Długi sierpniowy weekend
i
ilustracje: Andrzej Klimowski
Doznania

Długi sierpniowy weekend

Antonio Manzini
Czyta się 53 minut

W podrzymskiej Ostii niebieska multipla wbija się w bank. Tylko jedna osoba może rozwiązać zagadkę tajemniczego wypadku – Rocco Schiavone, znany i lubiany specjalista od kryminalnych łamigłówek. Nowe opowiadanie Antonia Manziniego przetłumaczył dla „Przekroju” Paweł Bravo.

– Co będziesz robił po piętnastym?

Już czwarty raz w ciągu godziny go pytała. I po raz czwarty Luca odpowiadał:

– Skoczę do domu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Co oznaczało: posiedzę dwa dni z rodziną w Como, potem się wreszcie z Barbarą urwiemy na dwa tygodnie do Is Arutas na Sardynii i będę mógł zapomnieć o czekach, przelewach, rozmowach w sprawie debetów, zapleśniałej klimatyzacji i smrodzie wykładziny, który w tym pieprzonym banku miesza się z waszymi perfumami z marketu, równie tandetnymi jak wy wszyscy.

– Sierpniowy urlop z rodziną?

– Tak – burknął. – Wydaje mi się to oczywiste.

Luisella zamilkła. Pojawiła się pani Bedetti i skierowała się prosto do niej. Siedemdziesięcioletni koncentrat upierdliwości zamknięty w mikrym ciele bez znaków szczególnych. Ale miała u nich aż trzy rachunki, w sumie prawie trzy miliony euro. W oddziale numer 12 przy placu Anco Marzio w Ostii na przedmieściach Rzymu cieszyła się statusem specjalnej klientki i trzeba było traktować ją w białych zamszowych rękawiczkach, nawet kiedy była pełnia lata. Na szczęście tego dnia – a był 12 sierpnia – padło na Luisellę.

– Dzień dobry! Oddaję książeczkę czekową. Zanim pan dyrektor mnie przyjmie, będzie pani uprzejma wydrukować mi wyciągi z konta – odezwała się klientka swoim cichym, złośliwym głosem. – Chodzi mi o 5000/13, 5263/13, no i jeszcze 5300/13. Wszystkie trzy poproszę.

Przed okienkiem Luki stanął za to Graziano, mechanik samochodowy. Luca uwielbiał go. Zawsze potrafił go rozśmieszyć, poza tym podobały mu się te jego wielkie, zabrudzone smarem łapy, którymi wręczał czeki i gotówkę. Te dłonie miały wypisane „praca” na każdym odcisku, każdym skrawku skóry. Taka prawdziwa praca, od której się pocisz i wyskakują ci pęcherze. Nie taka jak jego w banku. Tylko słupki i cyferki, pieniądze, które tak naprawdę nie istnieją, inwestycje w przedsięwzięcia, których tak naprawdę nie ma, i równie nieistniejące spółki. Klepanie w klawiaturę, stemplowanie czeków, drukowanie wyciągów, przyjmowanie gotówki, wydawanie gotówki, liczenie. Co to za praca, do cholery?

– Cześć, kiedy na urlop? – zagaił Graziano.

– Pojutrze, jeśli się uda – roześmiał się kasjer.

– Weź mi sprawdź, czy doszedł jeden przelew.

– Kiedy miał być?

– Wczoraj albo przedwczoraj.

Rzut oka na ekran. Żadnych przelewów.

– Kto miał ci go wysłać?

– Pierpaolo Castroni – odpowiedział mechanik, drapiąc się po krótkiej brodzie. To była kolejna rzecz, na jaką Luca nie mógł sobie pozwolić. Zarost. Raz spróbował i dostał opieprz od dyrektora. Praca w banku oznacza krótkie włosy i zero zarostu. Gorzej niż w wojsku. Luca nienawidził dyrektora, tego całego Turriniego. Ambitny gnojek, który myślał tylko o swojej karierze. Tyrał jak trzech Japończyków i marzył o awansie do centrali. Luca z całego serca życzył mu sukcesu: dzięki temu miałby faceta z głowy.

– Sorry, Graziano, nic nie poradzę.

– Skur… Sześć tysięcy za części i robotę przy jego bmw, a jemu się nie śpieszy z płaceniem – warknął cicho mechanik.

– Jeśli on ci podał numer trans­akcji w swoim banku, to mogę sprawdzić jeszcze w systemie.

– Jaki tam numer. Nie zapłaci i już, zobaczysz. Za trzy dni jest piętnasty, święto, a do tego piątek. Jak dobrze pójdzie, to pieniądze zobaczę pod koniec miesiąca – oparł wielką łapę o blat przed okienkiem. – Wiesz, co ci powiem? Już lepsza jest twoja praca. Stała pensja, płatny urlop i chorobowe. Nie tak jak u mnie, tyram na ulicy. Ale jakbym się miał narodzić na nowo, to przysięgam na pamięć mamusi, że nie skończę nauki na gimnazjum.

Spojrzał na prawo, gdzie pani Bedetti podpisywała jakieś papiery.

– Mam rację, proszę pani?

Bedetti odwróciła się, miała usta wykrzywione, jakby dopiero co przegryzła cytrynę, i trzykrotnie pokiwała głową. Po czym powróciła do podpisywania. Graziano wyjął coś z kieszeni.

– Masz, zainkasuj to – podał czek Luce. Mała rzecz, trzysta euro.

Luca sięgnął po druczek. Podniósł głowę, żeby uśmiechnąć się do niego. Za plecami mechanik miał przeszklone drzwi ewakuacyjne wychodzące na ulicę. Zalaną słońcem, upalną. Ludzie chodzili w klapkach i szortach. Jakiś kretyn próbował zaparkować na chodniku niebieską multiplę.

– Bywało lepiej, ale dzięki Bogu jakąś pracę jednak mamy, nie? – orzekł sentencjonalnie Luca.

– Święta prawda, ilu biedaków nie daje rady dociągnąć do pierwszego – odpowiedział Graziano.

Na ulicy obły rodzinny samochód wspiął się przednimi kołami na krawężnik. Ale wydawało się, że to mu nie wystarczy. Luca zawołał:

– Ej, zobacz, gdzie ten facet chce się dostać?

Graziano odwrócił się dokładnie w chwili, gdy również tylne koła multipli znalazły się na chodniku. Wtem auto, wyglądające jak wielki drapieżny owad, który zlokalizował swoją zdobycz, ruszyło z nagła prosto na siedzibę banku. Maska przebiła drzwi, samochód wpadł z impetem do środka w chmurze szklanych odłamków. Potrącił Graziana i zatrzymał się na drewnianej przegrodzie oddzielającej okienka kasowe. Luca poczuł uderzenie i głuchy ból w mostku, upadł do tyłu. Ocknął się na ziemi, leżał na plecach, w ustach miał coś ciepłego. Ślina? Krew? Zaczęło mu się kręcić w głowie. Jarzeniówka pod sufitem zaczęła wirować jak wentylator, ale przecież nie mieli w oddziale wentylatorów, bo była przecież klimatyzacja, prawda? Słyszał kroki, szuranie butów, ciągle jakieś krzyki. Zamknął oczy.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Klimatyzacja zamieniła gabinet wicekwestora Rocca Schiavonego w szafę chłodniczą do przechowywania mrożonek. Szczelne okna odcinały upiorny żar i hałas miasta. Czuć było słodkawy aromat jointa, dopiero co zgaszonego w srebrnej popielniczce, zmieszany z gorzkawym zapachem płynu po goleniu, którego Rocco używał nader oszczędnie, bo to był ostatni prezent od żony. Cztery lata już minęły. Schiavone w skupieniu wpatrywał się w list na biurku. „Szanowny Pan Wicekwestor Rocco Schiavone, komisariat w alei Kolumba, dzielnica EUR, do rąk własnych”. Podniósł go, westchnął i jednym ruchem rozerwał kopertę.

Tylko jedna kartka z drukarki, parę linijek.

Drogi Panie Schiavone, pisze do pana ktoś, kto ma powody się odwdzięczyć. Tak się mnie zdaje, że to, co wiem, Pana nie pocieszy. Jeden taki kolega mówi, że sprawy nie idą pomyślnie. Zaraz zdecydują, dokąd Pana zesłać. W Rzymie to bez dwóch zdań Pana nie zostawią, ale ten kolega wie na pewno, że to nie będzie Sardynia. I nie Kalabria. Ale ostateczny adres jeszcze się nie pojawił. Zajmę się tym, żeby Panu przekazać jak najszybciej. Jak się dowiem. Przyjaciel.

Jak zwykle nie był podpisany, ale nie było takiej potrzeby. Styl był aż nadto charakterystyczny, to pisał Gege Mosciarelli. Kiedyś załatwił mu przeniesienie z jakiegoś zadupia w Molise do Rzymu, gdzie mieszkała jego narzeczona. Miał naprawdę powody do wdzięczności, bo od tego czasu znalazł w Rzymie kolejne trzy narzeczone. Gege pracował w komendzie głównej policji i od paru miesięcy stawał na uszach, żeby uzyskać informacje o przyszłości, jaka czekała Rocca Schiavonego. To już był trzeci taki list. Cała ta anonimowość była śmieszna, ale Rocco nie chciał mu psuć zabawy jak z powieści le Carrégo. Gege się bardzo starał i czuł się trochę jak agent wysłany za żelazną kurtynę, któremu Stasi depcze po piętach. Tylko że nie miał zbyt wielu informacji. Ale skreś­lenie z listy potencjalnych miejsc pracy sardyńskich bezdroży i okolic masywu Aspromonte to już był jakiś krok do przodu. Ale dokąd go w końcu ześlą? To pytanie pozostawało nieodfajkowane, jak wiele spraw w jego pionie śledczym. Dawni koledzy nie byli zbyt wylewni, niektórzy nawet przestali go pozdrawiać. Tylko raz pewien wyższy rangą urzędnik z resortu nazwiskiem Gerardo Mastrodomenico w przypływie sympatii zwierzył się mu: „Drogi Schiavone, niech pan dziękuje Bogu, że pana zostawią w policji. Gdyby to ode mnie zależało, siedziałby pan w pierdlu”. Kiedy Rocco kończył palić list od Gegego w popielniczce, zabrzęczał dzwonek. To był pierwszy telefon tego dnia, 12 sierpnia. A dzwonił nie kto inny jak właśnie Gerardo Mastrodomenico.

