Dobytek mam przy sobie Dobytek mam przy sobie
i
Zach Woods (Getty Images)
Przemyślenia

Dobytek mam przy sobie

Artur Zaborski
Czyta się 10 minut

Zach Woods, amerykański aktor i komik, wyznaje Arturowi Zaborskiemu, że w przeciwieństwie do granych przez siebie postaci jest człowiekiem analogowym. I wierzy, że przez najbliższe 40 lat świat raczej się nie zmieni.

35-letni Zach Woods to przedstawiciel nowego pokolenia amerykańskich aktorów, który sławę zdobywał nie dzięki rolom w gorących hitach Hollywoo­du, tylko w jakościowych serialach. Widownia pokochała go zwłaszcza za kreacje zamiłowanego w komputerach nerda w Dolinie Krzemowej i cynicznego rzecznika firmy turystycznej oferującej międzygwiezdne podróże w futurystycznym Avenue 5 (oba dostępne na HBO GO). Gdyby zaczynał w czasach Marlona Brando, Ala Pacina albo nawet Brada Pitta, pewnie przepadłby bez reszty. Kiedy spotykamy się w hotelu Four ­Seasons w Los Angeles, nie sili się na mądrzejszego, niż jest, nie próbuje zaskarbić sobie mojej sympatii, robiąc show. Gdybym nie wiedział, jak wygląda, nie pomyślałbym nawet, że może być aktorem. W wygodnych ciuchach, z trzydniowym zarostem i rozczochraną fryzurą gubi się w tłumie. Paradoksalnie w czasach nadmiaru bodźców i niezdrowego skupienia na indywidualizmie to właśnie skromność czyni go wyjątkowym. Wielu agentów i coachów tego zawodu jest przekonanych, że właśnie tak będą wyglądać i zachowywać się aktorzy w przyszłości.

Artur Zaborski: Wyobraźmy sobie, że – podobnie jak w serialu Avenue 5, którego jesteś gwiazdą – przenosimy się 40 lat w przyszłość, skąd możesz zabrać jeden wynalazek do współczesności. Co byś wybrał?

Zach Woods: Nic, bo co tak naprawdę może się zmienić w ciągu najbliższych 40 lat? Jeśli cofniemy się cztery dekady, to owszem, przeniesiemy się do zupełnie innej rzeczywistości, w której nie ma dronów i Internetu. Ale już samochody, telewizory, telefony stacjonarne czy dwuczęściowe ubrania okażą się zbliżone do tych, z których korzystamy dzisiaj. Jestem przekonany, że dokładnie tak samo będzie przez najbliższe dziesięciolecia. Teraźniejszość, jeśli tylko nas na to stać, pozwala nam na naprawdę wygodne życie. Ludzie mogą się obejść bez kolejnej rewolucji. Tak naprawdę trudno jest mi sobie nawet wyobrazić urządzenie, które byłoby w stanie jeszcze bardziej poprawić jakość mojego życia. Pierze za mnie pralka, zmywa – zmywarka, żelazka nie używam. Zainwestowałem nawet w odkurzacz, który samodzielnie jeździ po podłodze i zbiera kurz. Pomyśl sam, która sfera naszego życia wymaga radykalnych ulepszeń?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Choćby medycyna – wszyscy chyba marzymy o lekarstwie na raka.

To na pewno kwestia, która spędza nam dziś sen z powiek. Ale medycyna zawsze będzie gałęzią, w której potrzebne są nowe osiągnięcia. Arsenał chorób, które są dla człowieka groźne, będzie się poszerzał – na tym przecież polega ewolucja. Z drugiej strony – ile tak naprawdę jest teraz chorób, które są śmiertelne? Przy rozpoznaniu dolegliwości we wczesnym stadium rozwoju lekarze są w stanie wyleczyć chorego niemal ze wszystkiego. A jeszcze w XIX w. mogło nas uśmiercić przeziębienie! [Kiedy rozmowa była nagrywana, epidemia koronawirusa nie miała jeszcze światowego zasięgu – przyp. red.]. Giniemy w wypadkach, umieramy na raka albo na skutek niewydolności narządów, które ulegają zniszczeniu, stają się za stare, by móc nadal funkcjonować. Odkrycie antybiotyków popchnęło naszą cywilizację w zupełnie nowy obszar. A inne dziedziny życia? Co jeszcze można udoskonalić w stroju, w łączności, w transporcie? Kiedyś podróż do sąsiedniego kraju jawiła się jako gehenna. Obecnie w dosyć komfortowych warunkach potrafimy okrążyć glob w dobę. Czy naprawdę jest nam niezbędne przemieszczanie się z prędkością światła jak w komiksach? Kto by z tego korzystał? Kiedy dziś wychodzę z domu, zabieram ze sobą cały potrzebny mi dobytek. Ty masz jakieś rzeczy, których nie możesz wziąć ze sobą, bo są za ciężkie albo uziemione w mieszkaniu?

