Agata Trzebuchowska: Wczoraj, w dniu miesięcznicy smoleńskiej, na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbyły się dwa opozycyjne zgromadzenia. Po której stanąłbyś stronie?
Daniel Rycharski: Po żadnej. Miesięcznica smoleńska stała się symbolem walki dwóch obozów. Rozumiem, dlaczego opozycja wybiera akurat ten dzień, by wyrazić swój sprzeciw wobec opresji władzy. Wydaje mi się jednak, że utrwala to szkodliwy i nie do końca prawdziwy podział na dwie Polski, gdzie po jednej stronie stoi obłąkany, wiejski lud, a po drugiej – wykształcone, racjonalne miasto. Rozłam, z jakim mamy do czynienia, to o wiele bardziej złożony problem, który nie narodził się w 2010 roku. Jego korzenie sięgają znacznie wcześniej. Kiedy duże miasta bogaciły się na transformacji, wieś pozostawiono samej sobie. Przez te 25 lat za rzadko próbowano budować mosty między coraz bardziej oddalającym się od siebie społeczeństwem. Nic więc dziwnego, że mamy teraz dwie osobne Polski, ale granica między nimi nie przebiega wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia.
Pytam, bo niedawno sam stałeś z krzyżem pod Pałacem Prezydenckim.
Krzyż upamiętniający ofiary katastrofy smoleńskiej, który stał pod Pałacem Prezydenckim, zawłaszczył symbol, do którego wszyscy mamy takie samo prawo. Pomyślałem, że warto pokazać tam krzyż, który reprezentuje inną tragedię. Bo to, co się wydarzyło, jest tak samo tragedią narodową.
Opowiedz od początku, jak to się wszystko zaczęło.
Znajomy aktywista z grupy „Wiara i Tęcza”, zrzeszającej chrześcijan LGBT, do której wówczas należałem, opowiedział mi historię dwóch homoseksualnych osób, które wspólnie popełniły samobójstwo. Postanowiłem odnaleźć miejsce, w którym doszło do tragedii, i ściąć drzewo związane z ich śmiercią. Zbudowałem z niego krzyż, który w pierwotnym założeniu miał być niesiony podczas ekumenicznej drogi krzyżowej w intencji ofiar homofobii. Chciałem, by Kościół uderzył się w pierś i wziął odpowiedzialność za wspieranie wrogości wobec osób homoseksualnych. Tym gestem chciałem także zbliżyć środowiska chrześcijańskie do świata sztuki, bo przepaść między nimi jest ogromna. Niestety projekt został oprotestowany przez dwóch członków „Wiary i Tęczy” i droga krzyżowa się nie odbyła.
Dlatego odszedłeś z grupy?
Tak, to był dla mnie bolesny cios i ogromne rozczarowanie. Kto ma robić takie rzeczy, jak nie „Wiara i Tęcza”? Nie chciałbym jednak przesadnie krytykować grupy, bo chrześcijanie LGBTQ znajdują się w potwornie trudnej sytuacji. Są odtrącani i szykanowani zarówno przez świeckie organizacje, które odrzucają religię jako źródło opresji, jak i przez Kościół, do którego chcą należeć. Organizatorzy i patronowie Światowych Dni Młodzieży odrzucili wszystkie oferty skierowane do nieheteroseksualnych chrześcijan, choć nieubłagana statystyka mówi, że wówczas w Krakowie musiało ich być około 200 tysięcy. Artur Kapturkiewicz i Misha Cherniak z „Wiary i Tęczy” w odpowiedzi na tę skandaliczną odmowę zorganizowali przystań pielgrzymów LGBTQ, gdzie prowadziliśmy rozmowy, odprawialiśmy msze. Po cichu, w ukryciu, jak pierwsi chrześcijanie w katakumbach.
Udało Wam się znaleźć księdza?