– Witam, Schiavone, Mastrodomenico mówi.

– Miło mi pana słyszeć.

– Będzie się pan musiał ruszyć z klimatyzowanego biura i pojechać nad morze.

– Nie znoszę morza.

– Jest zdrowe, dużo jodu – zaśmiał się tamten. Miał do tego prawo. Wyż­si urzędnicy ministerialni mogą się zaśmiewać z własnych dowcipów. Jeśli komuś zależało na karierze, wystarczyło mu w tym towarzyszyć i pękać ze śmiechu za każdym razem, jak wyskoczył z jakąś bzdurą.

– Niech pan posłucha, Mastrodomenico…

– Jak dla pana, to „naczelniku”, nie chadzamy razem na obiady.

Rocco zamknął oczy i na moment zacisnął ręce na słuchawce, jakby ją miał dusić.

– Panie naczelniku, po co mam jechać nad morze?

– Ściśle rzecz biorąc, na plac Anco Marzio. Napad na bank. No już, do roboty.

– W Ostii na pewno jest komisariat, a może go zlikwidowaliście?

– To wcale nie jest śmieszne.

– To nie miał być dowcip.

– Mam tam na miejscu tylko jednego wiceinspektora, który nie da sobie rady.

– A ja tak?

– A pan tak.

– Proszę mi wytłumaczyć. Jestem śmieciem, który powinien zgnić w pierdlu, ale teraz nagle jako jedyny w mieście mogę sobie poradzić z tamtą sprawą?

Tym razem to Mastrodomenico wziął głęboki wdech. Prawdopodobnie też dusił słuchawkę swojego telefonu.

– Schiavone, po jaką cholerę mam to przypominać? Pana los wisi na włosku. To kwestia paru dni, zostanie pan poinformowany o nowym miejscu służby. Wystarczy tylko chwilka, wie pan… Na przykład leży już podpisany przydział do jakiegoś miłego miasta, jak Florencja albo Wenecja. Ale w międzyczasie wkurzył pan jednego naczelnika i – czary-mary! – z koperty wyskoczy komisariat w… bo ja wiem gdzie? Może w Petrizzi?

– Co to za miejsce?

– Wiocha na dalekiej prowincji kalabryjskiej.

– Mają tam komisariat?

– Zbudujemy specjalnie dla pana – zarechotał. – A może lepsze będzie Buchianico?

– Tęskniłem za nim.

– Tylko ostrożnie z kpinami, stamtąd pochodzę.

– W takim razie na pewno już wmurowali tablicę pamiątkową.

– Kiedy nauczy się pan chować ironię głęboko w cztery litery?

– Nie da rady, upchnąłem już tam tyle, że nic się nie zmieści.

– Ma pan jechać do Ostii i wykonać zadanie, zrozumiano?

– Jasno i wyraźnie. Proszę pozdrowić ode mnie Buchianico.

– Wypchaj się pan.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Wstał z krzesła i wychynął ze swojego gabinetu, jedynego pomieszczenia w komisariacie, które miało klimatyzację. Ledwie otworzył drzwi, w twarz buchnęło mu gorąco. Na korytarzu było gorzej niż w piecu do pizzy. Pusto i cicho, 12 sierpnia obsada już była zredukowana do minimum. Rocco stanął w rozkroku i krzyknął:

– Sam tu zostałem czy jeszcze, do cholery, ktoś tu pracuje?

Zaraz z którychś drzwi wyskoczyła Elena Dobrilla.

– Słucham, szefie.

– Dawaj, trzeba podjechać do Ostii.

– Jest też posterunkowy Parrillo.

– Na miłość boską, tylko nie on!

Elena przytaknęła i wróciła do swojego pokoju, by się przygotować, podczas gdy Rocco ruszył już do wyjścia, wiążąc krawat. – Szybko, Elena, nie musisz brać kostiumu, nie jedziemy się opalać.

– Nie wiem, jak i skąd, ale spodziewałam się tego – zawołała wesoło zza drzwi.

Na zewnątrz Rzym dawał z siebie wszystko. Słońce oślepiało odbite od szyb i chromowanych części samochodów. Znad asfaltu w stanie bliskim wrzenia unosiła się para, na usychających drzewkach nie ruszał się nawet listek, a pot to był klej oblepiający ubrania. Nawet jednej chmurki na niebie, najlżejszego choćby podmuchu wiatru. Elena i Rocco wsiedli do służbowego audi.

– Włącz klimę na maksa – rozkazał.

Ruszyli pędem w stronę Ostii. O wpół do jedenastej ruch był gęsty i ospały. Wiadomo, o tej właśnie młodej godzinie wszyscy Rzymianie jak jeden mąż ruszają spędzić dzień nad morzem.

– Przyłóż się, nie mam zamiaru wlec się w tym korku – rzucił, zapalając camela.

– Włączyć koguta?

– Nie, nienawidzę jeździć na sygnale. Pokaż, czego się nauczyłaś na szkoleniu. Daję ci dziesięć punktów. Jeśli nie popełnisz dużo błędów i dojedziesz do Ostii, zachowując co najmniej siedem punktów, stawiam obiad.

Elena rzuciła mu z lekka wyzywające spojrzenie i dodała gazu.

Po piętnastokilometrowym slalomie, który sprawił Elenie frajdę, jakby bawiła się w lunaparku, ich audi stanęło w Ostii naprzeciw oddziału numer 12 banku Cassa di Risparmio di Trieste e Trento. Zanim wysiedli, Rocco spojrzał poważnie na Elenę.

– Nieźle prowadzisz. Z wyjątkiem tego, że w Casalpalocco włączyłaś jednak koguta. Straciłaś punkty.

– Gdybym nie włączyła, byśmy się roztrzaskali o tamtą ciężarówkę.

– Ale punkty i tak straciłaś.

– Ile?

– Trzy. Masz siedem, czyli obiad za darmo – wysiadł z samochodu, a Elena posłała mu promienny uśmiech.

Plac, przy którym stał bank, znajdował się w najstarszej części Ostii. Tej, gdzie parę secesyjnych willi oparło się szałowi powojennych inżynierów. Ale już dwie ulice dalej było widać, że wygrali bitwę, zamieniając senny kurorcik w ohydną peryferyjną sypialnię. Pomiędzy siedmiopiętrowymi bloczyskami, sklepami i rzędami samochodów morskie powietrze znikało jak woda wsiąkająca w piasek.

Żar był nieznośny, na szczęście chodnik przy banku znajdował się po zacienionej stronie ulicy. Było to co prawda korzystne z punktu widzenia temperatury ciała, ale nie dla utrzymania ładu publicznego. Wokół policyjnej taśmy gromadziły się tuziny gapiów zachęcone przez cienisty chłód. Inni wyglądali przez okna albo gapili się z progu sklepów. Ludzie w kostiumach kąpielowych, ciągnący za sobą dziecko objuczone łopatkami, z psami, wszyscy zbiegli się jak ćmy do świecy. Łysy facet około trzydziestki podbiegł do Rocca.

– Schiavone? Astolfi z komisariatu w Ostii.

– Tobie zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał Rocco. Twarz tamtego zamieniła się w wielki znak zapytania. – Chodzi mi o to, czy tobie zawdzięczam fakt, że mam na karku tę robotę?

– Bardzo pana przepraszam, ale to jest grubsza sprawa. To ja poprosiłem o wsparcie, bo…

Rocco zatrzymał go ruchem dłoni.

– Astolfi, z tego, że musisz odbębnić sierpniowy długi weekend w robocie, nie wynika, że możesz wrabiać w to innych kolegów.

– Ale wie pan, że latem w Ostii jest trzy razy więcej mieszkańców?

– A ty wiesz, co mnie to w ogóle obchodzi? Dobra, sprawdźmy, co tam mamy.

Przeszli przez taśmę, niebieska multipla tkwiła ciągle wbita w bank.

– A potem opowiadają, że w Rzymie trudno zaparkować – warknął Rocco i wszedł do banku wraz z wice­inspektorem. Podeszli od strony bagażnika, który wskutek wstrząsu się otworzył. Samochód zatrzymał się na kontuarze kasowym. Dookoła wszędzie walały się szkło i papiery.

Na krześle siedział wąsaty, blady człowiek w rozpiętej koszuli. Obok niego sanitariusz z pogotowia.

W chwili wypadku w banku było dwoje klientów. Graziano Cerveglioni, mechanik samochodowy, ma złamaną miednicę. Pani Bedetti natomiast…

– Nie przeżyła?

– Przeżyła, jest w śpiączce, ale podobno reaguje na bodźce.

Rocco zajrzał do wnętrza multipli. Na fotelach leżało pokruszone szkło. Spod deski rozdzielczej wystawały kable od zapłonu w swoich pstrokatych izolacjach. Przyjrzał się im uważnie. Jeden był niebieski, jeden czerwony, jeden biały i jeszcze jeden czarny podłączony do innego kabla wychodzącego z radia.

– A kasjerzy?

