Eksplozje słabości Eksplozje słabości
i
fot. Andrzej Golc
Przemyślenia

Eksplozje słabości

czyli pożyczone ciała Joanny Rajkowskiej
Stach Szabłowski, Emilia Orzechowska
Czyta się 10 minut

Joanna Rajkowska zrobiła wystawę, na której wciela się w zamachowczynie samobójczynie. Pozuje do zdjęć, powtarzając pozy martwych ciał bojowniczek i terrorystek, choć z niektórych spośród nich zostały raczej strzępy niż zwłoki. Ta wystawa to gra, która toczy się na politycznym tle konfliktów, przemocy, religijnego ekstremizmu.

Chodzi w niej jednak nie tyle o politykę, ani nawet nie o strach, który pojawia się zawsze w ślad za terroryzmem, ile o słabość, od której uciekamy być może jeszcze bardziej panicznie niż od gwałtu. Rajkowska postanowiła powstrzymać się zarówno od odruchu ucieczki, jak i od podjęcia walki, aby symbolicznie zostać na miejscu wydarzeń i doświadczyć momentu bezsilności.

Zanim jeszcze wejdziemy na Samobójczynie, Rajkowska rozwiewa ewentualne złudzenia: z tej wystawy nie wrócimy wzbogaceni o jakiś pouczający morał; nie będzie katharsis. Artystka uprzedza na wstępie: „Samobójczynie pozbawione są jakiegokolwiek etycznego imperatywu, nie pytają o wartość życia, nie sugerują lepszych rozwiązań, nie zastanawiają się nad złożonymi przyczynami tak dramatycznej decyzji, jak odebranie życia sobie i innym. […] Kiedy »pożyczam« moje ciało tej rozerwanej przez eksplozję kobiecie, to robię to na niby. Photoshop pozwala na ułudę obecności tam, w miejscu ataku samobójczego, sesja fotograficzna ustawia światło itd., ale tak naprawdę mnie tam nie ma i nie będzie. Robiąc tę pracę, szczególnie podczas sesji, uświadamiam sobie i innym różnicę, odległość i właśnie niemożność uczestnictwa w owym akcie. Sztuka ani niczego tu nie przybliża, ani nie pomaga, ani w końcu nie »pożycza« ciała.”

Potem zaczyna się wystawa; wizualnie atrakcyjna w efektowny, teatralny sposób. Jesteśmy w podziemiach postelektryczno-postindustrialnej Trafostacji w Szczecinie. Z pogrążonej w półmroku sali spoty wywołują fotografie niczym aktorki w podwójnym spektaklu zamachów samobójczych – i odgrywania zamachowczyń. Nad wystawą sceną dominuje portret Samiry Ahmed Jassim. To jedyna z przywołanych na wystawie kobiet, która nie wysadziła się w powietrze. Jassim nie dokonywała zamachów, lecz je organizowała. Zwano ją Um al-Mumenin, „Matką wiernych”. Specjalizowała się w rekrutowaniu i szkoleniu kobiet do samobójczych ataków, zwerbowała ich blisko setkę. W 2009 r. wpadła w ręce irackich władz. Fotografię, którą pokazuje Rajkowska, wykonano w więzieniu w Bagdadzie. W obliczu tej kobiety jest coś głęboko groźnego. A może tylko ulegamy sugestii podsuniętej przez wiedzę o tym, że „Matce wiernych” udało się przekonać kilkadziesiąt irakijskich kobiet, by poszły na śmierć i pociągnęły za sobą w otchłań tak wielu innych?

Tymczasem kiedy zbliżamy się do portretu Samiry „Matki wiernych” Jassim, jej groźne oblicze zmienia się w twarz Joanny Rajkowskiej, w identycznym czarnym hidżabie, z takim samym przeszywającym spojrzeniem utkwionym w widzu. Tak skonstruowana jest cała wystawa – Rajkowska posługuje się w niej starą techniką, której używano kiedyś do wytwarzania „magicznych” świętych obrazków. Patrzymy na obrazek i widzimy jednego świętego, robimy krok w bok i z innego punktu widzenia w tych samych ramach ukazuje się inny święty. Trik polega na tym, że podłoże nie jest płaskie, lecz ma strukturę harmonijki; w jednym polu mieszczą się dwa przenikające się nawzajem wizerunki.

