Eskapizm ocali twoją duszę Eskapizm ocali twoją duszę
i
„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019
Przemyślenia

Eskapizm ocali twoją duszę

Ewa Szponar
Czyta się 9 minut

Myśl, że jesteśmy sami we wszechświecie, jest dla wielu mroczna. Dla mnie przeciwnie, taka opcja cieszy, bo przypomina wagę humanistycznych wartości: najbardziej liczą się ludzie, ich interakcje, wzajemna bliskość. Rozmowa z Jamesem Grayem, reżyserem i współscenarzystą filmu „Ad Astra”.

Ewa Szponar: Tytuł filmu, o którym rozmawiamy, to fragment łacińskiego przysłowia „Per aspera ad astra”, czyli „Przez trudy do gwiazd”. Mam jednak wrażenie, że droga twojego bohatera biegnie odwrotnie…

James Gray: Roy wyrusza w podróż do kresu Układu Słonecznego i – wbrew nadziejom swojego ojca – nie znajduje dowodów na istnienie życia w kosmosie. Za to przekonuje się, jak cenne było to, co zostawił na Ziemi. Myśl, że jesteśmy sami we wszechświecie, to dla wielu bardzo mroczna perspektywa. Mnie, wręcz przeciwnie, taka opcja cieszy, bo przypomina wagę humanistycznych wartości: najbardziej liczą się ludzie, ich interakcje, wzajemna bliskość. Do takiego wniosku dochodzi też mój bohater, który sięga gwiazd, żeby doświadczyć trudu poznania samego siebie.

„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019
„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019

Nawet jeśli we wszechświecie istnieje forma inteligencji podobna do człowieka, jakie mamy szanse, żeby się z nią skomunikować?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dlatego, choć filozoficznie to fascynująca przesłanka, z praktycznego punktu widzenia fakt istnienia czy nieistnienia obcych ma małe znaczenie. Technicznie rzecz ujmując, i tak jesteśmy sami. Czy wobec tego relacje inter- oraz intrapersonalne nie są ważniejsze niż szukanie sposobów na komunikację w kosmosie? Czy to nie sam człowiek i jego dusza nie okazują się koniec końców prawdziwą terra incognita?

Fabuły filmów science fiction zazwyczaj bazują jednak na przekonaniu o tym, że nie jesteśmy sami, a spotkanie z pozaziemską inteligencją jest możliwe (choć rzadko pokojowe).

Jestem wielkim fanem 2001: Odysei kosmicznej. Stanley Kubrick pozamiatał w temacie, nie pokazując samych obcych, tylko reprezentujący ich monolit, na który każdy widz może projektować swoje własne wyobrażenia. To genialne i niesprawiedliwe zarazem, bo teraz każdy, kto podejmuje podobne kwestie, nie może nie odnieść się do Kubricka.

Postanowiłeś więc zmienić podstawowe założenia.

Przyznam, że podoba mi się swego rodzaju paradoks zawarty w tym pomyśle: wyprawić się tak daleko, by dojść do wniosku, że prawdziwą zagadką jestem ja sam…

Ten egzystencjalny rys to znak szczególny filmów fantastyczno-naukowych ostatnich lat, których twórcy stawiają raczej na filozoficzne przesłanie niż na efekty specjalne.

Pewnie masz rację, ale z przykrością przyjmuję to do wiadomości, bo miałem nadzieję, że jestem pierwszym reżyserem, który zrobił film spod znaku „tam nic nie ma” [śmiech]. Zacząłem pisać swój scenariusz gdzieś w 2011 r., więc przed Interstellar Nolana i Grawitacją Cuaróna. Mam wrażenie, że – chociaż doceniam te filmy – starałem się obrać bardziej osobistą, intymną perspektywę. Akcja Ad Astra rozgrywa się w kosmosie, ale to jedna z najbardziej „wewnętrznych” historii, jakie znam. Zapadł mi w pamięć zasłyszany gdzieś cytat, że „historia i mit zawsze biorą początek w osobistych mikrokosmosach”. Postanowiłem zrobić film wedle tej maksymy: opowiedzieć skromną historię na spektakularnym tle.