– Też w szpitalu. Luisella Comiso z rozbitym nosem. Luca Sparta stracił przytomność. Mostek i obojczyk.

– Krótko mówiąc, wjechał tu jak terrorysta – Rocco przestał grzebać przy wyrwanych kablach. – Gdzie jest dyrektor?

– To ten tam – wiceinspektor wskazał na bladego człowieka na krześle, któremu sanitariusz mierzył ciśnienie. Rocco podszedł w jego stronę, odłamki skrzypiały mu pod podeszwami.

– Witam, Schiavone, lotna brygada z Rzymu. Da pan radę chwilkę porozmawiać?

Facet uniósł twarz, otworzył usta, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Pochylił się. Schiavone zwrócił się do sanitariusza.

– Jak się czuje?

– Wysokie ciśnienie, jest w szoku, zabierzemy go do szpitala.

Pokiwał głową, wrócił do Astolfiego.

– Kto jeszcze był w banku?

– Jeden urzędnik w pokoju na zapleczu i ochroniarz.

– Mogę z nimi rozmawiać czy też zemdleli?

– Nie, siedzą tam z tyłu.

Rocco skinął na Elenę, która podeszła bliżej.

– Słuchaj, Eleno, mam coś ważnego.

– Słucham.

– Fajki mi się skończyły.

– Tak jest. Camele?

– Tak. A potem zorientuj się, jaką tu mają w okolicy przyzwoitą knajpę. Nad morzem.

Elena wyszła z banku, Rocco przeszedł korytarz. Astolfi ruszył za nim.

– Ty zostań tu od frontu.

– Po co?

– Zaraz się zjawią dziennikarze, porozmawiasz z nimi.

– A co mam im powiedzieć?

Ale Rocco już był daleko.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Urzędnik był po trzydziestce, bystry, wyluzowany. Super, pomyślał Rocco, wreszcie ktoś do pogadania, bo po ochroniarzu, sponiewieranym jak szmata do podłogi, wiele się nie spodziewał.

– Pan nazywa się…?

– Diego Malara – odparł urzędnik. – To wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Opracowywałem wnioski, usłyszałem, jak coś pieprznęło, myślałem, że rura wybuchła. No bo raczej nie spodziewasz się, że ktoś ci zaparkuje multiplę w biurze.

– No raczej. Wie pan, kto to wszystko zrobił?

– Nie wiem. Wiem tylko, że skrytki w kasach były otwarte. Nie powiem teraz panu dokładnie, ale na oko brakuje paru tysięcy euro. To ja odpowiadam za otwarcie sejfu i wydałem kasjerom dwanaście tysięcy euro w różnych nominałach. Teraz zostały jakieś dwa tysiące.

Strażnik wstał, zataczał się. Miał brzuch jak arbuz, z kącików ust ciekła mu ślina.

– A pan?

– Kto, ja?

– Tak, pan – Rocco nie zamierzał mu odpuścić.

– Gówno z tego rozumiem. Widziałem tylko, jak samochód wjechał.

– A tego, kto był w samochodzie, widział pan?

– Jakiś facet.

Rocco zaczął się niecierpliwić.

– Facet, dobra. Widział pan jego twarz?

– Nie, czarna była.

– Znaczy Murzyn?

– Nie, czarna twarz, może miał pończochę naciągniętą albo kominiarkę…

– Pan tu pracuje jako ochrona?

– Tak.

– I nie przyszło panu do głowy, żeby coś zrobić? Na przykład wyciągnąć to coś, co ma pan w kaburze i zablokować gościa?

– Za półtora tysiąca miesięcznie? – zapytał tamten.

Rocco pokręcił głową.

– Ale macie chociaż tutaj jakiś monitoring?

Urzędnik odpowiedział:

– Tak, klucze ma pan dyrektor.

– Ale – dodał strażnik – kamera jest zepsuta. Dwa dni temu dzwoniłem do serwisu, ale nie przyjechali.

Rocco wzniósł oczy ku niebu.

– Ale może za te półtora tysiąca miesięcznie zdołał pan zobaczyć, co się stało?

Strażnik się skupił.

– No, ten samochód tu wjechał. I wysiadł ten z czarną twarzą. Co on zrobił…

– Co zrobił? – powtórzył Rocco, a cienka nić jego cierpliwości, podgryzana ostrymi ząbkami nienawiści, miała już niecały milimetr przekroju.

– Wysiadł, przywalił Luiselli prosto w nasadę nosa, nie?

– Pyta pan, bo nie wie? To przywalił jej w końcu czy nie przywalił?

– Jasne, że przywalił. Co potem zrobił ten debil? Wygarnął tyle gotówki, ile było do wzięcia, i przeskoczył do kasy obok, gdzie Luca leżał nieprzytomny na ziemi. Znowu zgarnął forsę i w nogi, nie?

– Koniec?

– Koniec.

Rocco spojrzał na Diega Malarę, który rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Co ja panu zrobię? Takiego nam przysłali, z takim musimy wytrzymać”.

– Astolfi, zrób dla mnie jedno. Ustal, kto jest właścicielem tej multipli.

– Już to mam, szefie. Mario Mazza­rotto. Tu jest adres – i wyciągnął kartkę. Rocco uśmiechnął się.

– Świetna robota, dzięki. Gdzie zawieźli tych biedaków, których rozjechała multipla?

– Szpital imienia Grassiego, tu niedaleko. Podwieźć pana?

– Zostań tutaj, załatwię to. I dobrego urlopu!

– Już miałem w lipcu. Aż do Bożego Narodzenia…

Rocco pokiwał głową.

– No to wesołych świąt.

Wyszedł z banku, a za nim Elena.

– Dokąd teraz?

– Która godzina?

– Dochodzi południe.

– Znalazłaś tę przyzwoitą knajpę?

– Mówili mi o jednej takiej, tam za rondem, nazywa się Poisson de Mer.

– Poisson de Mer w Ostii? – spytał sceptycznym głosem. – No dobra, ale najpierw wizyta u Maria.

– Kto to jest Mario?

– Właściciel auta.

Ledwie przeszli przez ulicę, by wsiąść do samochodu, Rocco przypomniał sobie o durnej obietnicy, którą złożył Sebie i Furiowi. Miał spędzić święto z nimi nad morzem, koło cypla Circeo. Jak mi to mogło przyjść do głowy, zapytał siebie, otwierając drzwi samochodu. I to jeszcze na Circeo. Pod tą piękną górą spadającą do morza, pełną dębów, krzewów jałowca pamiętających czasy fenickie i strzępów jego włas­nego życia. Tego, które było kiedyś i którego już nie ma. Musiał to odwołać, bez dwóch zdań.

Mario Mazzarotto mieszkał koło tego nabrzeża, gdzie 2 listopada 1975 roku zgasło życie Piera Paola Pasoliniego. Wtedy była to ponura, zarośnięta chwastami okolica pełna jakichś bud. Teraz była to ponura okolica usiana betonowymi blokami. Na domofonie pod numerem 32 jakaś czterdziestka nazwisk.

– Słucham?

– Pan Mazzarotto?

– Kto tam?

– Policja – domofon zaskrzeczał, rozległ się brzęczyk, stalowe oszklone drzwi odskoczyły. – Które piętro? – zawołał jeszcze Rocco.

– Szóste. Ale winda nie działa.

Rocco zaklął i wyrzucił papierosa.

Droga po schodach była udręką. Na każdym piętrze po sześć mieszkań. Śmierdziało gotowaną kapustą. Zimowa potrawa, a jednak nieodwracalnie przesiąkła w tynk. Na ścianach klatki schodowej pełno napisów i malunków sprejem. „Suchy był tutaj”. „Witajcie w krainie, gdzie Lazio ginie”, potem na trzecim coś, co wywołało u Eleny drgawki od śmiechu. To był dialog, co można było zrozumieć po dwóch charakterach pisma. Pierwszy: „Kobiety! Sperma to brud”. Obok ktoś dopisał: „A ch… to szczotka”.

Kiedy wreszcie wdrapali się na szóste piętro, Rocco na serio bał się zawału. Serce mu waliło, 35 cameli dziennie dawało o sobie znać. Elena za to wyglądała jak po relaksującym masażu.

– Kur…, już nie wyrabiam – wydyszał.

– Śmiało, trzeba dbać o formę, szefie.

Mario Mazzarotto czekał na progu mieszkania 41. Miał na sobie hawajskie szorty i podkoszulek. Około pięćdziesiątki. Długa broda, włosy zaczesane na brylantynę. Nie wyglądał na zmartwionego. Przeciwnie, wydawało się, że czeka na dobrych kumpli.

– Przepraszam za tę windę, zepsuta od lipca.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Rocco nie odpowiedział. Trochę dlatego, że nie wiedział co, mało krwi mu dopływało do mózgu, a trochę dlatego, że to mógł być zły początek rozmowy. Elena uśmiechnęła się.

– Dobrze jest czasem się rozruszać.

Mieszkanie było ciasne. Jak kryjówka Czerwonych Brygad. Czyste, ale jednak wyglądało na kryjówkę. Gołe ściany, jeśli nie liczyć kalendarza reklamowego firmy hydraulicznej. W salonie mały kącik kuchenny, pusty, jedynie maszynka do kawy na palniku. A wyposażenie salonu to tylko kwiecista kanapa naprzeciwko telewizora. I jeszcze w kącie mały wiklinowy regał. Na nim kolekcja komiksów Martyn Mistere i parę bibelotów. Dwie szklane figurki klaunów i żyrafa. Żadnego stołu jadalnego, żadnych krzeseł.

– Jest pan właścicielem niebieskiej multipli o numerach…

– ZA762HM – wtrąciła się Elena, odczytując z kartki.