Rajkowska użyła tej sztuczki, by dotrzeć tam, gdzie znalazły się zamachowczynie na końcu swojej drogi. Tam, czyli gdzie? W Peszawarze, Jerozolimie, Adenie, Bagdadzie, w Nigerii, w Rosji; fotografie, na których pracuje artystka, zostały kupione w agencjach prasowych. Niektóre wykonali przypadkowi świadkowie, większość to dzieło profesjonalnych reporterów. Wszystkie są szokujące, najpierw na poziomie drastyczności, która jest w stanie porazić nawet znieczulone, oswojone z obrazami makabry oko współczesnego widza. Potem przychodzą refleksje, z którymi równie trudno sobie poradzić. Wizerunki rozerwanych, na wpół zwęglonych, martwych ciał zamachowczyń przenoszą patrzącego w świat wyabstrahowanej śmierci i przemocy, w którym nie ma zwycięzców ani pokonanych, są tylko ofiary. A Rajkowska? W czasie żmudnych sesji fotograficznych pieczołowicie układała swoje ciało tak, by stało się jak najwierniejszym odbiciem tamtych ciał, rekonstruowała oświetlenie z oryginalnych fotografii, powtarzała punkty widzenia kamery. Usiłowała znaleźć się na miejscu samobójczyń, przeżyć moment, którego przeżyć się nie da, ponieważ jego istotą jest śmierć.

fot. Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc
Andrzej Golc
fot. Andrzej Golc

Przedmiotem tej wystawy jest podwójna porażka. Klęska, którą chcący żyć ponoszą w konfrontacji z tymi, którzy wybrali śmierć jeszcze przed rozpoczęciem walki. I z góry skazana na niepowodzenie próba dotknięcia doświadczenia znajdującego się poza naszym zasięgiem.

Czy używając klęski jak tworzywa, można osiągnąć artystyczny sukces? Zrobić dobrą wystawę? W powszechnej świadomości Rajkowska funkcjonuje jako artystka, która postawiła palmę na rondzie de Gaulle’a, zbudowała Dotleniacz na symbolicznie dusznym pograniczu dawnego getta i dzielnicy aryjskiej w Warszawie, stworzyła Pasaż Róży w Łodzi. Te i inne realizacje uczyniły ją klasyką młodej dyscypliny, jaką jest w Polsce postkonceptualna sztuka w publicznej przestrzeni późnego kapitalizmu. W Rajkowskiej łatwo zobaczyć artystkę uzdrowicielkę, która kroczy śladami szamana Beuysa, by dotykać „chorych”, wrażliwych punktów na zbiorowym ciele miasta, wspólnoty, społeczeństwa. Projekty publiczne, z natury rzeczy najbardziej widoczne, przesłoniły „prywatną”, studyjną i galeryjną praktykę artystki, która zawsze skupiona była na cielesności i związanych z nią doświadczeniach słabości, fizycznego przemijania – na przeżyciach, które są udziałem „ludzkiego zwierzęcia”, zanim stanie się jeszcze „zwierzęciem społecznym”. To właśnie cielesność, intymność i samotność budują przestrzeń Samobójczyń, tę fotograficzną „strefę śmierci”. Zamachowczynie detonują bomby, ale ich prawdziwą bronią są ciała; nikt nie jest bardziej samotny od osoby, która wysadza się w powietrze w tłumie ludzi. Perwersyjna intymność wpisana jest także w sesje fotograficzne, w których artystka wchodziła w rolę zamachowczyń – nie tyle osób, ile ich martwych, rozerwanych na kawałki ciał.

