Oto opowieść o rzece, która utraciła swoje zakończenie i której ludzie skradli moc. O Mekongu i jego mieszkańcach – każdego dnia spychanych na krawędź przetrwania.
Mokre ręce przesuwają ostatnią kratę wypełnioną kruszonym lodem i rybami. Wjeżdża po wąskiej półce łączącej kuter z nabrzeżem. Ktoś oblewa ją wodą ze szlaucha, kto inny chwyta i zestawia na stos identycznych, ktoś zakłada metalowy hak i ciągnie na bok, do kobiet. Te siedzą na maleńkich stołkach. Przyjmują kolejne porcje ryb, nie przerywając rozmów. Jedna wstaje i wywraca wypełnione kraty. Wyciągają się dłonie w gumowych rękawicach, łapią ryby, obracają je, segregują, przerzucają do odpowiednich koszy. W każdym ruchu pewność. Szybkość, ale nie pośpiech. Precyzja, ale nie automatyzm. Ryby się ogląda, oczyszcza, podejmuje decyzje o ich dalszej drodze.
Część idzie do filetowania – kobiety kilka metrów dalej rozcinają srebrzyste cielska małymi, haczykowato zakończonymi nożami. Kilka ruchów, wyjęcie trzewi, wykrojenie skrzeli, odrzucenie łba. Łby cuchną najmocniej – pójdą na przemiał, do puszek. Większe ryby wędrują do samochodowych ładowni, obłożone lodem, który przyjeżdża w długich na ponad metr blokach. Chwyta się taki hakami, a potem rozkuwa albo wpycha w paszczę hałasującej kruszarki. Po drugiej stronie maszyny jadą misy pełne lodowych trocin. Otulone nimi ryby wnoszone są w skrzynkach na pakę ciężarówki. Przed śniadaniem będą już na targach Sajgonu. Z tych wielkich pojadą na mniejsze, dzielnicowe, a stamtąd już do misek w domach, restauracjach i na ulicznych straganach.
Gołe torsy, lśniące ramiona. Dźwiganie i pchanie. Część ryb idzie na targ pod wiatą tuż obok. Tu się kupuje hurtowo i rozwozi po dzielnicach My Tho, pierwszego dużego miasta otwierającego deltę Mekongu.
Wszyscy na nabrzeżu znają swoje role, wszyscy zajęci. Są jak dawno zawarta i długo praktykowana umowa, która sprawia, że teraz – chwilę po świcie – ich robota stanowi symfonię ruchów i gestów.
Mężczyźni z kutra zbierają się na pokładzie. Kilku wysunęło się przez właz z pustej już ładowni. Gumiaki, przepocone koszulki, uwalane spodnie wciśnięte za cholewy. Śpieszą się do garnka. Stanął między nimi – wielki, parujący. Szybko rozdają sobie miski, pałeczki, podają chochlę. Wcześniej gadali jeden przez drugiego, śmiali się i pokrzykiwali przy pracy. Teraz nie. Kucają i siorbią – wciągają do ust kluski, warzywa, mięsny wywar, ogryzają wołowe kości. Resztki wyrzucają za burtę. Zanim przybili dziś do brzegu w My Tho, prawie miesiąc byli na morzu. Na tym, które oni w Wietnamie nazywają Wschodnim, które Chińczycy uważają za własne morze wewnętrzne, a które w atlasach opisywane jest jako Południowochińskie. Za nimi ponad trzy tygodnie połowów, a teraz będzie tydzień przerwy na lądzie, przy rzece. Mają powody do radości – ładownia była pełna. Nie tylko u nich. Kolejne pękate kutry pomalowane na niebiesko przybijały od trzeciej nad ranem, solidnie wyładowane. Szczyt będzie jutro, bo wypada pełnia. Popiją, poświętują. Tutejsi rybacy żyją według kalendarza księżycowego i nim mierzą rytm połowów. Kilka dni przed pełnią sieci uginają się od obfitości ryb. To wyjątek, bo tak w ogóle jest coraz gorzej. Trzeba pływać coraz dalej, na nie swoje wody – głębiej w najbardziej sporne morze świata albo do Zatoki Tajlandzkiej. Ryb jest za mało, a będzie mniej. W Wietnamie żyje już ponad 90 mln ludzi, a gospodarka rośnie mocno. Pęcznieją potrzeby – na lokalnych talerzach i na eksport, nadmierne połowy przetrzebiły populację ryb i owoców morza.
Cały ten zgiełk