– Mam multiplę. Rejestracji nie pamiętam. A bo co?

– Możemy usiąść? – Przytaknął. Narzuta ze sztucznej tkaniny na kanapie parzyła w skórę.

– Gdzie stoi samochód?

– Tam, gdzie go zaparkowałem wieczorem. Pod blokiem.

– Nie ma go tam.

– A pan skąd wie?

– Bo niedawno ktoś go zaparkował w oddziale banku.

Mario gapił się na nich, nic nie rozumiejąc.

– Wjechał do oddziału Cassa di Risparmio di Trieste e Trento, roztrzaskując szklane drzwi od ulicy.

– Matko Boska! Ale jak?

– Może panu ukradli, żeby zrobić napad. Był alarm?

– Nie, a po co, kto by ukradł multiplę, rocznik 98?

– A tymczasem…

– Mogę zaproponować kawę?

Rocco potwierdził. Mario podszedł do kącika kuchennego.

– Ale jak ten napad się odbył?

– Wyłamali drzwi, ogłuszyli personel, złapali kasę i zwiali na piechotę.

– Moim samochodem! – zawołał Mario, nalewając wody do maszynki do kawy.

– Mogę pana zapytać, gdzie pan przebywał dziś rano?

Mario wskazał na drzwi:

– Tam, w łóżku. Wstałem niecałe pół godziny temu. Balowałem do późna. Musiałem dziś rano całą maszynkę kawy w siebie wlać – puścił oko do nich. Dopiero w tej chwili Rocco zdał sobie sprawę, że Mazzarotto miał na sobie basenowe klapki. Nienawidził facetów w klapkach, z których palce wyłażą tak daleko, że aż prawie dotykają podłogi. Faceci w klapkach to był jeden z głównych powodów nienawiści, jaką czuł do lata w mieście. Mógł znosić klapki tylko w pobliżu basenu albo w greckiej wiosce wakacyjnej nad morzem. W mieście facetom nie wolno pokazywać stóp. Rzygać mu się chciało na widok męskich stóp. Zaraz go naszła ochota, żeby podeptać stopy Mazzarotta. I przekonać się, czy poszedłby potem do sypialni założyć sandały czy mokasyny.

– Pan pracuje?

– Sprzedaję towary na eBayu. Wstawiam ogłoszenia w imieniu tych, którzy chcą coś sprzedać, a potem zgarniam procent.

– Wygodny układ. Da się na tym zarobić?

– Tak sobie, wcześniej sprzedawałem po domach odkurzacze wodne, ale zlikwidowali agencję, z którą działałem.

– Mogę zobaczyć kluczyki?

– Od samochodu?

– Brawo. Zgadł pan.

Mario podszedł do wieszaka w przedpokoju i zaczął grzebać po kieszeniach bawełnianej marynarki. Nie znajdował ich.

– Dziwne… a przecież… są w sypialni, już wiem.

Elena spojrzała na swojego szefa, który odpowiedział na jej milczące pytanie:

– Tak z ciekawości. A swoją drogą, nie wydaje ci się niesamowite? Jesteśmy sto metrów od plaży i nie czuć w ogóle morskiego powietrza.

– No cóż…

– Mam zgłosić kradzież od razu? – zapytał Mario, wracając do salonu z pękiem kluczy w garści.

Rocco przyjrzał im się. Był kluczyk z logo fiata i brelok firmowy salonu samochodowego.

– Tę multiplę to wziął pan nową czy używaną?

– Używaną, ładnych parę lat temu. Dałem za nią coś koło sześciu tysięcy, miała tylko 70 tysięcy kilometrów przebiegu.

Brzmiało to wszystko jak rozmowa sprzedającego samochód i potencjalnego nabywcy.

– Dziękuję, to wszystko, idziemy sobie. Miał pan zamiar wyjechać?

– Chciałem długi weekend spędzić w Santa Marinella.

– I niech mi pan nie każe zbyt długo szukać, jeśli będę chciał pana znowu spotkać.

Mówił to bardzo poważnym tonem i wreszcie z twarzy Maria zniknął uśmieszek.

– Nie napije się pan kawy?

– Nie, już mi się nie chce. Do widzenia.

I wyszedł wraz z Eleną.

– Dlaczego pana tak odrzuciło od niego?

– Nie odrzuciło, Eleno. Po prostu nie zachowujesz się miło, kiedy rozglądasz się za kimś, kto dopiero co zaliczył napad na bank.

– Ale co ten biedak ma z tym wspólnego? Ukradli mu samochód do napadu.

– Dobra, idźmy coś zjeść. Pamiętasz, że wiszę ci obiad?

– Świetnie. A potem?

– Skoczymy do szpitala, fajnie, co?

Elena wrzuciła bieg i uśmiechnęła się szelmowsko.

– Ale kawy to mógł się pan napić. Miły gest z jego strony, nie?

– Nie, nie był wcale dla nas miły, chciał udawać, że jest. A to całkiem inna para kaloszy.

– Że co?

– Obudził się pół godziny temu. I mówił, że wypił całą maszynkę kawy, żeby się postawić na nogi.

– Co w tym złego?

– Że jak zabierasz się do zrobienia następnej kawy w tej samej maszynce, to musisz wyrzucić z filtra zużyty proszek, prawda?

– Nie zrobił tego?

– Nie zrobił. Maszynka była czysta. Co ci to mówi, Eleno?

– Że nie napił się kawy zaraz po tym, jak wstał z łóżka?

– Widzisz, jak się postarasz, to wszystko sama rozumiesz. A teraz już jedźmy na ten obiad.

Poisson de Mer okazała się restauracją jednego z kąpielisk. Ale wystrój nie kojarzył się z kąpieliskiem. Na podłodze czarny kamień, ściany pomalowane na czekoladowy kolor, szare stoliki z wąską białą serwetą, na każdym wazonik z orchideą. Równie dobrze mógł to być bez­osobowy hall Novotelu w Krakowie. Ogromne okno z pleksi wychodziło na plażę. Tu i ówdzie jak wielkie grzyby wyrastały z piasku parasole, nie z tkaniny, tylko z plecionych liści palmowych. Taka moda panowała na lepszych plażach w Riccione, Rimini czy nawet Ostii, chodziło o ten rys egzotyki, który pozwalał zapomnieć o tym brudnym morzu, szarym i smętnym jak listopadowe niebo. W środku tylko czworo gości o dość wypłoszonym wzroku. Nie wróżyło to dobrze. Przeczucia okazały się słuszne. Nadgorliwy kelner, najwyraźniej przekonany, że pracuje w gwiazdkowej restauracji, podał makaron z małżami, rozgotowany i zapiaszczony w wielkich kieliszkach koktajlowych. Z kolei nadziewane kalmary kucharz umieścił w drewnianej skrzyneczce. Lepiej by pasowało sreberko od gumy do żucia, z uwagi na jego konsystencję. Wino żenujące i ciepłe. Płacąc rachunek 98 euro, Rocco obiecywał sobie, że naśle tam sanepid i skarbówkę. Niekoniecznie tego samego dnia.

Mechanik samochodowy Graziano Cerveglioni leżał na szpitalnym łóżku. Obok siedziała żona, blada, z rozpaczą na twarzy. Nie spodziewała się, że sierpniowe święto spędzi w szpitalu. Pomimo złamanej miednicy Graziano nie stracił dobrego humoru.

– Panie komisarzu, ale jazda. Będę miał co wnukom opowiadać. Idę ja sobie do banku wpłacić czek na trzysta euro, a tu mnie multipla nagle przejechała.

– Kosmiczna sprawa, masz rację.

– No i na szczęście to nie był land rover. Z napędem na cztery koła dałby radę się wspiąć na kontuar i by mnie całkiem rozgniótł – dodał fachowo mechanik.

– Przykro mi. Ale jeśli chcesz, mam dla ciebie dwie dobre wiadomości.

– No to słucham.

– Pierwsza, to że nie ma już komisarzy. Nazywają nas teraz wicekwestorami.

– Nie miałem pojęcia.

– Nie musiałeś. A druga wiadomość: znajdź sobie adwokata, złóż papiery, to dostaniesz spore odszkodowanie.

– Tak pan myśli?

– Na pewno. Przykro mi, że resztę lata spędzisz tutaj – powiedział Rocco, wstając. Zaraz potem wstała też żona mechanika.

– No dobra, trochę sobie odpocznę, panie komisarzu, przepraszam, wicekwestorze. Jak pan dorwie tego skurczybyka, proszę zadzwonić.

– Dowiesz się jako pierwszy.

Za to z panią Bedetti było naprawdę źle. Leżała na intensywnej terapii, z zabandażowaną głową, nieprzytomna, w stanie ciężkim stabilnym, jak to nazywają lekarze. Nie wyglądała, jakby miała się przebudzić, jej córka Lucia Tagliaferri siedziała z oczami spuchniętymi od płaczu. Wciąż kręciła głową, jej fryzura trzęsła się jak żelatyna.

– Nie mogę wciąż uwierzyć. Gdyby mama pojechała ze mną do Sabaudii, to o tej porze… Mówiłam jej: po co ci ten pośpiech, musisz zaraz koniecznie iść do banku? Pójdziesz sobie po święcie. Ale nie, nie dała się przekonać.

Rocco uważnie się jej przyglądał. Szaroblada, niemal kartonowa karnacja i mocno podmalowane kości policzkowe kogoś mu przypominały.

– Pani czasem nie prowadzi baru przy viale Europa?

Lucia Tagliaferri jakby się ocknęła.

– No pewnie. Bar i cukiernia La Cascina del Lago. A pan tam czasem zachodzi?

– Tak, zachodzę. Jestem Schiavone, z komisariatu przy alei Kolumba, niedaleko.