Samotność to jeden z tematów twojego filmu, a z twoich słów wynika, że szukasz osobnej artystycznej drogi. Czy jako reżyser czujesz się samotny?

Hmm, są różne rodzaje samotności. Czy czuję się samotny w sensie towarzyskim? Czasem tak. Niby mam wielu znajomych reżyserów (przyjaźnię się z Chrisem Nolanem i, mimo że dawno go nie widziałem, za bliskiego kolegę uważam też P.T. Andersona), ale nie jestem członkiem żadnej szkoły ani ruchu. Mam wrażenie, że Anderson nadaje na tych samych falach co Quentin Tarantino lub np. Edgar Wright. Ja chyba z nikim nie mam takiej wyjątkowej nici porozumienia. Bardzo chciałbym być kumplem Martina Scorsesego, ale to nie możliwe, bo nie jesteśmy z tego samego pokolenia, dlatego on zawsze będzie dla mnie kimś na kształt mistrza, mentora. Kogoś, kogo się podziwia i kto cię w związku z tym trochę onieśmiela.

A z zawodowego punktu widzenia?

Wydaje mi się, że dla moich rówieśników jestem trochę zbyt oldskulowy. Z jednej strony tak jak oni wyrosłem na kinie późnych lat 70., ale z drugiej – blisko mi do klasycznego Hollywood i włoskich filmów z lat 40. To sprawia, że idę trochę inną drogą niż cała reszta. Nie żebym się wywyższał – dostałem po głowie tyle razy, że moje ego nie zdążyło przesadnie wybujać – po prostu odpowiadam na twoje pytanie. Mam też przykre poczucie, że – w odróżnieniu od niektórych kolegów po fachu, którzy zawsze potrafią porwać publiczność – efekty moich artystycznych prób są za każdym razem nieprzewidywalne.

Wychodzi na to, że rzeczywiście czuję się samotny w filmowym świecie. Skoro mnie o to zapytałaś, pewnie też mnie tak postrzegasz? Masz mnie za odszczepieńca, kosmitę wśród reżyserów? Nie zaprzeczaj, widzę, że tak myślisz.

Mam raczej kłopot z tym, żeby cię zaszufladkować (dziennikarskie skrzywienie zawodowe). Poza tym zdajesz się mieć za nic filmowe mody i trendy.

Czas przywołać moją filozofię zawodową! W ogóle nie staram się podążać za trendami, zależy mi tylko na tym, żeby być uczciwym wobec publiczności. Wprawdzie widzowie nie zawsze to doceniają, ale co innego mi zostaje? Jeśli mi się poszczęści, stanę się modny, a jeśli poszczęści mi się jeszcze bardziej, sam zacznę wyznaczać trendy. Nie da się tego jednak zaplanować, ponieważ moda ma to do siebie, że prędko się dezaktualizuje i tylko ten, kto działa trochę na przekór trendom (albo je wyprzedza), staje się klasykiem.

Jak na reżysera outsidera masz w Ad Astra wyjątkowo gwiazdorską obsadę, z Bradem Pittem na czele.

Mówiliśmy o tym, że mój bohater odbywa zewnętrzną podróż, żeby tak naprawdę dotrzeć do własnego wnętrza, ale nie mówiliśmy jeszcze, że w tym wnętrzu zmaga się z toksycznym modelem męskości. Jego biografia jest naznaczona nieobecnością ojca, który zaraził go emocjonalnym chłodem, nieumiejętnością pielęgnowania relacji. Roy musi więc uwolnić się od ojca i podejścia do życia, jakie on uosabia.

Jeśli chcesz opowiadać o toksycznej męskości, musisz zacząć od mitu. Gdybym do roli Roya zatrudnił np. Wallace’a Shawna (który, tak na marginesie, jest świetnym aktorem), nie miałbym w sensie symbolicznym niczego do rozszarpania. W momencie, gdy zaprosiłem na plan Brada Pitta, otworzyła się cała przestrzeń do dyskusji, nawet w kontekście jego ostatniej roli w Pewnego razu… w Hollywood Quentina Tarantino. Gdy Brad – mając za plecami swoją, powszechnie znaną filmografię i, nie mniej znaną, prywatną historię – zaczyna mówić do siebie oraz podważać swoje przekonania, to działa jak zamach na pewien mit albo jak tworzenie od nowa innej mitologii. Kino to jest wehikuł mitów, a aktorzy są współczesnymi bogami. Patrzysz na Pitta i myślisz, że on naprawdę mógłby być Royem, facetem, który uczy się akceptować swoje słabości oraz swoją wrażliwość. Dlaczego? Bo jest symbolem seksu, twardzielem, macho.