Nie – muzykę, filmy, pocztę, książki mam zawsze ze sobą w kieszeni. W pewnym sensie mam w niej całe biuro, a nawet znajomych.

No właśnie. Wydaje mi się, że dobrnęliśmy do ściany, kiedy osiągnęliśmy taki poziom rozwoju cywilizacyjnego, że w końcu możemy się skupić na ulepszaniu go, a nie na opracowywaniu kolejnych przeskoków. Mamy mnóstwo rzeczy do naprawienia we współczesności i na tym warto się skupić – to po pierwsze. A po drugie – to chyba najwyższy czas, żeby się zatrzymać, wziąć głęboki oddech i zacząć się cieszyć tym, co mamy. Bo jeśli rozejrzymy się dookoła, to okaże się, że mamy naprawdę bardzo fajną rzeczywistość, z której nie potrzebujemy nigdzie uciekać. Mam wrażenie, że pęd cywilizacyjny zagnał nas w kozi róg.

Jak się z niego wydostać?

Odpowiedzią wydają mi się wszystkie ruchy w stylu slow life, które zmuszają nas, żeby się rozejrzeć, zauważyć i docenić, jak fajnym światem dysponujemy, jak wygodnym i zajmującym. Teraz powinniśmy zadbać odpowiednio o tych, którzy nie mogą się z tego cieszyć, bo są wykluczeni ekonomicznie. Nie trzeba wymyślać pigułki, która będzie miała tyle kalorii, że nasyci się nią każdy. Wystarczy zadbać o lepszą dystrybucję dóbr. Podobnie myślę o kondycji planety – możemy jeszcze wspólnymi siłami ją uchronić, zamiast patrzeć w stronę gwiazd i odliczać dni do dziewiczego lotu w kosmos. Tak naprawdę to kapitalizm stara się nam wmówić, że czegoś potrzebujemy. A jeśli się nad tym zastanowić, to szybko się okazuje, że bez wielu rzeczy potrafimy się obejść. I nawet nie zauważyć, że czegoś nam brakuje.

Jesteś pragmatykiem, a wybieganie myślą w przyszłość zawsze było cechą bujających w obłokach marzycieli.

Ale nawet marzyciele muszą mieć o czym marzyć. A dzisiaj przewidywanie przyszłości nie jawi się jako coś atrakcyjnego. Grozi nam zagłada planety, wymarcie cywilizacji, wojna o wodę. To nie są tematy, których się chce wyglądać. Kiedyś było inaczej. Z przyszłością wiązaliśmy nowe odkrycia i pracę na rzecz polepszenia warunków bytowych. Teraz, owszem, moglibyśmy wciąż tych drugich wypatrywać, ale rzecz w tym, że już naprawdę nie sposób nawet wymyślić coś, do czego można byłoby wzdychać. Ludzka wyobraźnia jest ograniczona. Przed odkryciem aut, samolotów czy komputerów byliśmy w stanie je jakoś w głowie projektować – jako jeżdżące albo latające maszyny czy dokonujące obliczeń pudła. A teraz nie ma nawet o czym marzyć, bo z grubsza wszystko mamy. Możemy się spierać o statek kosmiczny, ale czy dzisiaj jeszcze ktokolwiek patrzy w kosmos?

To gdzie patrzymy?

Interesujące jest to, że patrzymy już w innym kierunku. Gdy przedstawiciele pokolenia mojego ojca myśleli o nowych wynalazkach, spoglądali w górę, w stronę słońca, bo wydawało im się, że rozwój technologii pozwoli pokonać takie ograniczenia, jak grawitacja, miejsce, fizyczność. Moja generacja patrzy w dół – w stronę tabletów i telefonów komórkowych. Nie bardzo już nas interesuje, co się dzieje nad naszymi głowami. Nikt się chyba teraz nie spodziewa, że ucieczka od ziemskich ograniczeń poniesie nas w stronę nieba – raczej w stronę rdzeni urządzeń komunikacyjnych, do których część ludzi chciałaby pewnie wgrać swoją świadomość i w ten sposób pozbyć się ciała. Gdyby mój ojciec albo jego znajomi dostali propozycję, żeby polecieć w kosmos dziewiczym rejsem, skakaliby ze szczęścia. Moi koledzy pytaliby: „Ale czy będzie tam ciągłe połączenie z Internetem?”.