– No właśnie coś tak pana kojarzyłam z twarzy.

– Gdzie mąż?

– Został w Sabaudii z małymi.

– Pani mama jest zamężna?

– Wdowa. Tatuś odszedł 10 lat temu. Bar należał do niego.

– Mama tam pracowała?

– A jakże. Teraz też wpada trzy razy na tydzień podliczyć rachunki. Sprawdza wszystko, bardzo jej na barze zależy. A poza tym robi takie eklery, że nawet Scaturchio w Nea­polu nie ma lepszych.

– Cannoli też macie niezłe – dodał Rocco.

– To Carlo, mój mąż, je robi. Cukiernik w Syrakuzach go uczył.

– Ale najlepsze są w Palermo.

– Nie, w Katanii.

– W Palermo i odmawiam dalszej dyskusji – uciął, śmiejąc się Rocco. Lucia odwzajemniła uśmiech. Miała bardzo białe zęby. A może wydawały się szczególnie białe w kontraście z mocną opalenizną twarzy.

– Wie pani, czemu mamie się tak spieszyło do banku?

– Uparła się, że ten bank jest niedobry. Chciała przenieść rachunki. Co by jej to zmieniło, jakby zaczekała parę dni? Pojęcia nie mam.

– Nic by nie zmieniło.

Spojrzała na niego uważnie.

– Co pan ma na myśli, kiedy mówi, że nic by nie zmieniło?

– Nic takiego, niech pani nie zwraca na to uwagi. Luźne myśli policjanta, któremu wstrzymali urlop. Wszystkiego najlepszego życzę, zwłaszcza mamie.

Lucia przytaknęła smutno.

– Co mam teraz robić?

– Co robić? W Boga pani wierzy?

– Jestem rzymską katoliczką, jasne, że wierzę.

– No to niech się pani modli. Może pomoże.

– Na czym polega twój problem? – pyta mnie Marina. Chce wiedzieć, jaki mam problem. Od czego mam zacząć? Że w Rzymie nie umieją gotować makaronu z małżami? Że aby napić się przyzwoitego białego wina musisz wyskoczyć z 30 euro, bo jak nie, to łeb będzie cię bolał cały dzień? A może powiedzieć o przeniesieniu? Że muszę opuścić ten dom?

– Nic się nie układa, Marina, absolutnie nic. Jest kwadrans po ósmej, zachodzi słońce. Dachy zrobiły się pomarańczowe. W Rzymie nie ma nikogo. Poza mną. Oraz Furiem, który powinien się tu już zaraz zjawić.

– No i jak sądzisz? Sprzedamy?

– Mieszkanie? – pyta. – Zwariowałeś? To nie jest dobry czas, żeby sprzedawać nieruchomość. A do tego poddasze w dzielnicy Monteverde Vecchio. Nie straci na wartości. Trzymaj je, Rocco, może któregoś dnia wrócisz do Rzymu.

– Kto wie. Na razie to cholera wie, gdzie mnie ześlą.

– Myśl pozytywnie, może wylądujesz w Toskanii, na jakiejś ładnej wsi.

– Nie sądzę. Naprawdę nie sądzę. Mam już tego dosyć.

– Co chcesz zrobić? Wyjeżdżasz?

– Nie mogę się ruszyć. Był napad. Jedna kobieta jest w śpiączce. – Marina nie chce słuchać o tym. Zapowiedziała mi w dniu ślubu: robotę zostawiasz za progiem domu, w porządku? Jasne, że w porządku. Ale robota i tak wlazła do domu. – Pamiętasz jeszcze ten dzień, Marina? – Uśmiecha się. Oczywiście, że pamięta. 7 lipca 2007.

– Nie zapomnimy tej daty, prawda, kochana?

– Nie, Rocco, nie zapomnimy.

Jak szybko zachodzi to słońce. I jak szybko nagrzewa się latem to mieszkanie. Taki jest problem z poddaszami. Zimne zimą i gorące latem.

– Idę pooglądać telewizję – mówi Marina. Uśmiecham się do niej. Chętnie położyłbym się spać. Ale dzwoni domofon. To Furio.

Furio dotarł o wpół do dziewiątej. Zrobił sobie tego samego drinka co zawsze.

– Dokąd mamy pojechać? – zapytał, kręcąc kostkami lodu w szklance.

– Na parking policyjny. Muszę coś wyjaśnić. – Furio pociągnął zdrowy łyk. – Na parking pod komisariat w Ostii. Musisz rzucić okiem na jeden skradziony samochód.

– A po co? Co jest nie tak?

– Kable.

– Odpalili go z kabli? Jaki rocznik?

– Dziewięćdziesiąty ósmy.

– No to połączyli kable na krótko, jak dawniej.

– Tak, ale na oko wygląda mi to na lipę.

Furio zaśmiał się.

– Na oko? Ile samochodów uruchomiłeś w życiu w ten sposób?

– Tylko jeden. Dlatego potrzebuję kogoś, kto robi to od lat.

Furio dokończył swoje martini i odstawił szklankę na blat. Rozejrzał się.

– Wiesz co? Powinieneś powiesić parę obrazów w tym salonie. Jest trochę pusty. Łyso tu.

– A według ciebie dwa obrazy na ścianie rozwiążą mój problem?

Furio popatrzył, nic nie mówiąc.

– Daj spokój, Furio, wiem, że mówiłeś tylko o wystroju. Przepraszam. No chodźmy już.

Multipla stała na parkingu pod latarnią. Na fotelach wciąż było pełno szkła. Furio oczyścił je paroma ruchami dłoni, podczas gdy Rocco wsiadał od strony pasażera.

– No to popatrzmy.

Rocco zapalił latarkę i oświetlił kable pod deską rozdzielczą.

– Poświeć bliżej. Z radia wychodzą trzy kable, widzisz? Czerwony to plus, niebieski to minus, czarny to masa.

Furio dłubał przez minutę.

– Masz rację, stary. Widzisz stacyjkę? Wychodzą z niej cztery kable. Czerwony i niebieski, czyli plus i minus, potem jest biały i czarny, które są podłączone z zamkiem. Żeby uruchomić wóz, musisz połączyć czarny z białym i dopiąć czarny kabel od radia, czyli masę, żeby popłynął prąd z akumulatora. Ale tutaj jest inaczej.

– Widzę. Połączyli czerwone i niebieskie, ale czarny i biały ze stacyjki wcale nie są spięte.

– Dokładnie. Ten samochód został zapalony normalnie, kluczykiem. Potem powyciągali kable dla picu.

Rocco uśmiechnął się.

– Gdybym wiedział, że masz taką smykałkę, tobym cię dawniej zabrał po parę ładnych wozów do Niemiec.

– Gdybym to ja wiedział… – westchnął z uśmiechem Rocco.

– Co z tego wynika, co żeśmy odkryli, panie glino? – zapytał Furio, a latarnia nad parkingiem oświetlała mu część łysej czaszki, tak że wyglądała jak planeta na tle czarnego nieba.

– Dużo wynika. Przede wszystkim to, że ktoś chce mnie zrobić w wała. I wcale mi to nie pasuje.

– W piątek jedziemy nad morze, koło Circeo, pamiętasz?

Pamiętał, oczywiście, chociaż wolałby nie.

– Dlaczego akurat tam, Furio?

– Do Saporettiego, zawsze tam jeździmy.

– Ale to było w innym życiu.

Furio spojrzał na przyjaciela.

– Wiem, ale może ci to pomoże. Spędzimy fajny dzień na dworze. Pośmiejemy się i powspominamy.

– To jest właśnie mój problem. Wspominanie – oczy Rocca się zaszkliły.

– Marina zawsze zostanie z nami – powiedział mu przyjaciel, ściskając jego dłoń.

Rocco popatrzył na niego. Planeta na niebie wydawała się teraz wilgotna, także ciemność wydawała się osnuta mgłą. Zamrugał parę razy i otarł powieki. Furio uścisnął go z całych sił.

W sierpniu bywa tak, że nagle niebo nad Rzymem wzdyma się, staje się gęste i czarne. Powietrze jeszcze bardziej się wtedy nagrzewa. Wszystko staje, w oczekiwaniu na deszcz, który i tak nie nadejdzie. Ludzie chodzą przygnieceni ciężarem nie do wytrzymania, pocą się nawet, oddychając, wszyscy modlą się o pierwszy grzmot. Tak było właśnie w poranek 13 sierpnia, kiedy Rocco zajechał pod numer 20 przy via delle Montagne Rocciose w dzielnicy EUR, gdzie mieszkał pan Turrini, dyrektor oddziału banku Cassa di Risparmio di Trieste e Trento. Nie wiał nawet najlżejszy wiatr, jedynie czasem przejeżdżający samochód poruszył nieco powietrze.

Otworzyła mu żona, Elisa. Brunetka, z włosami prosto spod suszarki. Czarne oczy, wielkie, wyraziste. Szczupła, drobny biust wypełniał obcisłą bluzkę Hermesa. Poruszała się szybko, aż dzwoniły jej złote kolczyki.

– Dzień dobry, panie Schiavone – ciepły głos byłej palaczki. Rocco miałby ochotę ją przelecieć od razu w przedpokoju, na perskim dywanie. – Mój mąż zaraz przyjdzie. Kawy?

– Nie, poproszę wody, może być z kranu – przeszła przez salon. Umiała poruszać się na dwunastocentymetrowych obcasach, jej pupa kołysała się przy każdym ruchu bioder.

– To straszne, co się stało wczoraj. Niech pan usiądzie.

