Słoneczne przedpołudnie, środkowy bieg Biebrzy. Prowadzę obserwacje z kajaka. Natura, jak to u nas, przepiękna. Kultura przeciwnie. Ryje w mule i dno się pod nią obrywa. I żadne bujne trawy ani łąk sielskich łany już tego nie przesłonią. W powietrzu wisi przyzwolenie na grubiaństwo. A ściślej – na jego nową, wstającą z kolan odmianę.
Chciałam weekendowego wytchnienia, w zamian dostaję mnóstwo interakcji, bo na wąskiej rzece minąć się niełatwo. Szczególnie że spławiające się społeczeństwo dzierży w wytatuowanych rękach nie wiosła, a piwa jasne, jeszcze zimne, przytaszczone z pobliskiego lewiatana w reklamówce nierozkładającej się przez dekady. Ładunek spożywczy, złożony z czipsów i butelek, które za godzinę lub dwie odnajdą swe przeznaczenie pośród zieleni parku narodowego, na razie kołysze się i pobrzękuje w kajakach. Te zaś, rozbujane roznegliżowanymi ciałami prezentującymi się światu bez refleksji i wstydu, kręcą się na wodzie wśród bluzgów i inwektyw rzucanych wróblom i trzcinom. Głównie przez przedstawicielki płci niepięknej, ale i przez prawdziwych menów, którzy nigdy nie byli gentle. Współczuję ptakom, drzewom, rzece, owadom i wiatrowi, że muszą mieć z ludźmi do czynienia. Wulgarność i brutalność homo sapiens osiąga w tym sezonie bezprecedensowy poziom.
Na kempingu rozbijamy namiot zwinnie i grzecznie tam, gdzie właściciel wskazał – na uboczu, bo bliżej rzeki, jak, puszczając oko, przestrzegł, na pewno będzie jakaś imprezka. Jednak po kilku godzinach jeszcze zwinniej ten namiot zwiniemy, ponieważ kemping dozna najazdu dwóch grup kawalerskich, które wybrały to pole namiotowe, aby pić na umór, ryczeć do muzyki granej na maksa i wystawiać przyrodzenie, oddając mocz, gdzie popadnie. A to, zaznaczam, obrazek z godziny 18.15. Strach imaginować, co działo się później.
(Tu otwieram nawias i zwracam się z gorącą prośbą do rodziców: nie uczcie swoich uroczych synów sikania za drzewkiem w parku ani na tyłach przystanku autobusowego. Gdy spotężnieją i dorosną, wciąż będą to robili ku odrazie i przykrości innych osób).
Właściciel kempingu nie widział w barbarzyństwie problemu, po prostu na to wszystko pozwolił, najpewniej w imię świętego spokoju oraz zysku liczonego od turystycznego pogłowia. Rozmowa nic nie dała. Zostawiam komentarz na Facebooku – wyciągam ten skromny oręż, jaki zmediatyzowana agora mi przyznała. Mogę jeszcze zadzwonić do sanepidu i UOKIK-u. Złożyć skargę na właściciela kempingu, wywrzeć presję, by ten z kolei wymagał standardów od gości. Taka powinna być sekwencja – powinniśmy wzajemnie formułować oczekiwania, na tym polega kultura: na codziennej wspólnej robocie i trzymaniu etycznego kręgosłupa prosto.
Ale kapituluję, nie wierzę, że urzędnicy i przepisy mi pomogą. Gdyby nie słabość instytucji, gdybyśmy po 1989 r. kształtowali je jako szanowane, autorytatywne i niedające się upolitycznić, Polska miałaby lepszy fason. Wiem to. Ale wiem także, że nie dzwoniąc, popełniam błąd. Im bardziej instytucjom nie ufamy, tym wątlejsze się stają.
Można uciec w domowe pielesze, zapomnieć. Następnym razem wykupić turnus w spa, gdzie nie wypada nawet nożem o talerz brzdęknąć. I wierzyć, że wszystko jest okej.
A można też zadać nieprzyjemne pytania. Ja mam kilka. Dlaczego do polskich parków narodowych można wchodzić z alkoholem i bez obowiązkowego szkolenia – takiego, jakie sama odbywałam np. w parkach azjatyckich czy afrykańskich, gdzie strażnicy wbijali do głów kilka surowych reguł dotyczących zachowania się w przyrodzie? Dlaczego do naszych parków wchodzi się bez licencjonowanych przewodników i z bezczelną pewnością, że żaden mandat za sikanie, śmiecenie i wrzaski nie grozi?
Dlaczego właściciele polskich hoteli, kempingów, restauracji nie tworzą i nie mają odwagi budować standardów relacji i uprzejmego zachowania się w przestrzeniach, które mają fantazję prywatyzować i monetyzować?
I jeszcze jedno. Kiedy przestaniemy oddawać przestrzeń publiczną walkowerem chamom i brutalom?