Oczywiście był z tym straszny problem. Jedynie francuski zakonnik zgodził się odprawiać msze. Nagrałem nawet film, na którym widać tylko nogi wiernych i ogromny ścisk. Chciałem pokazać presję, pod jaką znajdują się nieheteroseksualni chrześcijanie. Lęk, w jakim żyją, żeby tylko nikt się nie dowiedział.
Wróćmy do krzyża. Jaka była jego dalsza droga?
Po odrzuceniu pomysłu drogi krzyżowej byłem sfrustrowany. Krzyż zgodnie z planem został wystawiony w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie na wystawie Późna polskość. Zależało mi jednak na tym, by pokazać go szerszej publiczności, dlatego zabrałem go z muzeum i ruszyłem pod Pałac Prezydencki, po drodze zaliczając parę przystanków. Zatrzymałem się między innymi pod Instytutem Antropologii i Etnografii, skąd zostałem przegoniony. Rozumiem, że krzyż stał się dla niektórych ostatnio symbolem opresji, zawłaszczania przestrzeni publicznej.
Zdziwiło mnie jednak, że studenci nie byli ciekawi, jaka historia za nim stoi.
Krzyż, który zbudowałeś, zdobi subtelny ornament. Może gdyby znajdował się nam nim symbol środowisk LGBTQ, jego wymowa byłaby czytelniejsza? Dlaczego się na to nie zdecydowałeś?
Bo straciłbym szansę nawiązania dialogu z konserwatywnym widzem, na którym przecież najbardziej mi zależało. Gdybym stanął z tęczowym krzyżem pod Pałacem Prezydenckim, zostałbym uznany za prowokatora i nikt nie chciałby ze mną rozmawiać. Krzyż w surowej odsłonie nie budził takich emocji. Ludzie podchodzili i pytali, dlaczego z nim stoję. Ostatnio coraz częściej otrzymuję propozycje wywiadu z chrześcijańskich czasopism, takich jak „Fronda Lux” czy „Magazyn Kontakt”. To mnie bardzo cieszy. Zależy mi na współpracy z tymi środowiskami. Po cichu liczę nawet, że wspólnymi siłami uda nam się zorganizować ekumeniczną drogę krzyżową, która cały czas chodzi mi po głowie. Marzy mi się procesja, w której udział weźmie zarówno prawica, jak i lewica, art world oraz członkowie grup LGBTQ. Sam jednak nie dam rady znaleźć kościoła ani życzliwego księdza, który zgodziłby się takie wydarzenie poprowadzić. Dlatego wsparcie środowisk konserwatywnych jest dla mnie takie ważne. Świetną robotę w tym temacie robi Dawid Gospodarek.
Już raz podjąłeś podobną próbę. Stanąłeś przed kościołem dominikańskim z tablicą postulującą traktowanie osób nieheteroseksualnych z szacunkiem. Mimo że był to cytat z oficjalnego katechizmu Kościoła, zostałeś przepędzony. I to przez dominikanów, którzy uchodzą za najbardziej postępowy zakon.
Ich postępowość polega na tym, że chodzą w adidasach i jeżdżą na narty. Gdzie są dominikanie, kiedy trzeba bronić demokracji? Gdy przychodzi co do czego, jak wszyscy chowają głowę w piasek.
Nie zraża Cię to? Po co mówić do tych, którzy nie chcą słuchać?
Jasne, że ogarniają mnie wątpliwości. Stale się zastanawiam, czy to, co robię, nie jest rzucaniem grochem o ścianę, czy ma jakikolwiek sens. Ale chcę wierzyć, że ma. Może jestem zbyt wielkim optymistą, mając poczucie, że mogę w tej materii coś zdziałać. Nie jestem jednak na tyle sceptyczny, by się teraz wycofać. Tak jak znakomita większość naszego społeczeństwa wychowałem się w katolickiej rodzinie. Rozumiem moją matkę, babkę, które na wierze budują cały swój system wartości. One i pozostałe 90 procent Polaków nie przestaną nagle chodzić do kościoła. To wystarczający argument za tym, by stale podejmować dialog z tą instytucją. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy przesiąknięci katolicyzmem na maksa. Metoda antyklerykalna, choć także potrzebna, na obecną chwilę nie jest wystarczająca.