Zniknęła za podwójnymi drzwiami. Rozejrzał się dookoła. Stół z ciemnego orzecha i marmuru, sześć krzeseł z wysokim oparciem, tuż obok antyczna, świeżo odrestaurowana komódka. Marmurowa podłoga była zasłana ładnymi perskimi dywanami. Pod oknem kanapa wyściełana żółtym i błękitnym adamaszkiem. Całą tylną ścianę zajmowała wielka, oszklona biblioteka. Stały tam trzy encyklopedie i seria wielkich klasyków literatury oprawna w skórę ze złoceniami. Widać było z daleka, że ostatnia ręka, która dotykała tych książek, należała do introligatora. Obrazy były tak dobre, że aż nieprzyzwoite. To znaczy pasowałyby raczej do domu prezesa wielkiej firmy modowej czy Fiata. Trudno było nie poznać dwóch koni pędzla de Chirica i anemicznego pejzażu Schifana. Elisa wróciła ze srebrną tacą, na której niosła szklankę wody.

– Zna się pan na sztuce?

– Nie za bardzo. Ale na tyle, żeby rozpoznać, czyje są te obrazy.

– To tylko kopie, wie pan. Byłoby nam miło, ale nie stać nas na takie rzeczy. Ale dobrze wykonane, to prawda. I całkiem sporo trzeba za to zapłacić, wie pan?

Postawiła tacę na stoliku przed kanapą, podała mu szklankę.

– Dziękuję. Pani mąż wciąż jest w szoku?

– Nie, już się pozbierał, o, już idzie.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Turrini wszedł do salonu. Był świeżo spod prysznica, miał zaczesane gładko włosy i bujne wąsy. Niższy od żony o co najmniej 20 centymetrów, może o 8 mniej, gdyby zdjęła buty na obcasie. Nie był już blady i rozczochrany, uśmiechał się uprzejmie. Łososiowe polo od Lacoste’a nie pasowało do jasnej karnacji.

– Państwo właśnie wychodzili?

– Żaden problem, co mogę dla pana zrobić?

Siedli na kanapie. Ona na oparciu, zakładając nogę na nogę, miała je zgrabne, szczupłe i umięśnione.

– Mogę zostać? – zapytała. Schiavone przytaknął.

– Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic – zapewnił dyrektor.

– Ile wczoraj skradziono?

– Około siedmiu tysięcy euro.

– Ściśle mówiąc, siedem tysięcy trzysta – wtrąciła Elisa.

Rocco odstawił szklankę.

– Pieniądze i tak były ubezpieczone?

– Tak. Ale mieć napad to nigdy nie jest przyjemna sprawa dla dyrektora oddziału.

– A co jest przyjemne dla dyrektora oddziału?

Turrini oparł łokcie o kolana i skrzyżował dłonie.

– Cóż, kiedy klienci są zadowoleni. Kiedy ich inwestycje przynoszą zyski. Wie pan, ja co kwartał muszę wykazać, że zarobiłem więcej, niż wydałem. Dyrekcja uważnie sprawdza i wcale nie jest fajnie trafić na dół listy.

– Może być pan pewien – odezwała się Elisa swoim zmysłowym głosem – że cokolwiek się gada, banki nie mają wcale tak dużych zysków. Poza tym napad to nie jest dobra reklama. Stracony czas, zrujnowany wizerunek…

– I jedna klientka w śpiączce – uzupełnił Rocco.

– No właśnie. Jak sobie pomyślę o biednej pani Bedetti…

– Wie pan, jak się czuje? – zapytała żona.

– To ona jest w śpiączce.

Jej czarne oczy odwróciły się szybko, jakby chciały dotknąć twarzy męża. Ten z kolei wgapił się w podłogę i westchnął.

– Wyjdzie z tego?

– Trudno powiedzieć. Mówił pan o kwartalnych rozliczeniach. Kiedy przypada najbliższe?

– Pod koniec sierpnia, dokładnie dwudziestego.

– Chwila, niech sobie policzę. Dziś jest środa trzynastego, święto wypada w piątek. Sobota i niedziela to szesnasty i siedemnasty, dwudziesty to następna środa, zgadza się?

– Zgadza się. – Elisa spojrzała poważnie.

– Po co rozpisuje pan dni kalendarza?

– Myślałem o urzędnikach. Wielkie szczęście dla nich, że święto wypada w piątek. Robią sobie długi weekend aż do osiemnastego.

Turrini uśmiechnął się pod meksykańskim wąsem. Żona ani drgnęła, wciąż patrzyła poważnie na Rocca. Z jej oczu dał się wyczytać jasny komunikat: „Dobrze się rozumiemy, glino. Dokąd zmierzasz?”. Odpowiedź w oczach Rocca była równie czytelna: „Daleko, moja droga, bardzo daleko”. Cisza, jaka zapadła w salonie, wprawiła dyrektora w zakłopotanie. Musiał ją przełamać za wszelką cenę. Przede wszystkim musiał przerwać tę wymianę spojrzeń między policjantem a żoną.

– No dobra, jeśli nie ma nic innego, to ja pojadę do swojego oddziału.

Miał perlisty pot na czole.

– Nie, nie mam już nic innego. A może jeszcze jedno. Poproszę adres i telefon kasjera.

– Chodzi o Lukę?

– Tak. Wypisali go ze szpitala, muszę z nim pogadać. Żadnej kości sobie nie złamał, tylko solidne potłuczenie – przeniósł wzrok na Elisę i odpowiedział na jej milczące pytanie: „To rutynowe działanie”. Wstał.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Mosticciano to osiedle mieszkaniowe zbudowane pod koniec lat 70. obok dzielnicy EUR. Ładne domy, ładne samochody, dużo drzew. Via Sergio Forti była nachylona, miała nawierzchnię pełną dziur i podwójny szpaler sosen. Jeśli chcesz zorientować się co do zamożności danej okolicy w Rzymie, spróbuj poszukać parkingu w sierpniu. Jeśli jest miejsce, to znak, że ludzie powyjeżdżali, a więc okolica jest bogata. Jeśli nie ma różnicy w porównaniu z grudniem, to znaczy, że ludziom nie powodzi się dobrze. Przy tej ulicy wolnych miejsc było więcej niż samochodów. Luca Sparta mieszkał w kawalerce na parterze, nawet z małym ogródkiem, ale najwyraźniej nie miał skłonności do ogrodnictwa. Rosła tam tylko zeschła trawa, jeśli nie liczyć małej draceny walczącej o przetrwanie. W cieniu drewnianego daszka spoczywał na wpół rozwalony leżak. Obok na deskach filiżanka po kawie. Podczas gdy Rocco przyglądał się tym szczegółom, w zakratowanym oknie ukazała się twarz młodzieńca.

– Pan Schiavone?

– Dokładnie tak, mogę wejść?

Chłopak spojrzał za siebie.

– Wie pan, straszny chlew tu w środku, miałem wyjechać i nie chciało mi się sprzątać. Skoczmy do baru na lody.

– Chętnie.

Chłopak uśmiechnął się i zamknął okno.

Szedł powoli i od czasu do czasu podnosił rękę do mostka. Musiał nieźle oberwać.

– Wie pan, przestałem rzygać dopiero dzisiaj o świcie – to pierwsza rzecz, którą powiedział po wyjściu z bramy. Miał lombardzki akcent, pochodził z Como. W oczekiwaniu na przeniesienie bliżej rodzinnych stron z pokorą znosił rzymskie zesłanie. Wszystko, co było mu drogie, było tam, w Como. Rodzice, Barbara, zatoka jeziora. Jego narzeczona nie znosiła go, a on je kochał całym sobą. Tak za nim tęsknił, że czasami w nocy czuł wręcz jego zapach. Tak przynajmniej mówił.

– Paskudna sprawa, ten napad – zagaił Rocco, dobierając się do pistacji.

Luca przytaknął.

– Straszne to. Coś wiadomo o pani Bedetti?

– Nie jest z nią dobrze, nie wiadomo, czy z tego wyjdzie.

– Biedaczka.

– Chciałbym prosić o pomoc.

– Chętnie, jeśli tylko mogę.

– Dyrektor Turrini…

Luca wzniósł oczy ku niebu. Dobrze się zaczyna, pomyślał Rocco. Miał właśnie nadzieję, że chłopak nie lubi szefa.

– Co to za typ człowieka?

– Starczy raz popatrzeć, żeby zrozumieć. Arogancki skur…, karierowicz i… – nagle się zatrzymał, nie dokończył zdania.

– I…?

– I modlę się do Boga, żeby zrobił wreszcie karierę, poszedł wyżej i zostawił mnie w spokoju. Bo ja muszę odsiedzieć w Rzymie jeszcze rok.

– Niech mi pan wytłumaczy.

Luca, liżąc lody, wyjaśnił dokładniej sytuację. Turrini spodziewał się awansu, i to poważnego. Miał dostać dyrektorski stołek w centrali.

– Wie pan, co to znaczy dyrektorskie stanowisko? – wyliczył zarobki, świadczenia i korzyści z tym związane. Należeć do wyższej kasty w bankowości to całkiem inna historia. – Tylko że najpierw musisz udowodnić, że dajesz sobie radę. Bilanse kwartalne twojego oddziału muszą się spodobać tym na górze. Musisz dostarczać wyniki.

Rocco słuchał, kiwając głową. Wydawało się, że Luca nawet zapomniał o obolałym mostku. Płynął jak wzburzona rzeka. Nie kochał swojej pracy, to było jasne. Do tego stopnia, że znienacka Rocco go spytał:

– Kim pan chciał zostać jako dziecko?

Luca spojrzał zaskoczony:

– Czemu pan pyta?

– Na pewno nie bankowcem.

– Nie, nie myślałem na pewno o banku. Łodziami chciałem się zajmować. Chciałem projektować i budować łodzie.

– Do pływania po jeziorze?