„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019

Postać Tommy’ego Lee Jonesa, który gra jego ojca, porównujesz z kolei do kapitana Ahaba z Moby Dicka.

Po powieść Melville’a sięgnąłem dość późno, bo po trzydziestce. Znałem ją już oczywiście wcześniej, była lekturą w liceum, ale wtedy bazowałem na bryku. Bardzo się zresztą z tego cieszę, bo czytając Moby Dicka tak późno, mogłem go przeczytać dojrzale (czasem bycie głupkiem w młodości nie wychodzi na złe; pod warunkiem, że ma się szansę naprawić nastoletnie błędy).

Clifford McBride, grany przez Jonesa, jest moim Ahabem. Jego biały wieloryb to pozaziemska inteligencja, z którą chciałby się skomunikować i której poszukiwanie doprowadza go do szaleństwa. To fascynujące i przerażające zarazem obrać sobie w życiu taki cel – pod wieloma względami zupełnie bezsensowny – i uczynić jego spełnienie warunkiem sensowności własnego życia.

Tommy Lee Jones to też mit sam w sobie.

Tommy to prawdopodobnie najbardziej intensywny człowiek na planecie i chodząca legenda kina. On ma siłę rażenia ładunku wybuchowego.

Czy słusznie wydaje mi się, że motywem, który najlepiej opisuje twoje kino, jest podróż?

Praca nad filmem to zawsze jakaś forma ekspedycji w nieznane. W sensie zewnętrznym – kiedy szukam mechanizmów narracyjnych do przekazania mojej wizji – i w sensie wewnętrznym – kiedy zanurzam się w sobie, żeby pozostać wiernym tej wizji. Można powiedzieć, że proces twórczy (fe, ale wulgarne słowo) to ciągła walka wewnętrzna, która ma ujście na zewnątrz. Walka – bo to zagłębianie się w siebie wcale nie musi być przyjemne.

Tak się złożyło, że w ostatnich dwóch filmach potraktowałem metaforę podróży dosłownie, ale już wcześniej myślałem o kinie w tych kategoriach. Odpowiadając na twoje pytanie: tak, powtarzam się i robię to celowo. Mógłbym ograniczyć się do tego zdania, ale najwyraźniej lubię długie, pretensjonalne odpowiedzi.

Czy w dzisiejszych czasach łatwo ci sfinalizować twoje podróże?

Podstawowy problem z show-biznesem polega na tym, że wielkie wytwórnie chcą, abyś robił w kółko to samo, tzn. dostarczył produkt, który dobrze się sprzeda; będzie taki sam, jak poprzedni, a jednocześnie nowy i lepszy. Jak mydło Palmolive, kosmetyczny klasyk, ale w nowej formule. Tylko że z kinem tak się nie da: każdy film to ekspedycja w nieznane, nigdy nie wiesz, jaki będzie efekt; nie zdołasz też przewidzieć reakcji publiczności. Ile razy bywało, że zaskoczył jakiś film, po którym niewiele się spodziewano, a pewniak okazywał się klapą? Dlatego światowe korporacje nie przepadają za kinem. Nie lubią jego kapryśnej natury.

Dajesz wyraz niechęci wobec ich władzy w swojej wizji kosmosu. Księżyc w Ad Astra został skolonizowany nie tyle przez ludzi, ile przez korporacje i cechy, jakie one reprezentują – chciwość, brak umiaru, chorobliwe ambicje…

Na Księżycu w moim filmie można kupić kanapki w Subwayu, bo nie umiem wyobrazić sobie (wszech)świata bez wielkich korporacji. Po prostu nie widzę alternatywy dla kapitalizmu. To, co za chwilę powiem, zabrzmi fatalnie, ale komunistyczna dyktatura (wcielenie szaleństwa i zła, którego doświadczyłem zresztą na własnej skórze, odwiedzając ZSRR w latach 80.) stanowiła niezbędną przeciwwagę dla kapitalizmu. Po roku 1991 tej przeciwwagi zabrakło, więc żyjemy pod dyktaturą wolnego rynku.