Określasz siebie jako katolika?
Określam siebie jako chrześcijanina. Ale mam coraz większe wątpliwości, czy mogę i chcę nazywać siebie katolikiem. Zbyt wiele rzeczy uważam za niedopuszczalne. Stosunek do homoseksualistów jest jedną z nich. Bo tak naprawdę, o czym my mówimy? Szacunek do osób LGBTQ to są prawa podstawowe. Powinniśmy teraz dyskutować na zupełnie inne tematy. Ale skoro jest jak jest, to coś z tym trzeba zrobić. Zawsze strasznie mnie wkurzało, kiedy członkowie „Wiary i Tęczy” powtarzali: „Pamiętaj, kropla drąży skałę”. Mam czekać z założonymi rękami i liczyć, że coś się w końcu poprawi? Kościół sam się nie zmieni. My musimy mu w tym pomóc. Proces reformacji trzeba przyspieszyć. Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł na kolejny projekt artystyczny. Chcę przywieźć kawałek skały z Watykanu, gdzie pochowany jest Święty Piotr. Wyrzeźbić w niej swoją twarz, a następnie przeprowadzić chińską torturę z użyciem kwasu, który kropla po kropli będzie mi drążył wielką dziurę w głowie (śmiech).
Obrazowa metafora.
I postulat zarazem. Marcin Dzierżanowski napisał ostatnio świetny tekst dla „Magazynu Kontakt” Biedni chrześcijanie patrzą na paradę równości, w którym bardzo trafnie porównuje problem homofobii do antysemityzmu. Do II soboru watykańskiego stosunek Kościoła do Żydów był bardzo podobny do obecnej polityki wobec homoseksualistów. I to się zmieniło. Nastąpiła radykalna przemiana w oficjalnej doktrynie. To samo musi się wydarzyć w stosunku do osób LGBTQ.
Pracujesz teraz nad nowym projektem w rodzinnym Kurówku, w którym wykorzystujesz tę analogię między stosunkiem społeczeństwa do geja i Żyda.
Jest to właściwie kontynuacja projektu Muzeum Alternatywnych Historii Społecznych, które dwa lata temu zbudowaliśmy pod Wawelem jako dopełnienie reprezentowanej przez zamek szlacheckiej narracji o Polsce. Znakomita większość Polaków to byli chłopi. Razem z Szymonem Maliborskim chcieliśmy przywołać ich historie, poruszając między innymi wątki aktywizmu wiejskiego. Teraz muzeum przenieśliśmy z powrotem do Kurówka i postawiliśmy na mojej działce na skraju wsi. W środku przeszklonej bryły chcę wybudować sztuczny cmentarz żydowski. Zwróciłem się z prośbą do Alana Starskiego, scenografa Listy Schindlera oraz Pokłosia, o wypożyczenie macew, których użył w swoich filmach. Chciałbym, żeby pośród nich wyrastały sztuczne kwiaty, podobne do tych, z których Julita Wójcik zbudowała swoją Tęczę (słynna, wielokrotnie podpalana instalacja artystyczna, która w latach 2012–2015 stała na placu Zbawiciela w Warszawie – przyp. red.).
Ten projekt byłby próbą oswojenia mieszkańców Kurówka z Obcym. Ale takim bliskim Obcym, bo przecież Żyd czy gej zawsze tu był. Część mojej rodziny z Kurówka ma żydowskie korzenie. Wiem, że to mocna praca i mogę spodziewać się różnych reakcji, ale czuję, że muszę zrobić projekt o homofobii na wsi.
Kurówko liczy prawie 100 mieszkańców. Jako nieheteroseksualny artysta jesteś w rodzinnej wsi wewnętrznym Obcym?