Kunsztownie sporządzone, „czarodziejsko” podwójne fotografie Rajkowskiej to atrakcyjne artefakty; ciało artystki „magicznie” pojawia się na miejscu zdarzeń. Wyedytowanie obrazów w czerni i bieli przydaje im posępnego piękna. Zresztą w kolorze takie zdjęcia jak obraz urwanej głowy Palestynki, która wysadziła się w żydowskiej dzielnicy Jerozolimy w 2004 r., trudno byłoby znieść. Rajkowska nie ucieka przed estetyzacją, która zwykle uruchamia się, kiedy sztuka usiłuje dotknąć przemocy. Czy udaje jej się zneutralizować pornograficzny wymiar obrazów śmierci i zniszczenia? W jednych zamachach, które artystka przywołała w Samobójczyniach, zginęło kilka osób, w innych – kilkadziesiąt. Sens aktów terroryzmu nie leży jednak przecież w liczbie ofiar. Ich istotą jest wyprodukowanie przerażającego wyobrażenia, obrazu, który będzie mnożył się w świadomości wszystkich, którzy go zobaczą; bezpośrednie ofiary są na miejscu zdarzenia, ale prawdziwym przedmiotem ataku są ci, w których uderzy on pośrednio, siejąc lęk. Rajkowska tego lęku nie rozbraja, to jest niemożliwe, ale istota jej gestu polega na próbie zobaczenia, co kryje się za murem zbudowanego przez terrorystki strachu.

Nie chodzi nawet o uczłowieczenie (ucieleśnienie) dopuszczających się nieludzkich czynów kobiet. Idąc tropem artystki próbującej znaleźć się tam, gdzie dotarły samobójczynie, odkrywamy słabość. Wracamy zarazem do przestrzeni publicznej, której Rajkowska wbrew pozorom wcale w tej intymnej, galeryjnej i skupionej na obrazach wystawie nie opuściła. Samobójstwo jest aktem ostatecznego wyłączenia się ze wszystkiego, co publiczne, ale zamach samobójczy jest z kolei jedną z najbardziej radykalnych form interwencji w przestrzeń publiczną (miasta, społeczeństwa, zbiorowej świadomości), jaką można sobie wyobrazić. W sferze publicznej celebrujemy figury siły (pomniki ludzi sukcesu, wzory do naśladowania, symbole narodowej dumy, emblematy władzy); tymczasem zamach samobójczy, choć przemawia językiem przemocy, nie jest eksplozją niszczącej siły, lecz destrukcyjnej słabości, publicznej klęski wszystkich zaangażowanych; sprawców i sprawczyń, ofiar i świadków. Instynktownie szukamy ucieczki od bezsilności, oczekujemy jakiegoś sposobu jej przezwyciężenia, również od sztuki. Jeżeli można mówić o jakiegoś rodzaju sukcesie, który Rajkowska osiąga, wcielając się w tytułowe samobójczynie, to ma on miejsce w momencie, w którym artystka zawodzi te oczekiwania.

Czytaj również:

Strasznie duża wolność tego, co robimy Strasznie duża wolność tego, co robimy
i
Klocuch, kadr z teledysku Kruci Gang, dzięki uprzejmości Galerii Komputer
Przemyślenia

Strasznie duża wolność tego, co robimy

czyli Klocuch w sztuce
Stach Szabłowski

Klocucha jako pierwsi próbowali mi pokazać moi synowie. Wtedy nie chciałem tego oglądać: poradziłem dzieciom, żeby poczytały książki, zamiast lasować sobie mózgi kontentem z YouTube’a.

Teraz Klocuch ma w Warszawie wystawę. W Galerii Komputer, w której wystawa jest wprawdzie offowa, ale artystycznie stuprocentowo wiarygodna, podobnie jak kuratorzy projektu. Zresztą, jaki sens ma dywagowanie o tym, co jest na offie, a co w mainstreamie, skoro chęć zobaczenia wystawy zadeklarowało ponad 20 tys. osób? Zainteresowanych Klocuchem jest więcej niż widzów, którzy w ciągu roku przychodzą do niejednej instytucji publicznej, na wszystkie wystawy razem wzięte. I kto tu teraz jest na offie?

Czytaj dalej