Późny ciepły wieczór. Wracam samochodem z Białegostoku. Trasa pusta, wielopasmowa – niezupełnie sprzyjająca stwierdzeniu „Polska w ruinie”. Im bliżej Warszawy, tym więcej dojeżdżania. Wiszenia na tylnym zderzaku, zastraszającego błyskania światłami, używania różnych samochodowych odpowiedników wulgaryzmów każących mi natychmiast się usunąć. Nigdy nie ulegam tym szantażom. Kosztuje mnie to sporo nerwów, ale zjeżdżam na prawy pas dopiero, gdy mam możliwość wykonać ten manewr spokojnie i bezpiecznie. Po tym następuje coś na kształt napaści: wściekłe spojrzenie w czasie wyprzedzania, trąbienie, środkowy palec na szybie, a nierzadko zajeżdżanie drogi z gwałtownym przyhamowywaniem. Znacie to, prawda? To nie jest historia z marginesu ani pobocza, to główna arteria Rzeczypospolitej.
Jeździmy po drogach, które są przestrzenią strachu i przemocy. Dobrze ilustrują, co robimy i na co godzimy się w sferze publicznej. Nasza codzienność polega na udowadnianiu, kto kogo może „dojechać”. Obrzydliwe słowo, odrażająca postawa. Wcale nie przypisana do tych, którzy mają mocniejszy silnik i olbrzymiego SUV-a, więc czują się królami szos. Takie numery robią też rodzinne kombi obładowane rowerami i czerwone mini morrisy z opalonymi dziewczętami za kółkiem. My to robimy. Sobie nawzajem.
My także przyzwalamy – zjeżdżając w popłochu, przepraszająco. Jakby jechanie 200 km/h na drodze z ograniczeniem do 90 km/h było aktem słusznym, prawomocnym i godnym szacunku. Zjeżdżamy, choć powinniśmy jechać dalej zgodnie z przepisami, zrobić zdjęcie tablicy rejestracyjnej pirata i wybrać numer 997. Nie chcemy mieć kłopotów. Nie chcemy kablować. Podwijamy ogony. A więc bierzemy udział.
Mieszkam nad ośrodkiem dziennej opieki nad dziećmi z rodzin w trudnych sytuacjach. Szlachetna instytucja, słuszny cel. Opiekunki prowadzą zajęcia w budynku i ogródku sfinansowanym z budżetu partycypacyjnego, ale tylko w teorii dostępnym dla mieszkańców okolicznych bloków – furtki są dla nas zamknięte. Prowadzą zajęcia tak, że dzieci biegają i krzyczą godzinami. Ośrodek co dzień pogwałca reguły dobrego współżycia. Mimo upomnień i próśb instytucja wychowawcza przyczynia się do zanieczyszczenia hałasem, zjawiska dobrze znanego miejskim badaczom, choć w języku potocznym chyba jeszcze nie jest używane. Hałas bywa czyimś cierpieniem, bywa też przemocą, nie tylko o 22.00. Ale żyjemy w kraju, w którym pójście do sąsiadów, by uprzedzić o planowanej imprezie, tak samo jak zapukanie do czyichś drzwi z prośbą o zachowywanie się ciszej, stało się czymś nie do pomyślenia, aktem tak bezpośredniej interakcji, że przerasta nas ona jak bezinteresowne zagajenie do pasażera siedzącego obok w autobusie.
Dostrzec siebie nawzajem, otworzyć usta do nieznajomej osoby? Albo uśmiechnąć się? To coraz bardziej abstrakcyjne oczekiwanie.
Moje pokolenie i te młodsze miały być inne. Poprzednie zwalały na socjalizm, wyobcowanie w przestrzeni państwowej, czyli niczyjej. A my na co zwalimy? Na anonimowość miast, złą edukację kapitalistyczno-prywaciarską, manię grodzenia i odgradzania się, uwielbienie dla mamony, na polityków tak miernych, że stanowią egzemplarze pokazowe najgorszych postaw. Jest na kogo zwalać. I co dalej?
Na gruzowisku nie da się żyć. W Polsce A.D. 2020 nie da się przejść jednego dnia bez potknięcia, konieczności omijania, szukania schronienia. Bez lęku przed pospolitą nieżyczliwością, złym spojrzeniem, chamskim odburknięciem, agresywnym gestem. Do wszystkich tych małych zbrodni jesteśmy zdolni od Bałtyku po Tatry, od modnych warszawskich uliczek po zapomniane zaułki Wałbrzycha i podkarpackie wsie. Niemal rutynowo robimy sobie krzywdę. Z prawdą o tej brzydocie obyczajów jesteśmy sami. Nie ma żadnej mamy, którą można zawołać na pomoc. Żadnego arbitra, który by kazał przeprosić i podać sobie ręce na zgodę. Nikt tego za nas nie zrobi. Trzeba samemu, codziennie.