Nie wiem. Tym projektem chcę między innymi zmierzyć swój status. Kiedy w swojej sztuce poruszałem tematy ważne dla wsi i niekontrowersyjne dla jej mieszkańców, w Kurówku cieszyłem się dużą popularnością i szacunkiem. Jestem ciekaw, czy to się zmieniło po tym, jak zacząłem otwarcie mówić o swojej orientacji. Kiedy tam ostatnio pojechałem, nie spotkałem się z żadną wrogością, ale zauważyłem pewien rodzaj rezerwy. Wiem, że niektórych rzeczy nikt mi nie powie prosto w oczy. Nigdy nie budowałem wizerunku opartego na mojej orientacji seksualnej, tylko na tematach, jakie podejmowałem w swojej twórczości. Dopiero niedawno zacząłem włączać seksualność do swoich prac.
To była Twoja świadoma strategia?
Tak. W Polsce nie mamy wielu artystów, którzy robią sztukę LGBTQ. To bardzo potrzebne i szanuję twórców, którzy na swojej orientacji budują drogę artystyczną. Ja jednak wiedziałem, że jeśli od tego zacznę, stracę możliwość dialogu z szerokim gronem odbiorców, na którym zawsze mi zależało.
Jak się dorasta na wsi, nie będąc heterykiem?
Ciężko. Nie ma możliwości zbudowania środowiska LGBTQ. Nie ma klubów ani organizacji. Żyjesz w ukryciu, pod presją homofobicznego Kościoła i lokalnej społeczności, która w większości jest heteroseksualna. Z roku na rok rośnie na wsi liczba kawalerów, a wśród nich odsetek samobójstw. Sporą część stanowią osoby homoseksualne, które nie widzą wyjścia. Rodzice umarli, rodzeństwo wyjechało do większej miejscowości, pozostawiając ich samym sobie. Samotność to według mnie największy problem współczesnej wsi.
Dlatego wystawiłeś pomnik samotności?
Tak. Na środku pola postawiłem łóżko, które przebiłem ogromnym krzyżem. Praca nosiła tytuł Bez solidarności nie ma sprawiedliwości. Projekt jednak nie spodobał się mieszkańcom Kurówka. Nie mam swojej własnej pracowni. Zawsze pracuję tam, gdzie zostanę zaproszony. Przy tym projekcie zostałem wyrzucony poza wieś i wylądowałem na bagnie, gdzie przed wojną znajdował się kościół, który według legendy zapadł się pod ziemię. Nawet tam praca wzbudziła zgorszenie mieszkańców Smorzewa, którzy przyszli ją zniszczyć. Uszkodzony obiekt zabrałem do Galerii Labirynt na wystawę Communis – renegocjacje wspólnoty. Ale ostatnio wróciłem z nim na wieś i o dziwo został zaakceptowany. Ludzie jakoś pokrętnie to sobie wytłumaczyli. Może potrzebowali czasu, by się z dziełem oswoić.
Jak bardzo wiejskie pochodzenie określa Twoją twórczość i Ciebie jako artystę?
Szalenie. Na pochodzeniu zbudowałem całą działalność artystyczną. Wieś przez lata była nieobecna w dyskursach sztuki współczesnej, choć prawie wszyscy się z niej wywodzimy. Zawieszona między infantylnym wizerunkiem krainy mlekiem i miodem płynącej a tym skrajnie negatywnym, ukazującym wieś jako gnój, smród i patologię, który przez lata też pielęgnowało polskie kino. W sztukach wizualnych i w literaturze coś się powoli zaczyna w tym temacie zmieniać, ale w filmach wciąż brakuje prawdziwego obrazu wsi.
Prawdziwy, to znaczy jaki?
