Jan Błaszczak: W sierpniu przylatujecie do Polski, by na OFF Festivalu zagrać Source Tags and Codes, czyli nie tylko waszą najbardziej znaną płytę, ale również jeden z najwyżej ocenianych albumów rockowych tego wieku. Jak to jest nagrać płytę, która momentalnie staje się klasykiem na samym początku kariery? Jak to na Was wpłynęło?
Jason Reece: Kiedy dostajesz tak spektakularne recenzje, to od razu chcesz iść za ciosem. I nawet jeśli nie przebić – bo tych ocen nie dało się przebić – to nagrać coś nieustępującego tej płycie. Oczywiście te wysokie noty wystawione przez serwis Pitchfork i wiele innych mediów bardzo nas ucieszyły, ale gdy dostajesz 10 na 10, pojawia się pytanie: co dalej? Co więcej możesz zrobić? Jak długo możesz pozostać na tym poziomie? I to nie jest dobre dla zespołu. Dlatego postanowiliśmy się od tego zdystansować i skupić się na nagrywaniu muzyki, której sami chcielibyśmy słuchać. Myślenie o tym, co zrobić, żeby znów dostać dziesiątkę jest szalenie nieproduktywne.
Autry Fulbright II: Mam wrażenie, że robienie muzyki, co do zasady, nie różni się od przygotowywania posiłku. My gotujemy przede wszystkim dla siebie i swoich przyjaciół. I używamy do tego składników, które nam pasują. Mamy świadomość, że nie wszystkim będzie to smakowało albo będą wspominać, że kiedyś robiliśmy to lepiej. Naszym zadaniem jest jednak trwać przy swoim: my gotujemy, wy – jecie.
Pytanie do Jasona: Kiedy nagrywaliście Source Tags and Codes byliście już zespołem z Austin, jednak wcześniej razem z Conradem Keelym mieszkaliście w Olympii, w stanie Waszyngton. Jeśli w tym czasie te miasta się czymkolwiek wyróżniały, to przede wszystkim muzyką. Malutka Olympia była centrum alternatywy na Zachodnim Wybrzeżu, o psychodelicznych tradycjach Austin też można by rozmawiać godzinami. Czy za tymi Waszymi przeprowadzkami stała muzyka?
J.R.: Nie do końca tak było. Masz rację, że na muzycznej scenie Olympii działo się wtedy bardzo dużo – początek lat 90. to był czas rozkwitu tego miasta. Nie potrafiłem jednak w to wejść, czułem jakbym ciągle odbijał się tam od ściany. No i pogoda! Była fatalna, ciągle padało. Moje życie tam to był jeden wielki bałagan. Miałem wtedy przyjaciela z Teksasu, który ciągle opowiadał mi o Austin – o klubie Emo’s, koncertach Butthole Surfers i innych świetnych zespołów. Słuchałem tych kapel i bardzo podobało mi się to, co grają. Któregoś dnia postanowiłem więc, że zacznę wszystko od nowa. Wiedziałem, że Conrada też nudziło już mieszkanie w takim małym miasteczku. Pojechaliśmy więc do Teksasu. Nie była to jednak przemyślana decyzja. Nie mieliśmy pojęcia, co nas tam spotka.
Coś z tej Olympii jednak zostało w Waszej muzyce. Dość powiedzieć, że na Source Tags and Codes zamieściliście utwór Homage będący ukłonem dla pochodzącej z Waszyngtonu grupy Unwound.
A.F.: Nie byłem jeszcze wtedy w zespole, ale mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że fascynacja muzyką Unwound to jedno ze spoiw Trail of Dead. Z Olympii wywodzi się też grupa Karp, której wszyscy jesteśmy fanami. W tym czasie w Stanach powstawało jednak mnóstwo świetnej muzyki, która łączyła w sobie nową falę, punk, art rock, no wave… Nowy Jork, San Diego, Waszyngton DC – inspirowali nas artyści z bardzo wielu miast. Dla Trail of Dead przeprowadziłem się do Austin, bo tutaj zespół zapuścił korzenie, ale przez trasy koncertowe na naszą twórczość wpływa cały świat. W naszych piosenkach jest równie wiele Polski, jak Ohio.
Podczas gdy muzyka powstająca w Olympii kojarzy mi się z liberalizmem, feminizmem i podważaniem pewnych schematów charakterystycznych dla rockowego świata, Austin to raczej dosadność, agresja. Być może za sprawą zaczynających tu zespołów, takich jak The Jesus Lizard, których koncerty zamieniały się w regularne bitwy. Czy odczuliście taką zmianę? A jeśli tak, to jakie miała ona dla Was znaczenie?
J.R.: W pierwszych latach naszej działalności występy Trail of Dead często kończyły się konfrontacją z publicznością. Wkładaliśmy w granie tak dużo energii i zaangażowania, że czasem przechodziły one w agresję. W rezultacie mieliśmy zakaz występowania w każdym klubie w Austin, który trwał chyba cały rok. Szaleństwo! Ale można to zrozumieć, bo rzeczywiście rozwalaliśmy te miejsca. Teraz to się jednak zmieniło – dziś jesteśmy przemiłymi, dojrzałymi ludźmi, którzy nie robią już takich rzeczy.