Tymczasem odwaga cywilna jest w odwrocie, kultura osobista też. Obie sporo teraz kosztują. Można oberwać – werbalnie, z pięści. Zwrócenie uwagi klientowi spożywczaka, że nie założył maseczki, kończy się awanturą, szarpaniem, wyrzuceniem ze sklepu. Z milczącym przyzwoleniem ekspedientów, „którzy tu tylko pracują”. Tylko?
Niesamowita jest ta masowa dezercja z krainy odpowiedzialności. Współprowadzę kawiarnię i czuję się odpowiedzialna za bezpieczeństwo i dobre samopoczucie jej gości. To znaczy, że czasem muszę być nieprzyjemna – wyprosić pijanego, przypomnieć o dezynfekcji rąk, pilnowaniu, by dzieci nie piszczały komuś nad uchem. Muszę wytrzymać komentarze i święte oburzenie. Wystać na pozycji, w słuszność której wierzę. Tego samego oczekuję od sprzedawcy w sklepie, konduktora w pociągu i właściciela kempingu. Ale moje oczekiwanie jest nieoczywiste, mniejszościowe. Bo w naszym kraju dominuje postawa „robię swoje i się nie wtrącam” oraz funkcjonowanie „od do“. Jesteśmy społeczeństwem odwróconych pleców. Okrągłych stolików, przy których siedzimy twarzami tylko do wąskiego grona „swoich”.
Nie piszę tu niczego, o czym byśmy od dawna nie wiedzieli, w czym byśmy nie tonęli coraz głębiej. Więc myślę, że możemy być ze sobą szczerzy. Przyznać, że zbyt często wybieramy siedzenie cicho, omijanie łukiem, spuszczanie wzroku. Za rzadko pamiętamy, jak być powinno, i zbyt rzadko to manifestujemy.
Po pierwsze, potrzeba wyraźnego zwiększenia masy krytycznej dowodów uprzejmości i szacunku. Tych zachowań, którymi udowadniamy, że dostrzegamy innych i cieszymy się z ich istnienia. Przykład? Więcej patrzenia w oczy osobom mijanym na chodniku. Nie obcinania ich wzrokiem, ale tych spojrzeń łagodnych, z przyjaznym skinięciem głowy. Więcej wyobraźni – myślenia przed robieniem. Wyobrażenia sobie, co to znaczy dla innych, gdy rozpalam grilla w parku i gdy opowiadam w autobusie przez telefon głośno, z detalami. Więcej luzu i uśmiechu – zamiast strachu i odruchowej wrogości.
Po drugie, potrzebujemy wyraźniejszego sprzeciwu i spokojnego obstawania nie tyle przy własnej racji, ile przy wspólnym dobru. Mniej zaimka „ja”, a więcej „my”. Wiara w indywidualizm jest świetna, o ile łączy się z rozumieniem, że nikt nie jest wolny pośród chamstwa. Przemoc wygrywa, gdy zostaje bez odpowiedzi. A odpowiedzi mogą być różne i barwne jak my. To ważne, żeby nie wstydzić się siebie. Własnej wrażliwości, wykształcenia, ambicji, dobrych manier albo pragnienia życia w subtelniejszym świecie. Pijany facet z gołą klatą i penisem wystawionym na widok publiczny sikający w środku dnia nie jest w porządku. Ekspedientka zwracająca się nieuprzejmym tonem i kelner, który udaje, że nie zauważa gościa przy stoliku, nie są w porządku. Przypalone tosty na omdlałej sałacie nie są w porządku. Zostawianie psich kup na trawie, rzucanie przekleństw i wyzwisk, przekraczanie limitu prędkości, bycie gburem i nienoszenie maseczki w taksówce albo kościele nie jest w porządku.
My jesteśmy nie w porządku.
Sandomierz, czwarta rano. Pełnia lata, więc jasno. Trzech chłopaków kopie czwartego. Mają argument. Nieładnie się odezwał do ich koleżanki. Urokliwym miasteczkiem z literackich dzieł Myśliwskiego i Iwaszkiewicza wstrząsa ryk. Najpierw krzyczy kopana ofiara, ale ten dźwięk szybko przeradza się w łkanie. Chwilę później krzyk kobiety. To ekspedientka ze spożywczego, przyszła rozładować towar przed otwarciem. Krzyczy na chłopaków, żeby przestali. Wytyka, że tacy są mocni, bo w kupie raźniej. To działa. Udaje się jej ich zawstydzić. Odchodzą.
Leżę w pokoju na drugim piętrze. Słucham nagłej ciszy. Jestem wdzięczna tej kobiecie. Wstydzę się swojego bezruchu.
Myślę o tym, w ilu miejscach w Polsce tego lata wydarzą się podobne sceny, a ile będzie gestów uprzejmości, którym dziwimy się już jak egzotycznym zwierzętom.
Często wracam pamięcią do rozmowy z Anna Rogowską, mistrzynią świata w skoku o tyczce.
Spytałam: Ile to jest dla pani centymetr?
Odpowiedziała: Centymetr? Tyle co nic, ale to trzeba zrobić.
Chcemy żyć w lepszym kraju? Róbmy go.
Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