Taki, który jest pomiędzy skrajnościami. Nie egzotyzuje i nie ocenia. Weźmy takie wiejskie dyskoteki. Film dokumentalny Czekając na sobotę przedstawia je jako zboczoną i zwyrodniałą rozrywkę dla znudzonych pustaków. A to jest pewna kultura – ani dobra, ani zła. Podobnie jak disco polo czy Ochotnicza Straż Pożarna, wokół której kwitnie życie społeczne wsi. By to zrozumieć, trzeba głębiej zanurzyć się w to środowisko, poznać ludzi, ich codzienność. Dlatego przy większości projektów współpracuję z antropologami, takimi jak Weronika Plińska, Tomek Rakowski czy Piotr Cichocki, którzy swoim intelektualnym zapleczem wnoszą dodatkową wartość do projektu.
Twórcom podejmującym działania na wsi często zarzucasz postawę kolonialną. Na czym powinna opierać się współpraca między środowiskiem artystycznym a wiejskim, żeby uniknąć kolonializmu, ale też nie popaść w bezkrytyczną chłopomanię?
Na współpracy właśnie. Animacja nie polega na tym, że przyjeżdżamy na wieś i organizujemy warsztaty plastyczne, oczekując od mieszkańców wdzięczności i zadowolenia. W taki sposób nie da się osiągnąć równościowej relacji.
Na czym opiera się Twoja współpraca?
Przede wszystkim traktuję wieś podmiotowo. Wychowałem się tam, mam do niej emocjonalny stosunek. Problemy mieszkańców były i zawsze będą bliskie mojemu sercu. Kiedy wróciłem do Kurówka po wieloletnich studiach, traktowałem wieś jak eksperymentalną pracownię. Znudzony wielkomiejskim środowiskiem przyjechałem, żeby się zrelaksować i poszukać inspiracji. Po pewnym czasie poczułem jednak, że jeśli chcę tu zostać, muszę rozpocząć współpracę z mieszkańcami. Ludzie w Kurówku byli na to bardzo otwarci, bo niewiele się tam działo. Zacząłem pracę nad projektami o ich aktualnych problemach. Rozmawiałem, budowałem zażyłe relacje. Kiedy pracujesz w mieście, masz mnóstwo pośredników: kuratora, producenta wystawy i tak dalej. Czasem nie masz żadnego kontaktu z widownią, a moje relacje w Kurówku opierały się na bezpośrednim kontakcie. To było fantastyczne. Nie musiałem pytać ludzi, jakie mają problemy, bo już o nich wiedziałem. Jak sołtys przychodził do mojej babki i mówił, że dziki znowu poryły łąki, to zabierałem się za robienie stracha. Jak zacząłem współpracować z Ochotniczą Strażą Pożarną, do której sam kiedyś należałem, wiedziałem, że strażacy w Kurówku nigdy nie gasili pożaru, więc trzeba go specjalnie dla nich zorganizować. Byliśmy w ciągłym kontakcie. Z czasem stał się on tak intensywny, że dopadło mnie zmęczenie. Kiedy przyjeżdżałem do Kurówka, mieszkańcy pytali mnie, kiedy robimy kolejny projekt. Dom przestał być dla mnie azylem, a ja czułem się skrępowany jako artysta. Dlatego zrobiłem woltę i zacząłem pracę nad projektami o sobie.
Która praca zapoczątkowała tę zmianę?
Sztandar Świętego Ekspedyta. Rolnicza „Solidarność” poprosiła mnie o wykonanie sztandaru z okazji nadania związkowi drugiego patrona. Pierwszym był Święty Ekspedyt, a kolejnym miał zostać Andrzej Filipiak – mężczyzna, który w 2013 roku w geście protestu przeciwko biedzie i nieludzkiej polityce rządu dokonał samospalenia pod Kancelarią Premiera w Warszawie. Chciałem, żeby sztandar był widowiskowy i ogromnej skali. Widnieje na nim mój wizerunek jako żołnierza rzymskiego na tle biało-czerwonego płomienia w kształcie Polski. W jednej ręce trzymam krzyż, w drugiej – palmę męczeństwa, a nogą przygniatam kruka – ikonograficzny symbol szatana, pod którym widnieje dedykacja dla Andrzeja Filipiaka. Powstała także druga wersja sztandaru, w której biało-czerwone tło zastąpiłem kolorami tęczy. Pokazałem ją na wystawie Communis – renegocjacje wspólnoty jako rewers sztandaru Rolniczej „Solidarności”.