– Nie, od kiedy działa Riva, to nikt inny w tej branży nie ma szans. Myślałem o dwumasztowcach – popił wodę. – Boli mnie w skroniach.

– Za szybko pan zjadł te lody. Ale ma pan pracę, niech pan robi karierę, zostanie dyrektorem, będzie pana stać na łódź, doczeka pan do emerytury i będzie się pan nią cieszył. Nie?

– Żeby zrobić karierę, musiałbym nie mieć skrupułów.

– Muszę ci zadać delikatne pytanie – przejście na „ty” było wykalkulowane, tak jak ściszenie głosu i cieplejszy ton. Chodziło o stworzenie atmosfery bliskości, aby rozmówca się otworzył i był bardziej pomocny.

– Słucham – Luca przysunął się bliżej.

– Po co pani Bedetti przyszła wczoraj do banku?

– Nie wiem. Poprosiła o wyciągi, to pamiętam. A potem miała się widzieć z dyrektorem. Przypuszczam, że chciała się wynieść. Od dawna groziła, że to zrobi.

– Wiem, że nie wolno ci o tym mówić, ale bardzo by mi to pomogło. Ile pieniędzy ma pani Bedetti?

Luca uśmiechnął się.

– To poufne dane.

– Ona jest w śpiączce i być może się już nigdy nie obudzi.

Luca przytaknął.

– To pozostanie między nami?

– Między nami.

– Dwa miliony osiemset tysięcy z groszami.

– O kurde. Jeden bar i taka kasa! Bardzo mi pomogłeś, Luca. Zobaczysz, będziesz mi wdzięczny.

– Dlaczego?

– Zobaczysz.

Niebo było wciąż czarne. Z daleka dobiegł grzmot. Ale powietrze było suche i jaskółki latały wysoko. Żadnych nadziei, deszczu nie będzie. Rocco z Furiem siedzieli przed wielką fontanną na Janikulum. Przed ich oczami leżał Rzym, jak wielki kolorowy dywan. Dachy, kopuły, ciężki marmurowy kloc pałacu na Kapitolu i ołtarza ojczyzny. Gór nie było widać, zasnuwała je wilgotna mgła, typowa dla tego 13 sierpnia. Mewy kreśliły na niebie wciąż te same wzory. Wszystko je interesowało. Śmietniki, resztki jedzenia, myszy, trupy.

– W Ameryce mają kondory, w Rzymie są mewy. Wiesz, że jedna przylatuje co rano na mój parapet i zawraca mi d…? – mówił Furio.

– Do mnie przylatują tylko gołębie.

– Po cośmy się tu spotkali? Nie lepiej u mnie w domu?

– Mam małą robótkę, dałbyś radę? Sprawa na dziesięć minut.

– Ile zarobię?

– Siedem tysięcy trzysta euro.

– Za dziesięć minut? Spoko. O co chodzi?

– Dam ci adres. Via Vasco da Gama 32, mieszkanie niejakiego Mazzarotta.

– Tam trzyma forsę?

– Sądzę, że tak. Zostaw z pięćset, posłużą za dowód przestępstwa. A jak już tam będziesz, to zrób coś jeszcze dla mnie. Wejdź do mieszkania, kiedy będzie spał i zabierz mu komórkę.

– Tak jest – Furio wstał, ruszył w stronę Zatybrza, odwrócił się. – Ale pojutrze jedziemy nad morze.

– Na pewno.

– Wpadniesz z Eleną tak jak na sylwestra?

– Mam inny pomysł, o ile mi się uda.

Dopiero o trzeciej nad ranem 14 sier­pnia niebo otworzyło się i w niecałe dziesięć minut zrzuciło na miasto wiele ton wody. O świcie słońce było znów gotowe, by smażyć stolicę, nocna rześkość zniknęła błyskawicznie. Furio zjawił się w mieszkaniu Rocca ze świeżymi rogalikami. Wyglądał na kogoś, kto nie zmrużył w nocy oka.

– Siedem tysięcy euro. Trzysta już zdążył chyba wydać – i pokazał nowiutkie banknoty po 500. Włożył rękę do kieszeni. – A tu masz komórkę – była to stara nokia, jeszcze włączona. – Trzy razy ktoś dzwonił, ale nie odpowiadałem – Rocco się zaśmiał. – Jeszcze coś. Ten debil zabrał do domu nawet banderolę z pieczątką banku, którą owinięte były banknoty. Zostawiłem ją w widocznym miejscu.

Rogaliki były ciepłe, Rocco zjadł tego z kremem. Poszedł pod prysznic. Furio za to zapytał, czy może się zdrzemnąć w pokoju gościnnym.

– Śpij, ile chcesz. Jak będziesz wychodził, zatrzaśnij drzwi.

Kiedy wchodził do komisariatu, nie było nawet ósmej, ale de Silvestri już na niego czekał.

– Szefie, uwinąłem się szybko, jak mi szef kazał. Za pół godziny wyjeżdżam, do żony w Terracinie. Tu jest wszystko – podał mu teczkę.

– Uwielbiam cię, de Silvestri! – Rocco otworzył teczkę. Stary policjant wyszedł, zostawiając go sam na sam z papierami. Uśmiechał się, bo wiedział, że wicekwestor znajdzie w nich dobre wieści. Zatrzymał się w progu.

– Miał pan niezłego czuja, szefie. W tym miesiącu ta świnia miała dostać awans.

Zniknął, zamykając cicho drzwi.

– Mario, do k… nędzy, masz nie dzwonić do mnie na ten numer! – warczał dyrektor Turrini, siedząc w swoim gabinecie w banku, podczas gdy obok robotnicy odbudowywali drewniany kontuar kasy. Po drugiej stronie cisza, nikt się nie odezwał. – Mario…? – dopiero wtedy podniósł oczy i zobaczył w drzwiach Rocca Schiavonego ze starą komórką w dłoni.

– Ciągle działa, dzielna staruszka. Nokie są według mnie najlepsze.

Turrini stał się bielszy od polo Lacoste’a, które nosił zapięte na ostatni guzik pod szyją. Usiłował się uśmiechnąć.

– Ależ panie Schiavone! – Rocco podszedł i usiadł przed nim. – Proszę mnie teraz poprawić, jeśli się pomylę. Cóż takiego odkrył mój dzielny posterunkowy de Silvestri, służący w policji od 1980 roku?

– Co?

– Pan i Mario Mazzarotto, którego na mocy nakazu wystawionego przez prokuratora Pierannunziego moi ludzie przewożą właśnie do aresztu, poznaliście się już w 1974 roku w Liceum imienia Sokratesa w dzielnicy Garbatella. Mario nie zdał do czwartej klasy, ale i tak pozostaliście w kontakcie. Przynajmniej tak wynika z tego kwitu – podał dyrektorowi, któremu pot wystąpił na czoło, skserowany dokument. – To raport z 1980 roku. Pan miał wtedy 20 lat i wraz z Mariem oraz trzema kolegami zostaliście przyłapani z paroma gramami trawy. Błędy młodości, co?

– I co z tego wynika?

– Sporo. Zwłaszcza że na komórce Maria pana numer jest zapisany pod ksywką Gapa. Dopiero co na ten numer dzwoniłem. Dlaczego Gapa?

Dyrektor wzruszył ramionami.

– Kumplowaliście się, prawda? Powiem, co wymyśliliście. Mario żył z dorywczych zajęć, dobrze pan o tym wiedział. Twierdzi, że sprzedawał rzeczy na eBayu. Ale w rzeczywistości zajmował się paserstwem. I to też pan wiedział. Panu chodziło o jedno: powstrzymać panią Bedetti. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.

– A po co miałbym to robić?

– Bo wiedział pan, że dwunastego Bedetti miała zamknąć swoje rachunki i zabrać prawie trzy miliony do innego banku. Ale tymczasem kwartał zbliżał się do końca. Przykra plama na liście sukcesów. Co miał pan powiedzieć tym na górze? Tuż przed awansem do centrali? Plama nie do zmycia.

Turrini tylko czujnie się w niego wpatrywał. Wydawało się, że przestał oddychać. Rocco mówił dalej.

– I pomyślał pan sobie: Bedetti ma przyjść dwunastego, we wtorek. Wystarczy jakoś wytrzymać do piątku i problem z głowy. Bo w piątek święto, o ile się nie mylę. Gdyby pan jakoś nie dopuścił do przeniesienia pieniędzy od razu, tak żeby to było możliwe dopiero po długim weekendzie, w poniedziałek osiemnastego, to nie byłoby w ogóle sprawy. A do tego wskutek napadu, dochodzeń, policji i całego tego kramu miał pan pretekst, żeby zamknąć oddział na parę dni, tak że czasu byłoby dość. Bo dziewiętnastego miał pan wysłać dane za kwartał do centrali i bingo! Dwudziestego pani Bedetti mogła sobie przyjść i zabierać w cholerę swoje pieniądze, gdzie się jej żywnie podobało. Bo w bilansach transfer i tak pojawiłby się dopiero za następny kwartał, a pan już wtedy dawno by siedział na dyrektorskim stołku. Aż do tego miejsca wszystko jasne?

– Pan zwariował. Ale gratuluję wyobraźni.

