Czas w Kalkucie wiruje, pozwalając jej mieszkańcom ukryć się przed przyszłością. Tu wiersze wciąż mają większą wartość niż pieniądze, a w dawnych sypialniach rosną figowce. Miasto powoli ulega przyrodzie i pewnego dnia zostanie przez nią pożarte.
„Czy to nie idealne miejsce na szczęśliwą starość?” – Iftekhar związuje czarne włosy w kucyk na czubku głowy. Jego oczy lśnią z przejęcia. Ja odklejam od ciała wilgotną lnianą koszulę i zaczynam się rozglądać. Wbiegliśmy tu z ulicy przez obłażące z farby dwuskrzydłowe drzwi i pierwszy, niewielki dziedziniec. Stoimy pod kolumnami okalającymi ten drugi – przestronny, w tej chwili zalewany strugami ciepłego deszczu, który podczas monsunu spada nagle i obficie. Ulewa płynie wprost do stojącej na środku marmurowej fontanny. Kiedyś musiała być dumą tego domu, ozdobą dziedzińca. Teraz służy za składowisko donic, desek i rupieci. Ludzie w tym mieście, i ono samo, nie wyrzucają tego, co minione. Wolą gromadzić i trwać. Witajcie w Kalkucie – schronie przeciwczasowym.
„We wszystkich skrzydłach można zrobić kilka pokoi, każdy z wyjściem na balkon. Wyobraź to sobie. Mogliby żyć jak w czasach swojej młodości. Będą do nich przychodzić rzemieślnicy, sprzedawcy, gazeciarze. No i dzieci. Te z dzielnicy czerwonych latarni i ze slumsów, tu niedaleko, znad rzeki. Ten dziedziniec wszystkich pomieści, będzie dużo życia. Starość może być piękna” – Iftekhar oprowadza mnie po miejscu wyobrażonym: nowym domu opieki dla osób starszych, stworzonym tak, by imitował świat przeszłości. W innym mieście byłoby to chyba niemożliwe, ale tu wciąż chodzi się dawnymi ścieżkami. Tutaj codzienność zmienia się powoli, można nawet nie zauważyć, że czas upływa. W hinduizmie jest on kołowrotem, nie linią. Nie przemija, tylko wraca i jest.
Marzenie Iftekhara to więcej niż mrzonka. Mężczyzna wyciera mokry ekran smartfona o nogawkę dżinsów i pokazuje mi biznesplan. Wszystko rozpisane, podzielone na etapy, gotowe do realizacji. Potrzeba inwestora, ale też czegoś jeszcze – zgody jedynej żyjącej właścicielki. Trzeba czekać. Kobieta jest ostatnią rezydentką głównej części domu. Żyje tam sama, niemal odcięta od świata. Nie wychodzi. Wszystko przynosi jej służba. W tym mieście to typowy wymiar luksusu: mieć wszystko dostarczone do domu, nie musieć wystawiać ciała na słońce, ulewy, kurz i spaliny, na hałas, zgiełki oraz tłok. Trwać – a może tkwić? – w podcieniach mądrze zaprojektowanego domu, z ciężkim drewnianym wiatrakiem obracającym się nad głową. Być, nie pędzić za żadnym „jutro”, „lepiej” ani „bardziej”. Co jak co, ale przyszłość i postęp nie robią na Kalkucie – i jej doświadczonych mieszkańcach – wrażenia. Dziedziczka rezydencji, siwa i filigranowa, w znoszonym, lecz stylowym bawełnianym sari