Unikała jego wzroku, patrząc ponad jego ramieniem na przeciwległy brzeg.

– Chyba już wystarczy – stwierdził wreszcie. – Nie mam pojęcia, dlaczego wykombinowała cały ten cyrk. Nigdy specjalnie nie przepadała za wodą.

Słowa ojca sprawiały, że Karen odczuwała w sobie pustkę; miała wrażenie, że słyszy zaledwie połowę konwersacji.

– Tu będzie dobrze? – spytała, wychylając się za burtę.

– Ognia – odparł, machając ramieniem w tamtą stronę.

Wysypała prochy do jeziora; cienka warstewka pyłu osiadła na rękawie jej kurtki. Odstawiwszy urnę, Karen wytrzepała rękaw nad wodą, a potem patrzyła na szare rozpływające się spory – połowa tego, z czego pochodziła, rozproszyła się właś­nie i przepadła. Ten widok sprawił, że przypomniała sobie nagle o Tedzie; o pierwszym razie, gdy miał wytrysk w jej dłoni, o białej siatce ciepłego nasienia oblepiającej skórę, o milionach możliwości wylanych na jej palce. Przytłoczyło ją to, jak wielu rzeczom człowiek mówi w życiu „nie”.

Ojciec zawrócił łodzią i zaczął wiosłować w stronę brzegu. Wiatr był lekki, lecz zimny; palce zaciśnięte na wiosłach czerwieniały jak jesienne liście.

– Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, gdy twoja matka utrzyma się na powierzchni – rzucił.

Karen odwróciła się do niego i chciała mu coś powiedzieć, ale powstrzymała się, dostrzegłszy załzawione oczy i niespodziewaną szarość jego zbolałej twarzy. Znowu spojrzała na wodę, przygryzając wewnętrzną stronę wargi tak mocno, aż poczuła smak krwi. Utkwiła wzrok w miejscu, w którym matka opadała powoli na dno jeziora.

Kiedy dotarli na płyciznę, ojciec wyskoczył z łodzi i wyciągnął ją na plażę. Gdy Karen również wysiadła, wywlókł cały kil z wody. Pomogła mu obrócić łódkę i ułożyć ją na piasku dnem do góry. Stali obok siebie, wpatrując się w spokojną powierzchnię jeziora. Ojciec wyjął chusteczkę, wydmuchał nos, szybko otarł poczerwieniałe na brzegach oczy i wcisnął skrawek materiału z powrotem do tylnej kieszeni spodni.

– To tutaj żeśmy zwykle przychodzili – powiedział. – Wiesz, jako dzieciaki, nawet jeszcze nie w twoim wieku. Rozpalało się ognisko, piło kilka piwek, rozkładało koc na piasku… – nagle urwał, jak gdyby zapomniał resztę historii. Wlepił wzrok w stopy i stał z zakłopotanym uśmieszkiem na twarzy, powoli oblewając się rumieńcem. – Słowo daję, nigdy nie rozumiałem, co takiego twoja matka we mnie widziała. Chyba po prostu miałem szczęście.

Karen uważnie mu się przyjrzała: jego czapce z daszkiem, przygiętym ramionom, uszom wielkości gruszek, chudemu ciału, które było również jej ciałem.

– Byłam wpadką – stwierdziła, tym razem z absolutnym przekonaniem o prawdziwości tego faktu, ale już bez szczególnej pewności, że ma on większe znaczenie. – Prawda, tato?

Ojciec powoli pokręcił głową, nadal wpatrując się w wodę.

– Kochana córeczko… – powiedział. Przez chwilę potrzymał ją za rękaw kurtki, po czym pozwolił ręce opaść z powrotem do boku.

Karen dotknęła językiem drobnej ranki w ustach. W mieście, które wybrała, wbijając pinezkę w mapę, czekał na nią mężczyzna z innego kraju. Nie miała pojęcia, czy zdecydowało o tym przeznaczenie, czy też ślepy los, podejrzewała jednak, że ostatecznie nie jest to istotne. Tę właśnie historię mogła nazwać swoją.

Rawpixel, Flickr (CC BY 4.0)
Rawpixel, Flickr (CC BY 4.0)

Czytaj również:

Życie Życie
i
„Portret mężczyzny”, Rembrandt, 1632 r./MET (domena publiczna)
Doznania

Życie

Rubem Fonseca

„Życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na co trafisz” – lubił powtarzać Forrest Gump. O prawdziwości tych słów przekonał się na własnej skórze bohater niniejszego opowiadania.

Popijaliśmy akurat piwo w ba­rze i naraz ktoś powiedział, że według jakiegoś filozofa życie jest niebezpieczne. Wszyscy świetnie wiedzą, że filozofowie tylko wygadują głupoty, i temat się urwał; ktoś tylko dodał, że niebezpieczne może być nawet zjedzenie jabłka czy wypicie wódeczki.

Czytaj dalej