Zawsze uważała, że życie jest gdzie indziej. Dorastając w rybackiej wiosce, marzyła o dalekich krajach. Zakochiwać się nie miała zamiaru – przykład rodziców nie zachęcał do wiązania się z kimkolwiek. Czy to już cała historia, czy dopiero początek?
Jeszcze zanim skończyła piętnaście lat, Karen zdecydowała, że nigdy się nie zakocha ani nie wyjdzie za mąż. To postanowienie było zbyt nieprzystające do jej wieku, aby mogła je otwarcie głosić, prywatnie przestrzegała go jednak z niezachwianą dyscypliną godną niemalże ślubów złożonych przed Bogiem. Jako nastolatka unikała wszystkiego, co choćby w najmniejszym stopniu kojarzyło się ze sprawami sercowymi. Nawet na zakończenie szkoły średniej poszła na bal sama i zatańczyła tylko raz – podczas walca uczniów z rodzicami.
– Jakbym, cholera, z grabiami tańczył – rzucił po fakcie ojciec, chociaż ona stała obok. – Ta dziewczyna ma więcej żeber niż szkuner wręg.
Matka poklepała ją po dłoni i zapewniła, że wygląda pięknie. Sama Karen już od jakiegoś czasu nie przywiązywała do tego większej wagi.
„Gdyby miłość była dalekim krajem – napisała do Ingrid z Finlandii – znalazłaby się na samym końcu mojej listy miejsc do zobaczenia”.
Jeszcze w podstawówce Karen nawiązała korespondencyjne znajomości z osobami z jedenastu różnych krajów. Wieczorami w dni powszednie spędzała godzinę, pisząc listy o szkole, o typowej pogodzie w środkowej Nowej Fundlandii, o Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Swoje kieszonkowe – pięć dolarów tygodniowo – wydawała w całości na znaczki za granicę. Oznaczało to częste spotkania z naczelnikiem poczty Varleyem, tęgim mężczyzną po trzydziestce ze starannie przyciętym wąsikiem i obwisłą, pozbawioną uśmiechu twarzą, która była równie niezmienna co oblicze królowej widniejące na znaczkach. Mimo że pocztowiec witał ją zaledwie profesjonalnym, niemal lekceważącym skinieniem głowy, Karen lubiła sobie wyobrażać, że jest córką właśnie Varleya, a nie swojego ojca.
– Poproszę zeszyt dziesięciu znaczków – zwracała się do niego równie grzecznie jak wtedy, gdy wyobrażała sobie, że prosi go przy stole o sól. – Jeden do Tanzanii, jeden do Hongkongu i jeden do Australii.
Była przekonana, że w całym miasteczku nikt poza nią nie nadaje listów do Tanzanii. Odczuwała frustrację, widząc, iż naczelnik poczty jest nią do tego stopnia uparcie niezainteresowany, że przegląda wykazy stawek, jak gdyby sprawdzał numer telefonu do nieznajomego, i że wręcza jej znaczki