A.F.: A ja mam wrażenie, że nasze występy w dalszym ciągu są konfrontacyjne, ale publiczność w większym stopniu zdaje sobie sprawę, na czym zbudowana jest ta relacja. To efekt uboczny wspomnianego zaangażowania. To próba przeniesienia ruchu, energii, ferworu na publiczność. Dlatego czasem rozstawiamy się w taki sposób, że ktoś z nas gra wśród publiczności. Oko w oko. Ciało przy ciele. Tak było kilka tygodni temu w Hamburgu. Wchodząc w tłum, nie miałem oczywiście w planach, by ktoś przeze mnie nabawił się kontuzji, ale niestety, tak to się skończyło. Ludzie jednak rozumieją, że chcemy zrobić coś razem z nimi, a nie przeciwko nim.
J.R.: I dzisiaj jest łatwiej, bo ludzie wiedzą, kim jesteśmy i co robimy. Szukamy energii, która przyciąga i upaja. Energii, która za naszym pośrednictwem może się udzielić innym. Kilkanaście lat temu, kiedy wychodziliśmy w stronę publiczności, ona po prostu się odsuwała. Wtedy potrafiło dojść do nieporozumień, które jeszcze bardziej nas nakręcały.
W przeciwieństwie do koncertów, na których szukacie kontaktu z drugim człowiekiem, Source Tags and Codes nagrywaliście w kompletnym odosobnieniu. W wywiadach Conrad Keely wspominał, że ta izolacja bardzo go zmęczyła i nigdy więcej nie zdecydowałby się nagrywać w takich warunkach. Jak Ty wspominasz tę sesję?
J.R.: Rzeczywiście, byliśmy odizolowani od świata. Z drugiej strony, dzięki temu wszystkim, co mieliśmy, była nasza muzyka. Nawet kiedy nie graliśmy, to byliśmy ze sobą, rozmawialiśmy o tej sesji. A jeśli to powodowało jakieś negatywne emocje? Czasem dyskomfort sprzyja powstawaniu dobrych płyt.
Już wtedy byliście zespołem, który wyróżniał brak jasno przypisanych ról poszczególnych muzyków. Każdy z was grał na tym, co akurat było pod ręką. Czy to było odgórne założenie podczas budowania składu? A jeśli tak, to skąd pomysł tej totalnej wymienności?
J.R.: Geneza naszego podejścia do ról w zespole jest bardzo prosta. Kiedy go zakładaliśmy, byliśmy w nim tylko we dwóch – ja i Conrad. Uważaliśmy, że autor piosenki powinien ją śpiewać, więc w tym czasie drugi z nas musiał grać na perkusji. A że pisaliśmy obaj, to od początku musieliśmy się zmieniać. Pomimo tego, że zespół się rozrósł, wymienialność pozostała: wszyscy jesteśmy perkusistami, gitarzystami, klawiszowcami… Nie mamy przypisanych odgórnie ról. To byłoby nudne, prawda?
Czy ta wymienialność jest obecna również przy pisaniu muzyki?
A.F.: Tak, wszyscy bierzemy udział w pisaniu muzyki. Zazwyczaj osoba, która przyniosła zalążek kompozycji, pisze również tekst piosenki, który później śpiewa. Choć tu zdarzają się odstępstwa, bo czasami piszemy teksty dla siebie nawzajem. Sam bardzo lubię oddawać swoje rzeczy Jasonowi. Pisząc dla drugiej osoby, wyzwalasz się z sideł samoświadomości, przekraczasz jakąś granicę.
J.R.: To, że wszyscy mamy wkład w naszą muzykę, ma wiele plusów. Choć wiąże się to również z tym, że zawsze są koło ciebie trzy osoby, które patrzą ci na ręce. Zwykle ten proces komponowania jest bardzo demokratyczny, ale bywa zdarza się i tak, że komuś bardzo zależy na danej piosence i wtedy bywa różnie (śmiech).
Od premiery Source Tags and Codes minęło 16 lat. Czy wracając do tamtych nagrań, słyszysz innego siebie?
J.R.: Właśnie tak działa czas, prawda? Tworzy inną perspektywę. Wzbogaca o nowe doświadczenia, nowe uczucia. Bez wątpienia wszyscy przez te lata mocno się zmieniliśmy, ale z drugiej strony jesteśmy przecież tymi samymi ludźmi. Powiem ci, że moja osobowość jest mniej więcej taka sama. Choć mogę mieć nowe zainteresowania, komponować w trochę inny sposób, to nie napiszę nagle elektronicznego utworu inspirowanego IDM-em. I dlatego Trail of Dead ma swoje określone brzmienie. Nie chcemy być jak The Ramones – uwielbiam ich, ale oni nagrywali podobne płyty, unikali eksperymentów. My się ich nie boimy, ale nie będziemy nagrywać muzyki spoza naszej bajki tylko po to, aby kogoś zaskoczyć. Obecnie pracujemy nad nową płytą i w studiu odnosimy się do estetyk, które znasz z naszych wcześniejszych nagrań.