Zach Woods (Getty Images)
Zach Woods (Getty Images)

Nie wierzę, że nie kręcą Cię ­wizje międzyplanetarnego ­rejsu na ekskluzywnym statku ­kosmicznym.

Kiedy byłem mały, mój ojciec wynajmował domek kempingowy i całą rodziną wyruszaliśmy na wycieczkę do Kanady. Zazwyczaj podróżowaliśmy w ten sposób przez tydzień. Nawet w towarzystwie rodziny dostawałem wtedy szału. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdybym był w otoczeniu obcych ludzi. Samo wejście na pokład statku kosmicznego wywołałoby zaburzenia mojego układu odpornościowego. Jestem typem człowieka, który nie garnie się do testowania nowinek technologicznych. A w sytuacjach, gdy coś nawala, jestem pierwszy, który się ulatnia. Postacie, w które wcielam się ­w serialach Dolina Krzemowa czy Ave­nue 5, nie mają ze mną wiele wspólnego. Jestem ich zaprzeczeniem – żaden ze mnie technik. Nazwałbym siebie człowiekiem analogowym.

To skąd u Ciebie tyle ról w filmach i serialach, które próbują antycypować przyszłość?

Najciekawsze w literaturze i filmach science fiction jest to, że pozwalają spojrzeć na problemy współczes­ności z politycznego i społecznego dystansu. Kiedy osadzamy akcję w 2060 r., nie przepuszczamy tego, co mówią i robią bohaterowie, przez aktualne filtry. Nie myślimy: ten jest demokratą, bo płaci podatki i sprząta po psie, a ten musi być betonowym konserwatystą, bo jest homofobem i nienawidzi kobiet. Wysyłając bohaterów w takie czasy, zwalniamy ich z aktualnej dyskusji, a jednocześnie nie wpychamy w nową, bo nie potrafimy przewidzieć, jakie kwestie będą nas dzielić w przyszłości. Dla aktora to świetna szkoła, bo pozwala mu się uwolnić od ograniczeń, jakie ma w głowie.

Masz problem, żeby oddzielić postać od siebie?

Nigdy nie chodzę na karaoke, bo jestem nieśmiały. Nie śpiewam też pod prysznicem, bo znam swoje warunki wokalne. Poza planem bardzo trudno jest mi skupić na sobie uwagę. Przed kamerą zasłaniam się postacią, mogę sobie pozwolić na wygłupy i puszczenie hamulca. W prawdziwym życiu jest się sobą, nie można zwalić swojego zachowania na postać. Kiedy staję przed kamerą, oddaję postać pod ocenę widza. Ale nie potrafię się od niej zupełnie odciąć, bo przecież ma moją twarz, moje ciało. Dlatego zastanawiam się, co o niej pomyśli widz, jeśli nie zakomunikuję mu wyraźnie jej poglądów, tego, co jest dla niej ważne. Kiedy nie zasłaniamy się konwencją albo gatunkiem, wtedy od razu zakładamy, że widz oceni naszego bohatera przez pryzmat toczących się obecnie dyskusji. Dopiero praca przy produkcji osadzonej w przyszłości pozwala nam uświadomić sobie, jak niewiele znaczą nasze aktualne spory, bo zachowanie bohatera, jego emocje czy pragnienia nie zmieniają się. Jeśli wziąć je w nawias, okazuje się, że można o nich rozmawiać bez skakania sobie do gardeł, nawet gdy temat, o którym rozmawiamy, jest przedmiotem politycznego sporu.

Komedie pozwalają nam się pojednać?