Masz dość pesymistyczną wizję przyszłości.

Mylisz się, tak naprawdę jestem optymistą. To, że ja nie potrafię pomyśleć w kategoriach innych niż kapitalistyczne, nie znaczy, że nie wierzę w to, że ktoś je kiedyś wreszcie zaproponuje. Ale raczej nie za mojego życia.

Jeśli wyobrazisz sobie historię rozwoju ludzkości jako linię prostą, będzie ona zdecydowanie wznosząca. Biorąc pod uwagę poziom życia u początków naszej ery, kiedy warunki były okropne, a ludzie nie dożywali trzydziestki, trudno nie zauważyć kolosalnego postępu. Nie, nie jestem pesymistą, raczej realistą.

„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019
„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019

Skąd twoim zdaniem w ostatnich latach w kinie popularność gatunku science fiction? Może to antidotum na powszechny pesymizm, to znaczy realizm?

Kiedy urodziło się moje pierwsze dziecko, musiałem często wstawać w nocy, żeby podgrzewać mu mleko. Bałem się, że zasnę, więc włączałem sobie telewizję. Dzięki temu oglądałem np. All in the Family, kultowy w USA serial o robotniczej rodzinie z Queens w Nowym Jorku. Jednej nocy trafiłem na odcinek, w którym trwała dyskusja o tym, po co w ogóle latać na Księżyc, skoro jest tyle do zrobienia na Ziemi. Było coś wzruszającego w postulacie, żeby zamiast wydawać miliardy na jakiś niedorzeczny program podboju Kosmosu, wydać je tutaj, na walkę z biedą, poprawę warunków życia itp.

Jednak lata 60. się skończyły, minął XX wiek, a w nowe stulecie wkroczyliśmy z poczuciem niepokoju płynącym ze świadomości, że to już nie państwa pełnią funkcję ekscentrycznych bogaczy, ale międzynarodowe korporacje. Doszliśmy do momentu, w którym ogromna władza oraz ogromne zasoby skupione są w rękach bardzo wąskiej grupy ludzi. To przerażające i frustrujące, zwłaszcza że nic nie da się z tym zrobić. Jedyną przestrzenią, w której działanie jest jeszcze możliwe, pozostaje fantazja. Kiedy żyjesz w obliczu opresyjnej sytuacji, która drastycznie ogranicza twoje horyzonty, przynajmniej marzyć chcesz na większą skalę. Nie mógłbym zrobić filmu o opiatowym kryzysie w USA, bo w tej sprawie, choć ważna, nie ma przestrzeni na marzenia. Robię za to film o Kosmosie, bo spoglądanie ku gwiazdom sprawia, że ta przestrzeń się pojawia i jest nieograniczona.

Teraz już wiem, co łączy cię z klasycznym Hollywood. Jesteś wyznawcą eskapizmu.

Nie lekceważ go. To piękna idea, która pozwala nam przekraczać naszą ludzką kondycję. To poetycka dystrakcja od bieżących problemów toczących nasz, nie oszukujmy się, raczej dystopiczny świat. Znaleźliśmy się w tak trudnym położeniu, że tylko wyobraźnia może ocalić nasze dusze.

„Ad Astra”, reż. James Gray, 2019

Czytaj również:

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2019 Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2019
i
zdjęcie: Josh Spradling, The Planetary Society, CC BY-SA 3.0
Kosmos

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 4/2019

Łukasz Kaniewski

Z żaglem świetlnym co zrobimy?

W samym środku lata fundacja Planetary Society (założona 39 lat temu m.in. przez Carla Sagana) ogłosiła sukces swojego kosmicznego przedsięwzięcia, którym było umieszczenie na orbicie satelity LightSail­ 2 wyposażonego w słoneczny żagiel.

Czytaj dalej