– Wie pan, na czym pan wpadł? Kluczyki do samochodu. Multipla miała wybebeszone kable pod deską rozdzielczą, chodziło o upozorowanie kradzieży. Wie pan, jak to działa, styka się dwa kable i silnik odpala. Widział pan to na filmach. Mario też to wiedział. Niezłe alibi. Użyliście samochodu należącego do człowieka, który miał wykonać napad, policja w życiu by na to nie wpadła. Ale kable wystawały tylko dla picu. Multiplę zapaliliście normalnie, kluczykami. Kluczykami, które Mazzarotto gdzieś musiał posiać. Bo jak poprosiłem go, żeby mi je pokazał, to przyniósł drugi komplet, nieużywany, jeszcze z brelokiem salonu. Nowe kluczyki do samochodu rocznik 1998? Nie pasowało mi to. To były zapasowe. I tak mój mózg zaczął pracować. Aż doszedłem tutaj – popatrzył poważnie. – Już idą po pana. Zależało mi, żeby pana uprzedzić, że odpowie pan także za usiłowanie zabójstwa. Niech pan się modli, żeby pani Bedetti wyszła ze śpiączki, bo jak nie, to dwadzieścia lat paki ma pan jak w banku. Mazzarotto też. Pozdrawiam, gapciu.

Wstał i wychodząc, przepuścił w drzwiach Elenę i Parilla, którzy przyszli aresztować dyrektora.

Musiał zadzwonić do Graziana, żeby mu powiedzieć, że wakacje zrujnował mu nie jeden skur…, ale dwóch. I że jeśli szybko wydobrzeje mu miednica, to może za to gnaty Turriniego i Mazzarotta należałoby zdrowo obić. Musiał też powiedzieć Luce, że będzie miał wreszcie z głowy dyrektora, chociaż nie dostał on bynajmniej awansu.

Elisa Turrini wypłakała wszystkie łzy. Rocco siedział na kanapie, przybrał smutną twarz człowieka rozumiejącego sytuację i współczuje kobiecie, która została wkręcona bez swojej winy w cudzą intrygę.

– Nigdy bym go o to nie podejrzewała… – mówiła, wycierając nos chusteczką. – Co ja teraz zrobię?

– Jeśli pani chce, mogę poradzić dobrego adwokata. Świetnego karnistę. Może uda mu się wywalczyć trochę lżejszy wyrok dla męża.

– Rozwalił mi życie w jednej chwili. Dlaczego?

– Kariera? Chciwość? – spojrzał na nią. Ależ ona świetnie grała, nie było wątpliwości. – Nigdy pani nic nie podejrzewała?

– Nigdy! – odparowała, wytrzeszczając wielkie oczy. – Poza tym muszę panu wyznać, że od dawna się między nami nie układało.

„A to sucz” – pomyślał Rocco.

– Żeby być całkiem szczerą, to poważnie myślałam o separacji, może tymczasowej… Ostatnio on się bardzo zmienił. Ciągle myślami w pracy.

Przyjrzał jej się. Chciałby jej powiedzieć: „Panowałaś nad nim jak nad marionetką, tylko że wymknęły ci się sznurki”.

Ale nie po to przyszedł, żeby ją katować. Nie interesowało go to. Biegł do innej mety. Trudnej, odległej, ale nie niemożliwej. Wyczuwał to. Wyprowadził ostateczny cios.

– Potrzebuje pani trochę rozrywki. Czeka panią trudny okres teraz.

Przytaknęła.

– Ma pani tu w Rzymie jakichś krewnych, którzy mogą pani pomóc?

– To bardzo uprzejme, że się pan tak martwi.

– Mów do mnie Rocco.

– Dzięki, Rocco, nie mam żadnych krewnych. Cała moja rodzina mieszka w Bolonii.

– W sierpniu jest tam gorąco jak w piecu i nie ma morza.

– Właśnie – uśmiechnęła się. Miała bardzo białe zęby, dobrze współgrały z perłami na szyi.

– Słuchaj, Eliso, mam propozycję. Pojedź ze mną jutro do jednej z najlepszych knajp pod Circeo. Będę ja i paru przyjaciół z narzeczonymi. Czuję się częściowo odpowiedzialny za to, co ci się przytrafiło. Pozwól mi, proszę, zrzucić z siebie trochę poczucia winy.

Uśmiechnęła się. Rocco mówił dalej.

– Nie myśl sobie, że lubię rujnować ludziom życie. To tylko moja praca. Wiesz, czasami wolałbym z tego zrezygnować.

– Wiem, że to nie twoja wina, Rocco.

„No, tego by jeszcze brakowało” – pomyślał wicekwestor.

– Ale może to nie bardzo wypada, żebym pojechała z tobą po tym, jak…

– A twój mąż o tym pomyślał? Że nie wypada robić tego wszystkiego i zostawiać cię samą? Pośrodku, przepraszam za słowo, tego gówna?

„Jakbyś nie wiedziała” – chciałby jeszcze dodać.

– Ale czułabym się winna. On za kratami, ja nad morzem.

– On czuł się winny, kiedy kombinowali razem z Mazzarottem?

– Nie.

– Wziął pod uwagę ryzyko, że zostaniesz sama i zapłakana?

– Nie… nigdy nie pytał mnie o zdanie.

– Myślał kiedykolwiek o twojej przyszłości? Wiesz, pod jaką ksywą Mazzarotto miał zapisany numer twojego męża? Ruchacz!

Wytrzeszczyła oczy.

– Ruchacz? A nie Gapa?

„Ajaj, droga Eliso, to był fałszywy krok – pomyślał Rocco – fałszywy krok”. Ale miał to gdzieś.

– Nie, Ruchacz. Według ciebie co to oznacza?

– Coś niefajnego.

– Oznacza tyle, że innym kobietom poświęcał co najmniej sporo uwagi. O ile nie szedł dalej.

– Zawsze go o to podejrzewałam – wlepiła oczy w niego. – Chętnie bym przyjechała, ale nie sądzę, żeby…

– Daniele przez parę dni na pewno nie wyjdzie stamtąd, gdzie siedzi. Będzie porządny obiad na świeżym powietrzu, zjesz cudowne rzeczy, patrząc na morze, może na jeden dzień zapomnisz o tej chorej historii. A 16 sierpnia zobaczymy, co się zadzieje.

– Rocco… a ty nie jesteś żonaty?

Oczy Rocca przyćmił na chwilę cień.

– To co, wpadnę po ciebie o dziesiątej?

– Wziąć kostium kąpielowy?

Przytaknął.

ilustracje: Andrzej Klimowski
ilustracje: Andrzej Klimowski

Obiad u Saporettiego był zaiste godny bogów, co pomogło mu pokonać natrętne wspomnienia czające się w każdym zakątku knajpy i plaży. Sebastiano, Furio, Adele i Myriam pili i śmiali się do łez. Urządzili tę samą co zawsze zabawę, która najlepiej wychodzi po trzeciej butelce białego wina. „Kto pierwszy zobaczy profil wróżki Kirke”. Jak co roku wszyscy wpatrywali się w cypel wychodzący w morze, żeby odkryć, gdzie tym razem ukrywa się dawna mieszkanka góry Circeo. Czy w profilu grani szczytowej, czy niżej przy linii morza, w stronę Torre Paola. Każdy widział ją w innym miejscu, jak zawsze, jak co roku. Ale, wiadomo, wróżki, tak jak duchy, pojawiają się to tu, to tam, a przede wszystkim nie słuchają ziemskiej logiki ludzi z krwi i kości. Kiedy słońce zachodziło za morzem, Rocco przypominał sobie wszystkie letnie dni, które tam spędzał w tamtym życiu, dni, które już nigdy nie miały powrócić. Tak jak nie wróci Marina. Rozłożony na leżaku, słuchał oddechu morza, tymczasem Furio opowiadał jakiś kawał o policjantach. Rocco odwrócił się. Marina leżała na leżaku obok. Spojrzała na niego, zdjęła okulary, posłała mu czuły, odległy uśmiech. Mrugnął do niej, zamknął oczy, trwał z zapachem swojej żony w nozdrzach. Chciałby zatrzymać tę chwilę. Ale usłyszał oddech obok siebie. Elisa, mokra, z gęsią skórką, przysiadła na jego leżaku, kuląc ramiona.

– Mogę się koło ciebie położyć? – Rocco przytaknął, dając jej swój ręcznik. Ciało żony dyrektora banku w kostiumie kąpielowym było zimne i doskonałe jak u ryby. Życie i tak płynęło dalej. Bezlitosne i niepotrzebne, jak dni tego sierpnia. Zapewne ostatniego, jaki miał spędzić w Rzymie.

Następna z nieskończenie wielu fal rozbiła się o brzeg. Kolejny oddech, i jeszcze następny… i jeszcze jeden.

 

Tłumaczył Paweł Bravo 

Le ferie d’agosto by Antonio Manzini   © 2013 Sellerio Editore, Palermo

Czytaj również:

Zwrotnik Raka przebiega przez Kalkutę
i
Ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Zwrotnik Raka przebiega przez Kalkutę

Amit Chaudhuri

Mały Sandip i jego matka, którzy na co dzień mieszkają w Bombaju, przyjeżdżają do Kalkuty odwiedzić dalszą rodzinę. Chłopiec chłonie obrazy, dźwięki i zapachy, poznając codzienne życie wujostwa i kuzynów. Fragment debiutanckiej powieści Amita Chaudhuriego.

1.

Dostrzegł uliczkę. Małe domki, nieładne i nienadzwyczajne, stały naprzeciwko siebie. Przy domu Ćhotomamy*, na niewielkim podwórzu, rosło drzewo pomelo, a pnącza madhawi wiły się przy oknach. Jeden z chłopców przywarł do rdzewiejącej metalowej bramy, inny zaś popychał ją w tę i z powrotem. Gdy to robił, pierwszy chłopiec poruszał się po łuku w powietrzu. Taksówka zatrzymała się przed domem – spojrzeli na nią z powagą, a następnie uciekli w popłochu, zostawiając bramę w delikatnym i samowolnym ruchu. Na górze otworzyło się okno (przez chwilę było tak cicho, że Sandip usłyszał, jak ktoś je otwiera) i zza krat wynurzyła się głowa Babli.

Czytaj dalej