Jakie były reakcje na oba przedstawienia?
Pozytywne. Uroczysta ceremonia przekazania rolnikom oficjalnego sztandaru odbyła się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Tam członkowie delegacji otrzymali ode mnie dodatkowo karteczki z tęczowym wizerunkiem i modlitwą do Świętego Ekspedyta, które później wykorzystałem podczas Światowych Dni Młodzieży. Spodobały im się. Święty Ekspedyt jest patronem spraw beznadziejnych. Z góry przegrane i niemożliwe wydaje się spotkanie chrześcijan LGBTQ oraz skrajnie konserwatywnego środowiska Rolniczej „Solidarności”, którą wspierają takie ugrupowania, jak ONR. A jednak do niego doszło. Póki co tylko na poziomie idei. Mam nadzieję, że kiedyś będzie ono możliwe także w realu.
Dotąd w swojej sztuce zajmowałeś się zwalczaniem negatywnych stereotypów na temat wsi i dowartościowaniem jej mieszkańców. Twoje ostatnie prace zawierają jednak duży ładunek krytyczny.
Początkowo moje projekty odgrywały przede wszystkim rolę integracyjną, zależało mi na odczarowaniu wizerunku wsi i integracji mieszkańców. Protestowałem i będę protestować przeciwko ukazywaniu wsi jako konserwatywnego monolitu, nie oznacza to jednak, że ksenofobia czy homofobia nie jest jej problemem, bo jest. I sam to dobrze wiem, dlatego chcę o tym mówić. Chcę pomóc naprawić to, co nie działa. Stąd krzyż – projekt stricte interwencyjny. Takie działania wymagają jednak szczególnej ostrożności. Trzeba wiedzieć, kiedy co powiedzieć. Jak interweniować, żeby nie urazić, nie stygmatyzować. Co chwilę rodzą się we mnie kolejne dylematy.
Droga, którą obrałeś, sporo Cię kosztuje?
Na pewno dużo ryzykuję. Zarówno realizując trudne projekty artystyczne, jak i opowiadając o nich i o sobie w wywiadach. Mało kto decyduje się dziś na taką szczerość. Wierzę jednak, że robiąc to, przyczyniam się do zmiany. Fakt, że nawiązałem kontakt ze środowiskami konserwatywnymi, że chcą ze mną w ogóle rozmawiać, daje mi nadzieję. Nie ukrywam jednak, że psychicznie sporo mnie to wszystko kosztuje. Słabo sypiam, nie mogę sobie ułożyć życia uczuciowego. W dodatku istnieje ryzyko, że po projekcie cmentarza moja sytuacja w rodzinnym Kurówku jeszcze bardziej się skomplikuje. Ale przecież ktoś to musi zrobić. Ktoś musi to ryzyko podjąć.
Czujesz się artystą misjonarzem?
Nie wiem, jakie określenie jest najbardziej adekwatne. Weronika Plińska porównała mnie ostatnio do Eliasza Klimowicza, przewodnika sekty grzybowskiej.
Oby nie! Marnie skończył…
No tak, prawie go ukrzyżowali… Przyznam, że trochę się tego boję (śmiech).
Daniel Rycharski – Artysta wizualny, aktywista. Zajmuje się działaniami artystycznymi w przestrzeni wsi, jest twórcą wiejskiego street artu. Urodził się w 1986 roku w Sierpcu. Mieszka i pracuje w Kurówku i Krakowie. Laureat paszportu „Polityki” 2016, w kategorii sztuki wizualne.