Dziewięciousta Dziewięciousta
i
W Delcie Mekongu woda jest drogą i miejscem spotkań. Łodzie transportują towary, ludzie podróżują ze wsi wąskimi kanałami, a w wakacje wypoczywają nad Morzem Południowochińskim. Zdjęcie: Paulina Wilk
Opowieści

Dziewięciousta

Paulina Wilk
Czyta się 32 minut

Oto opowieść o rzece, która utraciła swoje zakończenie i której ludzie skradli moc. O Mekongu i jego mieszkańcach – każdego dnia spychanych na krawędź przetrwania.

Mokre ręce przesuwają ostatnią kratę wypełnioną kruszonym lodem i rybami. Wjeżdża po wąskiej półce łączącej kuter z nabrzeżem. Ktoś oblewa ją wodą ze szlaucha, kto inny chwyta i zestawia na stos identycznych, ktoś zakłada metalowy hak i ciągnie na bok, do kobiet. Te siedzą na maleńkich stołkach. Przyjmują kolejne porcje ryb, nie przerywając rozmów. Jedna wstaje i wywraca wypełnione kraty. Wyciągają się dłonie w gumowych rękawicach, łapią ryby, obracają je, segregują, przerzucają do odpowiednich koszy. W każdym ruchu pewność. Szybkość, ale nie pośpiech. Precyzja, ale nie automatyzm. Ryby się ogląda, oczyszcza, podejmuje decyzje o ich dalszej drodze.

Część idzie do filetowania – kobiety kilka metrów dalej rozcinają srebrzyste cielska małymi, haczykowato zakończonymi nożami. Kilka ruchów, wyjęcie trzewi, wykrojenie skrzeli, odrzucenie łba. Łby cuchną najmocniej – pójdą na przemiał, do puszek. Większe ryby wędrują do samochodowych ładowni, obłożone lodem, który przyjeżdża w długich na ponad metr blokach. Chwyta się taki hakami, a potem rozkuwa albo wpycha w paszczę hałasującej kruszarki. Po drugiej stronie maszyny jadą misy pełne lodowych trocin. Otulone nimi ryby wnoszone są w skrzynkach na pakę ciężarówki. Przed śniadaniem będą już na targach Sajgonu. Z tych wielkich pojadą na mniejsze, dzielnicowe, a stamtąd już do misek w domach, restauracjach i na ulicznych straganach.

Gołe torsy, lśniące ramiona. Dźwiganie i pchanie. Część ryb idzie na targ pod wiatą tuż obok. Tu się kupuje hurtowo i rozwozi po dzielnicach My Tho, pierwszego dużego miasta otwierającego deltę Mekongu.

Wszyscy na nabrzeżu znają swoje role, wszyscy zajęci. Są jak dawno zawarta i długo praktykowana umowa, która sprawia, że teraz – chwilę po świcie – ich robota stanowi symfonię ruchów i gestów.

zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk

Mężczyźni z kutra zbierają się na pokładzie. Kilku wysunęło się przez właz z pustej już ładowni. Gumiaki, przepocone koszulki, uwalane spodnie wciśnięte za cholewy. Śpieszą się do garnka. Stanął między nimi – wielki, parujący. Szybko rozdają sobie miski, pałeczki, podają chochlę. Wcześniej gadali jeden przez drugiego, śmiali się i pokrzykiwali przy pracy. Teraz nie. Kucają i siorbią – wciągają do ust kluski, warzywa, mięsny wywar, ogryzają wołowe kości. Resztki wyrzucają za burtę. Zanim przybili dziś do brzegu w My Tho, prawie miesiąc byli na morzu. Na tym, które oni w Wietnamie nazywają Wschodnim, które Chińczycy uważają za własne morze wewnętrzne, a które w atlasach opisywane jest jako Południowochińskie. Za nimi ponad trzy tygodnie połowów, a teraz będzie tydzień przerwy na lądzie, przy rzece. Mają powody do radości – ładownia była pełna. Nie tylko u nich. Kolejne pękate kutry pomalowane na niebiesko przybijały od trzeciej nad ranem, solidnie wyładowane. Szczyt będzie jutro, bo wypada pełnia. Popiją, poświętują. Tutejsi rybacy żyją według kalendarza księżycowego i nim mierzą rytm połowów. Kilka dni przed pełnią sieci uginają się od obfitości ryb. To wyjątek, bo tak w ogóle jest coraz gorzej. Trzeba pływać coraz dalej, na nie swoje wody – głębiej w najbardziej sporne morze świata albo do Zatoki Tajlandzkiej. Ryb jest za mało, a będzie mniej. W Wietnamie żyje już ponad 90 mln ludzi, a gospodarka rośnie mocno. Pęcznieją potrzeby – na lokalnych talerzach i na eksport, nadmierne połowy przetrzebiły populację ryb i owoców morza.

Cały ten zgiełk

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz Zobaczysz, gdy spadnie deszcz
i
Skromne początki Nilu Błękitnego w Gish Abay, stąd rzeka płynie do Morza Śródziemnego; zdjęcie: Paulina Wilk
Ziemia

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz

Paulina Wilk

Nil wymyka się jak rebus. Nie dość, że ma kilka początków, to na dodatek skrywa się w skalistych wąwozach. Szukam go w wyschniętych korytach i ciurkających strumykach. W Afryce woda pozostaje sezonowym objawieniem, czystym cudem.

„Ta kawa potrzebuje papierosa” – uśmiecha się Elijah, odstawiając małą filiżankę, z której wysiorbał osłodzoną, gęstą arabicę. Przed chwilą nalała ją nam młoda kawiarka. Zdjęła gliniany czajnik z węgli i przyszła do nas, kołysząc biodrami w kwiaciastej sukience. Może to jest tylko podła przydrożna res­tauracyjka, w której zatrzymują się zmęczeni kierowcy. Może do śniadania podaje się tu kurz i smród spalin. Może jej sukienka jest rozdarta. Ale ona, gdy nalewa wrzący płyn do filiżanek, jest afrykańską królową.

Czytaj dalej