Wspomniałeś o muzyce elektronicznej, ale na Source Tags and Codes pojawiały się przecież krótkie etiudy, które wydawały się pochodzić – no właśnie – z innej bajki. Skąd one się tam wzięły?
J.R.: Zawsze lubiliśmy słuchać albumów, które stanowiły całość – były czymś więcej niż zbiorem piosenek. Płyt, które słuchało się tak, jakby oglądało się film. To albumy takie, jak The Dark Side of the Moon. Zawsze nas to kręciło. Same piosenki tylko poukładane na płycie jedna po drugiej – to byłoby dla nas za mało.
A.F.: Odniosę się jeszcze do tego, co powiedziałeś o estetykach i wymyślaniu się na nowo. Z pewnością poszerzamy swoje zainteresowania. W ostatnich latach większą rolę w naszych utworach odgrywa rock progresywny i niemiecki rock psychodeliczny. Jesteśmy jak okrąg, który się poszerza, ale pozostaje okręgiem. Ma swój środek i zbiór cech, które się nie zmieniają. Wprowadzamy nowe elementy do naszej muzyki, jednak wciąż słychać, że jesteśmy tym zespołem od Source Tags and Codes.
Zmieniały się też teksty Waszych piosenek. Mam wrażenie, że w ostatnich latach – zwłaszcza na albumie Lost Songs – pojawiło się w nich więcej polityki.
A.F.: Rzeczywiście, na Lost Songs odnosiliśmy się do tragedii, które wciąż dokonują się na świecie i, mam wrażenie, tylko eskalują. Ignorancja, rosnący wpływ bogatej klasy, przekręcające fakty media oraz politycy łamiący obietnice i oszukujący ludzi. To wszystko pojawia się w naszej muzyce, ale na tym nie kończą się nasze zainteresowania. Po prostu piszemy o tym, co jest dla nas aktualnie ważne, co nas jakoś porusza – niezależnie od tego, czy są to zawirowania polityczne czy osobiste. Często się słyszy, że trudne czasy tworzą dobrą sztukę. Nie zgadzam się z tym – to artyści tworzą sztukę. Oczywiście znajdziesz wielu artystów, którzy stworzyli wybitną muzykę, odbijając się bezpośrednio od polityki: Bob Dylan, Marvin Gaye, Rage Against the Machine, Fugazi. My staramy się czerpać z wielu źródeł: frustracji wobec polityki, ale także z miłości, przyjaźni, podróży, wreszcie twórczości innych artystów. Jest tyle rzeczy, które możesz zamienić w piosenkę, że nie ma sensu się ograniczać.
Pytam o rozgoryczenie polityką także dlatego, że w niektórych wywiadach Conrad wymieniał je jako jeden z powodów swojej przeprowadzki do Kambodży. Czy mogę Was zapytać o powody tej decyzji, czy to osobista sprawa i nie wypada?
J.R.: Za późno (śmiech).
A.F.: Jego doświadczenia pchały go w tym kierunku. W rezultacie spędził kilka lat w Kambodży i jestem pewien, że zgromadził tam wiele doświadczeń, które będzie wspominał z uśmiechem. Taka przeprowadzka na pewno bardzo rozwija – prawdę mówiąc, nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak bardzo. Takie otwarcie i dogłębne poznanie innej kultury jest bezcenne, ponieważ sprawia, że twój ogląd świata jest pełniejszy, bliższy prawdy. Jednak większość osób nie mogłaby, nie chciałaby lub nie potrafiłaby się na coś takiego zdobyć. A on to zrobił. Chciał, mógł i potrafił.
Rozumiem, że skoro pracujecie nad nowym albumem, to Conrad odwiedza Was w Austin.
J.R.: Conrad wrócił do Stanów. Znowu wszyscy mieszkamy w Austin i tutaj nagrywamy. Jeszcze nie ogłosiliśmy tego światu, ale tak – pracujemy nad nową płytą. Kiedy będziemy bliżej końca, poinformujemy wszystkich o dacie premiery.
Nagrywacie teraz nowe piosenki, a w Polsce [na OFF Festivalu – przyp. red.} zagracie koncert, na którym pojawią się wyłącznie utwory sprzed kilkunastu lat.
J.R.: Praca nad Source Tags and Codes to był szczególny okres w moim życiu. I jestem bardzo wdzięczny, że ludzie chcą wracać do tego albumu. Że mamy możliwość przyjechać do Polski i zagrać go od początku do końca. Jestem podekscytowany tą perspektywą. A także samym uczestnictwem w festiwalu z tak świetnym line-upem. Widziałem, że występuje na nim Ariel Pink i wiele innych świetnych zespołów. To jeden z najlepszych aspektów grania na festiwalu: nie tylko występujesz, ale także bierzesz udział w jednym wielkim zgromadzeniu.