W Chinach boska była sosna. Buddystom oświecenie przynosił figowiec. Olimpijscy bogowie podzielili między siebie dęby, cyprysy i topole. Od zawsze zieleń była dla nas rodzajem świątyni mieszczącej kulty, symbole i wszelkie rodzaje tabu.
Pod koniec 2020 r. University of Cambridge przyznał, że z jego biblioteki skradziono notatniki Karola Darwina. Pośród zapisków z 1837 r. znajdował się bezcenny rysunek: schemat, który uczony nazwał „drzewem życia”. Ten rozgałęziony graf przedstawia ewolucyjne zależności pomiędzy gatunkami, podobnie jak drzewo genealogiczne ilustruje pokrewieństwa pomiędzy ludźmi. Drzewna metafora wydała się Darwinowi na tyle celna, że powtórzył ją 22 lata później – w swoim dziele O powstawaniu gatunków. Przedstawił tam dramatyczną wizję targanego sprzecznymi porywami drzewa, którego konary i pędy rywalizują o wodę i światło: „Jak pączki wyrosłe w gałęzie wydają nowe pączki, a te, jeśli są silne, rozgałęziają się na wszystkie strony i zagłuszają wiele słabszych gałęzi, tak też działo się, jak sądzę, z rozmnażaniem wielkiego Drzewa Życia, które martwymi i połamanymi napełnia skorupę Ziemi, a powierzchnię jej pokrywa wiecznie rozgałęziającymi się, wspaniałymi gałęziami”.
Badacz posłużył się nieoczywistą, choć prastarą metaforą. Drzewo życia rosło w Edenie, a więc otwiera symbolicznie Stary Testament. Z kolei Apokalipsa Świętego Jana, ostatnia księga chrześcijańskiej Biblii, wieszczy, że owoce z tego drzewa będą spożywali zwycięscy