W podrzymskiej Ostii niebieska multipla wbija się w bank. Tylko jedna osoba może rozwiązać zagadkę tajemniczego wypadku – Rocco Schiavone, znany i lubiany specjalista od kryminalnych łamigłówek. Nowe opowiadanie Antonia Manziniego przetłumaczył dla „Przekroju” Paweł Bravo.
– Co będziesz robił po piętnastym?
Już czwarty raz w ciągu godziny go pytała. I po raz czwarty Luca odpowiadał:
– Skoczę do domu.
Co oznaczało: posiedzę dwa dni z rodziną w Como, potem się wreszcie z Barbarą urwiemy na dwa tygodnie do Is Arutas na Sardynii i będę mógł zapomnieć o czekach, przelewach, rozmowach w sprawie debetów, zapleśniałej klimatyzacji i smrodzie wykładziny, który w tym pieprzonym banku miesza się z waszymi perfumami z marketu, równie tandetnymi jak wy wszyscy.
– Sierpniowy urlop z rodziną?
– Tak – burknął. – Wydaje mi się to oczywiste.
Luisella zamilkła. Pojawiła się pani Bedetti i skierowała się prosto do niej. Siedemdziesięcioletni koncentrat upierdliwości zamknięty w mikrym ciele bez znaków szczególnych. Ale miała u nich aż trzy rachunki, w sumie prawie trzy miliony euro. W oddziale numer 12 przy placu Anco Marzio w Ostii na przedmieściach Rzymu cieszyła się statusem specjalnej klientki i trzeba było traktować ją w białych zamszowych rękawiczkach, nawet kiedy była pełnia lata. Na szczęście tego dnia – a był 12 sierpnia – padło na Luisellę.
– Dzień dobry! Oddaję książeczkę czekową. Zanim pan dyrektor mnie przyjmie, będzie pani uprzejma wydrukować mi wyciągi z konta – odezwała się klientka swoim cichym, złośliwym głosem. – Chodzi mi o 5000/13, 5263/13, no i jeszcze 5300/13. Wszystkie trzy poproszę.
Przed okienkiem Luki stanął za to Graziano, mechanik samochodowy. Luca uwielbiał go. Zawsze potrafił go rozśmieszyć, poza tym podobały mu się te jego wielkie, zabrudzone smarem łapy, którymi wręczał czeki i gotówkę. Te dłonie miały wypisane „praca” na każdym odcisku, każdym skrawku skóry. Taka prawdziwa praca, od której się pocisz i wyskakują ci pęcherze. Nie taka jak jego w banku. Tylko słupki i cyferki, pieniądze, które tak naprawdę nie istnieją, inwestycje w przedsięwzięcia, których tak naprawdę nie ma, i równie nieistniejące spółki. Klepanie w klawiaturę, stemplowanie czeków, drukowanie wyciągów, przyjmowanie gotówki, wydawanie gotówki, liczenie. Co to za praca, do cholery?
– Cześć, kiedy na urlop? – zagaił Graziano.
– Pojutrze, jeśli się uda – roześmiał się kasjer.
– Weź mi sprawdź, czy doszedł jeden przelew.
– Kiedy miał być?
– Wczoraj albo przedwczoraj.
Rzut oka na ekran. Żadnych przelewów.
– Kto miał ci go wysłać?
– Pierpaolo Castroni – odpowiedział mechanik, drapiąc się po krótkiej brodzie. To była kolejna rzecz, na jaką Luca nie mógł sobie pozwolić. Zarost. Raz spróbował i dostał opieprz od dyrektora. Praca w banku oznacza krótkie włosy i zero zarostu. Gorzej niż w wojsku. Luca nienawidził dyrektora, tego całego Turriniego. Ambitny gnojek, który myślał tylko o swojej karierze. Tyrał jak trzech Japończyków i marzył o awansie do centrali. Luca z całego serca życzył mu sukcesu: dzięki temu miałby faceta z głowy.
– Sorry, Graziano, nic nie poradzę.
– Skur… Sześć tysięcy za części i robotę przy jego bmw, a jemu się nie śpieszy z płaceniem – warknął cicho mechanik.
– Jeśli on ci podał numer transakcji w swoim banku, to mogę sprawdzić jeszcze w systemie.
– Jaki tam numer. Nie zapłaci i już, zobaczysz. Za trzy dni jest piętnasty, święto, a do tego piątek. Jak dobrze pójdzie, to pieniądze zobaczę pod koniec miesiąca – oparł wielką łapę o blat przed okienkiem. – Wiesz, co ci powiem? Już lepsza jest twoja praca. Stała pensja, płatny urlop i chorobowe. Nie tak jak u mnie, tyram na ulicy. Ale jakbym się miał narodzić na nowo, to przysięgam na pamięć mamusi, że nie skończę nauki na gimnazjum.
Spojrzał na prawo, gdzie pani Bedetti podpisywała jakieś papiery.
– Mam rację, proszę pani?
Bedetti odwróciła się, miała usta wykrzywione, jakby dopiero co przegryzła cytrynę, i trzykrotnie pokiwała głową. Po czym powróciła do podpisywania. Graziano wyjął coś z kieszeni.
– Masz, zainkasuj to – podał czek Luce. Mała rzecz, trzysta euro.
Luca sięgnął po druczek. Podniósł głowę, żeby uśmiechnąć się do niego. Za plecami mechanik miał przeszklone drzwi ewakuacyjne wychodzące na ulicę. Zalaną słońcem, upalną. Ludzie chodzili w klapkach i szortach. Jakiś kretyn próbował zaparkować na chodniku niebieską multiplę.
– Bywało lepiej, ale dzięki Bogu jakąś pracę jednak mamy, nie? – orzekł sentencjonalnie Luca.
– Święta prawda, ilu biedaków nie daje rady dociągnąć do pierwszego – odpowiedział Graziano.
Na ulicy obły rodzinny samochód wspiął się przednimi kołami na krawężnik. Ale wydawało się, że to mu nie wystarczy. Luca zawołał:
– Ej, zobacz, gdzie ten facet chce się dostać?
Graziano odwrócił się dokładnie w chwili, gdy również tylne koła multipli znalazły się na chodniku. Wtem auto, wyglądające jak wielki drapieżny owad, który zlokalizował swoją zdobycz, ruszyło z nagła prosto na siedzibę banku. Maska przebiła drzwi, samochód wpadł z impetem do środka w chmurze szklanych odłamków. Potrącił Graziana i zatrzymał się na drewnianej przegrodzie oddzielającej okienka kasowe. Luca poczuł uderzenie i głuchy ból w mostku, upadł do tyłu. Ocknął się na ziemi, leżał na plecach, w ustach miał coś ciepłego. Ślina? Krew? Zaczęło mu się kręcić w głowie. Jarzeniówka pod sufitem zaczęła wirować jak wentylator, ale przecież nie mieli w oddziale wentylatorów, bo była przecież klimatyzacja, prawda? Słyszał kroki, szuranie butów, ciągle jakieś krzyki. Zamknął oczy.
Klimatyzacja zamieniła gabinet wicekwestora Rocca Schiavonego w szafę chłodniczą do przechowywania mrożonek. Szczelne okna odcinały upiorny żar i hałas miasta. Czuć było słodkawy aromat jointa, dopiero co zgaszonego w srebrnej popielniczce, zmieszany z gorzkawym zapachem płynu po goleniu, którego Rocco używał nader oszczędnie, bo to był ostatni prezent od żony. Cztery lata już minęły. Schiavone