Ameryka ma trzy stolice, w każdej nacisk kładzie się na co innego: w Los Angeles – na popularność, w Nowym Jorku – na pieniądze, a w Waszyngtonie – na władzę. HBO w swoich trzech wybitnych serialach zbadało, co mają w głowie przedstawiciele tych miejsc. W Ekipie twórcy skupili się na kulturze celebrytów. W Dolinie Krzemowej przeświet­lili nowojorczyków, którzy świetnie się wykształcili i ruszyli do najbardziej żyznej dla startupowców ziemi w USA, by tam – w teorii – pracować na rzecz ludzkości, a w praktyce – dla siebie samych. Figurantka z kolei pokazała wnętrze Białego Domu z perspektywy najpierw senatorki, a potem prezydentki. Jest jeszcze Sukcesja, w której zbiegają się właściwie wszystkie te motywy. Każda z tych opowieści jest utrzymana w gatunku satyry, co pokazuje, że dziś potrafimy rozmawiać o otaczającej nas rzeczywistości, gdy jest wzięta w nawias konwencji. Rozmowa na serio skutkuje starciem, kłótnią. Gdy jest wesoło, dajemy szansę, wsłuchujemy się w argument drugiej strony, bo nie czujemy, by przez żart ktoś próbował nas umniejszać. Już chyba tylko komedie są w stanie zasypywać podziały społeczne. Gdy rozmawiam ze znajomymi na tematy społeczno-polityczne, od razu robi się gęsto. Ale gdy te same problemy omawiamy na przykładzie bohaterów z dzieł kultury, okazuje się, że potrafimy do siebie trafić. Wierzę, że dyskutowanie o filmach i serialach przynosi znacznie lepsze efekty niż rozmowa o świecie z programów informacyjnych.

Czy o kierunku, w którym zmierza świat, też lepiej dyskutować na bazie kina i seriali science fiction?

Powoływanie filmu do życia ma w sobie zawsze coś z odkrywania przyszłości. To, że my, aktorzy, dostajemy przed planem scenariusz, w którym mamy wszystko rozpisane, nie oznacza, że na planie dostaniemy to samo. Nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak to naprawdę będzie wyglądało. Efekt jest zaskakujący. Zmusza do pokory, zwłaszcza przed sobą, bo uczy nas, jak niewiele potrafimy założyć, ile zmiennych wpływa na rezultat naszej pracy. Sztuka pozwala nam się o tym przekonać mniej dotkliwie niż nauka.

To jaka jest Twoja recepta na to, żebyśmy szli w dobrym kierunku?

I właśnie dotarliśmy do punktu, w którym muszę powiedzieć „stop”. Zmorą dzisiejszego aktorstwa jest pytanie nas o kwestie, o których nie mamy zielonego pojęcia. Ale ponieważ ktoś chce wiedzieć, co myślimy, brniemy w ślepą uliczkę. Nie chcę być kimś, kto będzie bajdurzył, bo dostał platformę. Puentą niech będzie to, co zawsze powtarza nam Armando Iannucci, twórca Avenue 5Figurantki: „Nie znoszę pracować z dupkami. Chcę, żeby ludzie, którzy przychodzą do mnie na plan, wiedzieli, że będzie otaczała ich grupa miłych profesjonalistów”. Jeśli czegoś wypatruję w przyszłości, to właśnie komfortu otaczania się ludźmi, którzy nie są dupkami. Myślę, że to byłaby też wspaniała recepta na uzdrowienie świata. Wyobrażasz sobie, jak piękny byłby świat w 2060 r., gdyby nie było na nim dupków?

Czytaj również:

Król Krakowskiego Przedmieścia Król Krakowskiego Przedmieścia
i
Portret Andrzeja Partuma, zdjęcie: Zbigniew Rytka, 1974 r., Biuro Poezji, Warszawa (dzięki uprzejmośc Bożeny Biskupskiej oraz galerii Monopol)
Opowieści

Król Krakowskiego Przedmieścia

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera

Wagabunda, prowokator, przeciwnik etatowej awangardy. Sztukę rozsyłał pocztą, w galerii wystawił smród. Według Przybosia – chory psychicznie. Według niektórych – wybitny artysta. Nazywał się Andrzej Partum.

„Król Krakowskiego Przedmieścia”, jak nazywany był w latach 70. wśród stołecznej bohemy, urodził się w 1938 r. w Warszawie. O jego ojcu historia milczy, o matce zaś, Marii z domu Mikiewicz, wiemy, że była artystką malarką. Zginęła na warszawskiej ulicy w sierpniu 1944 r. podczas jednego z bombardowań, podobno na oczach swoich dzieci – Kariny i Andrzeja właś­nie. Brat Marii, poeta Konstanty Mikiewicz, jeszcze przed wojną, w 1935 r., powołany do służby wojskowej popełnił samobójstwo w Wyższej Szkole Podchorążych w Zambrowie. Nieco starsza od Andrzeja Karina zmarła tuż po wojnie, w roku 1946. Wychowaniem małego Partuma zajęła się zatem siostra matki – Krystyna Artyniewicz, autorka scenariuszy do przedstawień teatralnych dla dzieci. Niestety, także ona ostatecznie osierociła chłopca w wyniku śmiertelnego zatrucia grzybami w lipcu 1953 r.

Czytaj dalej